Polak też potrafi!

Tuje, irgi, jałowce i... piękno

Do mocowania się w sposób nietradycyjny z ziemią, co żywi, miał Waldemar Bartoszewicz ciągoty zawsze. Jeszcze za czasów sowieckich, kiedy pracował w charakterze elektryka w branży łącznościowej, próbował tym dorabiać. I wcale nie wychodził jak Zabłocki na mydle. Raz, gdy wpadł na pomysł zasadzenia 10 arów cebulą, z jej realizacji budżet rodzinny uzupełniło raptem 1000 rubli. Zarobione pieniądze w całości zainwestował wtedy w budowę szklarni w Niemenczynie i u teściowej w Parczewie, gdzie zaczął hodować róże. Krok po kroku, rok po roku, a prosperował w tym coraz pewniej. Aczkolwiek, gdy Litwa została zasypana wręcz kwieciem sprowadzanym z Holandii i innych państw Europy, nie wytrzymawszy konkurencji zmuszony był zwinąć interes.

Marzenie jak jabłko rumiane

Wtedy to ożyły w nim geny sadownika. Po dziadku Feliksie Minkowskim – widać, który przez długi okres po II wojnie światowej miał w okolicach Sużan sad i hodował owoce na swe potrzeby. Marzenia o liczonych na grube tony jabłkach, śliwkach, wiśniach i gruszkach z własnego sadu pomogło mu zrealizować... widmo bezrobocia, kiedy to po odzyskaniu przez Litwę niepodległości cały posowiecki system gospodarczy włącznie z branżą łącznościową wyraźnie diabli wzięli. Samo życie zmusiło wówczas Bartoszewicza, by się obrócił twarzą ku sadownictwu. Jak znalazł po temu okazała się odzyskana i przeniesiona do Parczewa ojcowizna. Do tego samego Parczewa, gdzie przez długie lata zawołanymi gospodarzami był ród Parczewskich, a ostatni jego właściciele założyli tu imponujący sad o powierzchni 12 hektarów.

Żeby pchnąć do przodu sadowniczy zamiar, wykarczował właśnie pan Waldemar część zdziczałego już sadu Parczewskich, sprowadził z Polski sadzonki niskopiennych drzew owocowych i w roku 1996 zasadził je na powierzchni 1 hektara. Na tzw. dobry początek, z myślą dalszego rozszerzenia sadowniczych połaci.

Czekał go jednak przykry zawód. Niskopienne sadzonki, w których doborze nieco się zresztą pomylił, nie chciały owocować „po towarowemu”. Pojął też, że nie wydoła finansowo, by z impetem rozpocząć rumiany niczym jabłko interes. Potrzebując inwestycji nie lada w pobudowaniu przechowalni, na zakup sprzętu sadowniczego, z którego jedynie wyspecjalizowany traktor miał kosztować nie bagatela – 150 tysięcy litów. Brakowało mu też ziemi, by założyć sad prawdziwie towarowy, po czemu potrzeba minimum 5 hektarów. Zważywszy wszystkie „za” i „przeciw”, doszedł pan Waldemar do jednoznacznego wniosku: zamiar, którego tak ochoczo się podjął, nie będzie opłacalny.

Z sadu – do szkółki

I wtedy olśnił go pomysł założenia w Parczewie szkółki drzew i krzewów dekoracyjnych. Żeby oczyścić teren, z bólem w sercu wykarczował więc kilkadziesiąt arów zasadzonego własną ręką sadu i... zagłębił się po uszy w otrzymaną z Polski specjalistyczną literaturę. Bo przecież nie miał zielonego pojęcia o pierwszych krokach. Musiał też cokolwiek teoretycznie się podkuć, aby – jak dziś uśmiechając się wyznaje – tuję od jałowca odróżnić. Pojąwszy co do czego, ruszył w okolice Grójca pod Warszawę, skąd właśnie sprowadził pierwsze 15 gatunków iglaków. Problem z tym był duży, bo litewska inspekcja kwarantanny mocno się czepiała, czy aby wwożone roślinki są zdrowe. On tymczasem, choć zaczął od wielkiego zera, twardo zdecydował zdążać do przodu, uzbroiwszy się w benedyktyńską cierpliwość.

Z przeczytanej literatury dowiedział się bowiem, że marzenia o szkółce z prawdziwego zdarzenia ma poprzedzić żmudna praca. Logika podpowiadała, by zaczął od założenia matecznika roślin ozdobnych. Właśnie: roślin w krociu, liczonym na kilkaset gatunków dla oferty maksymalnie szerokiej. Poszły więc w ruch doniczki – te maciupeńkie, większe i największe. Bo każda roślinka, nim po 3-6 latach będzie ją można sprzedać, winna koniecznie kilkakrotnie nawet znaleźć się w osobnym naczynku. Te 3-6 lat – to zresztą okres wielce umowny, gdyż niektóre formowane odmiany iglaków na osiągnięcie wieku towarowego potrzebują nawet lat 10-12. Dopiero wtedy mogą przecież zainteresować ewentualnego nabywcę.

Mięśnie rąk napinając

Tym nabywcą – zdaniem Bartoszewicza-szkółkarza, wcale niekoniecznie mają być li tylko nowobogaccy, chcący własne posesje w drzewka i krzewy ozdobne upiększyć, ale praktycznie każdy, kto skłonny jest otoczenie wokół własnego domu cokolwiek ozdobić. Bo ceny sadzonek wcale nie są jedynie na kieszeń zamożnych, jeśli się zważy, że taka trzyletnia tujka kosztuje 8 litów, a rówieśny jałowiec – litów 10-12. Śmiesznie mało, nieprawdaż? A to dlatego, że ceny dołują ci, co dziś masowo sprowadzają już wyhodowany towar z Polski bądź bardziej odległej Europy. Tymczasem w samej Litwie takich jak Bartoszewicz, czyli szkółkarzy w pełnym tego słowa znaczeniu, hodujących sadzonki dekoracyjne od kiełka po wiek realizacyjny, można zliczyć na palcach rąk.

Odpowiedź na pytanie „czemu tak jest?” nasuwa się wręcz samoistnie: bo szkółkarstwu obce jest szybkie zbijanie fortuny, a na domiar wymaga ono ogromu tak dziś niepopularnej pracy ręcznej. W ten przecież sposób jedynie tego roku pan Waldemar wraz z synem Ernestem, żoną Reginą przy dorywczej pomocy córki Barbary zasadzili nie bagatela – 30 tysięcy nowych roślinek. Na które, nim się je sprzeda po kilku latach, wypadnie cierpliwie chuchać-dmuchać. Zresztą, chuchać-dmuchać w sposób zróżnicowany, gdyż łączna kolekcja roślin ozdobnych sