Aktorem być..!

Długo by można było mnożyć nazwiska z plejady znakomitych aktorów, grających przed II wojną światową na deskach wileńskiej „Reduty” i „Lutni”, które to teatry grubą krechą przekreśliły pojałtańskie realia. W czasach Litwy sowieckiej natomiast, kiedy tutejszym Polakom gotowano los dozorców, sprzątaczek i innej mało wykwalifikowanej siły roboczej, zawód potrafiących w świetle rampy perfekcyjnie wcielić się w Hamleta albo Medeę, był dla nich czymś tak nieosiągalnym jak gwiazda na firmamencie nieba. W tej sytuacji, nie lada poklask należy się tym, kto pomny jakże pięknych tradycji biało-czerwonej Melpomeny w grodzie Giedymina, zechciał do nich nawiązać, co w pierwszą kolej dotyczy nieodżałowanych Janiny Strużanowskiej oraz Ireny Rymowicz. Dziś zresztą, co prawda w formule amatorskiej a nie profesjonalnej, jakże wytrwale czynią to prowadzony przez Irenę Litwinowicz Polski Teatr w Wilnie oraz Polski Teatr „Studio” z Liliją Kiejzik na czele.

Kto z naszych rodaków bardziej zwykł bujać w obłokach niż twardo stać na ziemi, od pewnego czasu przebąkuje o powołaniu do życia polskiego teatru zawodowego, lokalizując go zresztą w całości pobudowanej za pieniądze naszych rodaków-przodków byłej siedzibie teatru „Reduta” na Pohulance, gdzie od pewnego czasu mieści się Rosyjski Teatr Dramatyczny. Dodatkowym atutem w ich wywodach jest świadomość pojawienia się grupki młodzieży, która dzięki studiom w Polsce albo na uczelniach litewskich zdobyła aktorskie ostrogi z prawdziwego zdarzenia, że wymienię tu: Agatę Meilute, Joannę Moro, Olgę Generałową, Jana Drawnela.

Wyznam, że właśnie na Jana Drawne-la od pewnego czasu próbowałem zastawić dziennikarskie „sidła”, ale ciągle jakoś im uchodził. Na co dzień przebywa przecież w Warszawie, gdzie gra w Teatrze Rozmaitości. W stronach rodzinnych pojawia się nie za często, a sprowadzają go tu synowe obowiązki względem mamy, która niewiele ponad rok temu owdowiała, oraz stająca wciąż na baczność pamięć po ojcu. Bo – jak wyznaje – to właśnie rodzicowi zawdzięcza, że traktowany przezeń już we wczesnym dzieciństwie bardzo po męsku nie wyrósł na mięczaka, pokonywanego przez byle trudność.

Z Wilnem związany jest od kołyski. Tu minęło jego dzieciństwo, tu – w Gimnazjum im. Adama Mickiewicza przysiadał fałd w ławkach, szczególnie ochoczo „gryząc” biologię, chemię oraz inne przedmioty, mające mu pomóc w zostaniu lekarzem. W Wilnie, będąc uczniem klasy 3 szkoły podstawowej, zasmakował też u Ireny Litwinowicz sztuki teatralnej. Co prawda, bardzo krótko, gdyż – o czym z uśmiechem wspomina – nie potrafił się wcielić w jednej z bajek w łabędzia, co to miał wymownie skrzydłami machać. Zastąpiony innym aktorem boleśnie to przeżył.

W miarę, jak dorastał, Melpomena nie dawała jednak za wygraną: upominała się o jego duszę, zapraszając do udziału w konkursach recytatorskich „Kresy”. W roku 1998, za namową tejże Ireny Litwinowicz, która wraz ze swoją trupą w roku 200-lecia urodzin Wieszcza przymierzała się do inscenizacji fragmentów jego „Pana Tadeusza”, wrócił na scenę. I to w roli nie byle kogo, gdyż samego tytułowego bohatera poematu. Wtedy też zapoznał się tu z Romkiem Ławrynowiczem – uczniem Wileńskiej Szkoły Średniej im. Jana Pawła II a wielce niespokojnym duchem, próbującym z rówieśnych mu „młodych gniewnych” sklecić artystyczną bohemę. Pomysł chwycił. Wraz z Bogdanem Karpowiczem, Renatą Kijewicz, Ryszardem Tumiałojciem, Jerzym Stankiewiczem, Romualdem Szpilewskim, Jarosławem Rokickim, Bartoszem Połońskim i innymi bratnimi duszami stworzyli niezwykle zgraną pakę. Przez dwa lata regularnie się spotykali, dyskutowali, wymieniali zdania. Czuli się sobie potrzebni, by doradzać o dorosłym życiu, w które wkraczali.

Artystyczna otoczka tych spotkań sprawiła, że medycyna w zainteresowaniach Janka wyraźnie odeszła na plan dalszy, ustępując miejsce literackim chętkom. Do stopnia tak czytelnego, że będąc w klasie maturalnej, dopingowany przez wychowawczynię, polonistkę Ludmiłę Siekacką zdecydował wystartować w Republikańskiej Olimpiadzie Literatury i Języka Polskiego-2002. Debiut wypadł imponująco: Drawnel znalazł się początkowo w gronie 10 laureatów, a potem doskonale wypadłszy na Ogólnopolskiej Olimpiadzie, zapewnił sobie miejsce i stypendium na studiach polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

Owszem, cieszył się, choć… Zachęta Agaty Meilute, która od roku 2000 z wielkim powodzeniem studiowała aktorstwo na Warszawskiej Akademii Teatralnej, by spróbował pójść w jej ślady, kusiła nie do odparcia. Żeby tak się stało, wystarczyło jakże niewiele: przebrnąć przez egzamin wstępny, zaskarbiając zaufanie komisji, złożonej z tuzów polskiej sztuki scenicznej. Jakaś niewidzialna siła pchnęła go na to.

Po intensywnym przygotowaniu z wykorzystaniem jakże cennych porad i uwag Agaty, nie bez gęsiej skórki w dniu egzaminu zameldował się w Akademii Teatralnej. Na życzenie komisji miał zinterpretować fragment „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa, zaczynający się od słów: „O, bogowie, o bogowie moi! Jakże smutna jest wieczorna ziemia!”, jako ktoś, kto został świeżo poinformowany o tym, że progi Akademii Teatralnej są za wysokie na jego nogi, a zaraz potem tym samym tekstem donieść o niepowodzeniu rzekomej rodzicielce.

Drawnel nie pogubił się. Przy próbie pierwszej natarł na komisję z furią tak wielką, że… o mało jej członków siedzących w pierwszym rzędzie krzeseł nie wepchał w rząd drugi. Zaraz potem natomiast zmieniwszy się w łagodnego baranka, a wykorzystując rękę jednej z profesorek do głaskania po swojej głowie ze skruchą wyznał jej niczym rodzonej matce tym samym tekstem Bułhakowa o własnym aktorskim fiasko.

Tak diametralnie różne wcielenia się w rolę wyraźnie przypadły do gustu wymagającej komisji. Poproszony jeszcze o zaśpiewanie dowolnie wybranej piosenki, wykonał tę z musicalu „Metro” i mógł opuścić salę egzaminacyjną. Nie do końca wszak pewny, jaki werdykt wyda komisja. W to, że został przyjęty, uwierzył tak naprawdę dopiero po tym, kiedy ujrzał własne nazwisko na liście szczęśliwców. Miał więc powody, by poczuć się orłem wzlatającym w niebo.

Z dniem 1 października 2002 roku roz- począł Janek studia na Warszawskiej Akademii Teatralnej, pełen nadziei na pomyślne ich ukończenie. I przyznać trzeba, pierwszy semestr układał się wyraźnie po jego myśli. W zajęciach wszystko szło jak z płatka. „Schody” niespodziewanie zaczęły się w semestrze drugim, kiedy to posprzeczał się z nauczającą interpretacji wiersza Zofią Kucówną o to, jak ma być odczytywany „Pan Tadeusz”. On, rogata dusza, uparł się, że nie będzie w recytacji podbijał tak wysoko dźwięków, jak tego życzyła pani profesor, gdyż brzmiało to nader sztucznie. Ona tymczasem ani myślała ustąpić, przypieczętowując to oceną niedostateczną na egzaminie.

Drugą rozterką, co to szła w parze, była krzywda zrobiona Aleksandrze Koniecznej – aktorce Teatru Rozmaitości, pod której wytrawnym okiem pracowali całą grupą nad wystawieniem robiącej akurat wielką furorę „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej, a która dla Janka z mety stała się mistrzynią ze wszech miar godną naśladowania z racji nowatorskich metod prowadzenia zajęć i szacunku do młodych adeptów sztuki aktorskiej. Tymczasem konserwatywne kierownictwo uczelni odebrało ich występ wieńczący II semestr jako „wielką improwizację” a nie jako coś wyuczonego, obarczając za to winą panią Konieczną i nie prolongując z nią kontraktu.

Mimo warunkowego promowania na rok drugi znalazł się Drawnel na wyraźnym edukacyjnym rozdrożu. Tym bardziej, że dyrektor modernistycznie „rozbrykanego” Teatru Rozmaitości Grzegorz Jarzyna formował akurat roczne studium z młodych adeptów sztuki teatralnej z całej Polski, a w gronie 11 osób, które pomyślnie sforsowały egzamin wstępny znalazł się też ambitny wilniuk. Chcąc się sprawdzić u Jarzyny, poprosił więc o dziekański urlop na Akademii.

To studium przy Teatrze Rozmaitości okazało się nad wyraz skuteczne. W odróżnieniu od dotychczasowej uczelni górę nad teorią zdecydowanie tu wzięły zajęcia praktyczne, prowadzone bezpośrednio na scenie przez reżyserów i zawodowych aktorów, od których mieli przejmować doświadczenie, a byli to mistrzowie tej miary, co: Andrzej Chyra, Stanisława Celińska, Roman Garncarczyk, Aleksandra Konieczna. Tym zajęciom cztery razy tygodniowo po cztery godziny towarzyszyły próby taneczne, jakie prowadził niepowtarzalny Janusz Subicz – jedyny Polak, który był w zespole u legendarnej Philippine „Piny” Bausch – niemieckiej choreografki tańca współczesnego, specjalizującej się w inscenizacjach teatralnych. Po pół roku zajęcia taneczne zmieniła gimnastyka ruchowa wedle chińskiej filozofii tao, a jeszcze potem – capoeira, wywodząca się z afrykańskiej i brazylijskiej tradycji sztuka walki z jaskrawo wyrysowującym się elementem teatralnym.

Słowem, szkolono ich naprawdę nietradycyjnie, a tę ostrą aktorską „jazdę” uzupełniało wspólnie przygotowane przedstawienie „Zaryzykuj wszystko” kanadyjskiego autora George W. Walkera, którego premiera odbyła się 4 listopada 2003 roku, a za scenę służyła była chińska knajpa na Dworcu Centralnym w Warszawie. Świadkami występu obok widzów zostali też w sąsiadującej poczekalni przypadkowi podróżni oraz lokujący się tam bezdomni. Drawnel zagrał Romana, a na propozycję Jarzyny ubarwił mówiony tekst tak nam swojską wileńską gwarą. I spektakl jako taki, i jego rola doczekały się pochlebnych opinii krytyków. Jak w Polsce, tak też w Stanach Zjednoczonych oraz Kanadzie, gdzie gościnnie występowali.

Roczne studium koronował spektakl „Tlen” według Rosjanina Iwana Wyrypajewa, na którego premierę afisze zaprosiły w maju 2004 roku. Janek zagrał w nim główną postać – takiego Aleksandra, który zabił własną żonę, gdyż pokochał inną, z miasta. Podobnie jak w „Zaryzykuj wszystko” podeszli do tego nie jako czegoś mocno skostniałego, a z dużą dozą własnej twórczości. Mogli się cieszyć, bo recenzje znów były pochlebne, bo wspięli się na kolejną wyżynę aktorskiego wtajemniczenia.

Drawnel zaraz potem stanął przed kolej-nym dylematem, gdyż po urlopie dziekańskim musiał wracać na Akademię, wedle jego głębokiego przekonania, zbyt konserwatywną. Liczył po cichu, że być może zostanie mu zaliczone roczne studium przy Teatrze Rozmaitości, że będzie mógł dołączyć do swojej grupy na III roku. Owszem, za wstawiennictwem ich nowej opiekunki Agnieszki Glińskiej, która została zauroczona premierą „Tlenu”, tak się stało, aczkolwiek jako „syn marnotrawny” musiał nadrobić całą teorię, jaką koledzy przerobili za II rok, co wyraźnie podcinało mu skrzydła. Chciał bowiem grać, a nie ślęczeć nad akademickimi podręcznikami, a tę szansę nadal mu dawał Grzegorz Jarzyna, zapraszając do szykowanej premiery „Macbetha”. Oczywiście, w wersji modern, osadzającej szekspirowskiego bohatera w XXI wieku i na przypominającym beczkę z prochem Bliskim Wschodzie. Janek miał wcielić się w do reszty wiernego Makbetowi Seytona. I wcielił się, w o niebo zresztą bardziej rozwiniętej roli niż autorowi się widziała.

Do końca życia nie zapomni premiery. Jarzyna, pozostając wierny swemu nowatorskiemu credu, zlokalizował ją w byłej warszawskiej hali fabrycznej, czemu towarzyszyła superowa scenografia, oświetlenie oraz niesamowite wręcz efekty pirotechniczne.

Z uśmiechem wspomina, jak te ostatnie postawiły na nogi szczególnie wyczulone na akty terrorystyczne oddziały policji w Nowym Jorku, gdzie cały czerwiec 2008 roku grali „Macbetha”… pod brooklyńskim mostem, ściągając tłumy widzów. Temu zainteresowaniu towarzyszyły zresztą pochlebne opinie krytyków. Nawet na wskroś konserwatywna „New York Times” poświęciła im całe 3 strony. To nic, że broniąc tradycyjnie postrzeganego w świetle rampy Williama Szekspira.

Zaraz po premierze „Macbetha” otrzy- mał Drawnel angaż do stałej gry w Teatrze Rozmaitości, za co przed Grzegorzem Jarzyną nisko chylił czoła, a co ostatecznie przesądziło o jego rozbracie z Akademią Teatralną. Tylko że w tym czasie akurat ta renomowana warszawska teatralna firma spuściła wyraźnie z tonu, gdyż będący tu alfą i omegą dyrektor i reżyser w jednej osobie zdecydował na wystawianie sztuk w teatrach zagranicznych. Ten i ów gotów był już nawet wypatrzeć ich krach.

A oni się podnieśli niczym feniks z popiołów. Zaraz po tym, kiedy z Austrii wrócił mistrz Jarzyna, pełen zdecydowania wziąć na warsztat twórczość reżysera Paolo Pasoliniego, autora głośnego filmu z 1968 roku „Teoremat”. Tak to zrodził się oparty na rzeczonym filmie, wierszach oraz wywiadach z tym wielce kontrowersyjnym Włochem sceniczny „T.E.O.R.E.M.A.T”, gdzie Jankowi przypadła rola Pietro – syna właściciela fabryki – biznesmena Paolo, w którego się wcielił gościnnie sam Jan Englert.

Odbyta 1 lutego 2009 roku premiera ponownie zelektryzowała jak miłośników Melpomeny tak też krytykę teatralną w Warszawie i nie tylko. Bo wszystko, co robi Jarzyna, jest synonimem sztuki nowatorskiej, eksperymentującej, policzkującej wręcz konserwatywny punkt widzenia na teatr. Właśnie z nim chciałby związać na długą metę zawodową przyszłość nasz wileński Drawnel. Ta przyszłość jawi mu się zresztą bardzo pracowicie. Jest bowiem bardziej niż zdecydowany wcześniej albo później dokończyć przerwane studia. Ma też na aktorskim „celowniku” wymarzone role: Myszkina w „Idiocie” Fiodora Dostojewskiego, tytułowych bohaterów szekspirowskiego „Hamleta” oraz „Makbeta” (szkoda, iż Jarzyna te wszystkie sztuki już przeniósł na scenę). Zagrane po swojemu, niekoniecznie tak, jak się utarły one w klasyce teatralnej.

Z którą to klasyką, przy jaskrawo wyrażonych nowatorskich ciągotach, bynajmniej nie jest zresztą na pieńku i wcale nie popiera reżyserskich „operacji plastycznych” na niej dokonywanych, a tak znaczących, że spektakl zmienia się do niepoznania. Na potwierdzenie tego przywołuje wielkie brawa, jakimi obdzielił po obejrzeniu „Romeo i Julii” Oskarasa Koršunovasa, za ciekawy i dziś raczej nie praktykowany, „staroświecki” pomysł skierowania do widza odaktorskich komentarzy przy w pełni współczesnej pozostałej kanwie spektaklu.

Źle jest, o ile dowódca całości, jakim jest reżyser, posunie się w zinterpretowaniu treści za daleko. Co, na szczęście, świetnym fachowcom tej branży, a za takowych Drawnel uważa swego scenicznego „ojca” – Grzegorza Jarzynę, Chrystiana Lupę czy też Oskarasa Koršunovasa, to się raczej nie przytrafia. Wtedy, o ile aktorzy swym mistrzostwem uzupełnią zamysł, można być pewnym powodzenia, którego synonimem wypełniona po brzegi widownia. Jak się okazuje, w przypadku Teatru Rozmaitości, z tą frekwencją nie jest najgorzej. Grają miesięcznie po 10-15 spektakli przy wcale nie świecącej pustką sali, gromadzącej zresztą niemało młodzieży.

„Ech, żeby to tak było w Wilnie..!” – chciałoby się westchnąć. Wtedy pomysł założenia tu nawiązującego do pięknych tradycji w naszym mieście zawodowego teatru polskiego, który to pomysł zresztą w niejednej głowie świta, nie przypominałby marzenia ściętej głowy. Jako społeczność polska – zdaniem Drawnela – raczej nie potrafimy tego zapewnić, a przez to prozaicznie utrzymać przybytku Melpomeny. Musiałby więc to być teatr dobry i ciekawy na tyle, by w jego progi wstąpić zechciał tłumnie nie tylko widz polskojęzyczny. Co nie jest do pomyślenia bez dobrej szkoły aktorskiej i reżyserskiej. Błędne kółko wyraźnie więc się zamyka, stąd na nową „Lutnię” albo „Redutę” wypadnie zaczekać, zadowalając się amatorskim kunsztem prowadzonych przez Irenę Litwinowicz oraz Liliję Kiejzik zespołów. I żyć nadzieją, że może kiedyś...

Aktorzy, mimo jakże szczytnej i szla- chetnej misji leczenia dusz ludzkich, są tylko ludźmi z potrzebami zwykłych zjadaczy chleba, którym też nie jest obce przyziemne wiązanie końca z końcem. Bo cokolwiek by powiedzieć, zawód ten znajduje się w wyraźnym cieniu tych najbardziej popłatnych. Grając wyłącznie w świetle rampy, a nie będąc gwiazdą solidnej wielkości, wypada raczej klepać biedę. Oto dlaczego aktorzy poza sceną teatralną nagminnie szukają możliwości występu w filmie, serialach albo Teatrach Telewizji, w czym Drawnel nie stanowi wyjątku.

Jak dotąd zaliczył po dwa popisy w Teatrze Telewizji oraz w filmach „Oda do radości” (część „Pomorze”) i „Łaskotki”. Ten drugi, nakręcony przez przyjaciela Romka Ławrynowicza, w którym kreują role w zupełnie wileńskiej obsadzie, gdyż wraz z Olgą Generałową i Bartoszem Połońskim, począwszy od 20 listopada wszedł na ekrany kin litewskich. Owszem, filmowo-telewizyjny dorobek mógłby być z pewnością okazalszy. Drawnelowi za zbyt poniżające wydają się jednak castingi (to tak jakby koniowi w zęby patrzono). Zagrał więc jedynie tam, gdzie otrzymał propozycje, wypatrzony przez reżyserów bezpośrednio na scenie teatralnej. Czy się sprawdził? Niech widz, który w tej sytuacji jest wyrocznią, to ocenia...

Kiedy na zakończenie naszej rozmowy proszę o podanie sposobu na dobrego aktora i o poradę dla tych wszystkich z naszej młodzieży, komu się marzy wielka scena, Jan Drawnel jest lakoniczny. Gwiazdami teatru i kina zostają wyłącznie ci, co sprzęgają własny talent z mrówczą pracą oraz kogo nie opuszcza łut szczęścia.

Swoim wileńskim ewentualnym naśladowcom radzi natomiast możliwie najszybciej skierować kroki do teatru prowadzonego przez Irenę Litwinowicz albo Liliję Kiejzik. Świetnym sprawdzianem sztuki aktorskiej są też doroczne konkursy recytatorskie „Kresy”, przez które i on, i Agata Meilute, i Joanna Moro, i Olga Generałowa nie bez sukcesów zresztą przeszli. A po maturze? Głowę do góry i do przodu! Bo do odważnych, ambitnych, pewnych siebie i wiedzących, czego naprawdę chcą, świat (czytaj: teatr) należy...

Henryk Mażul

Wstecz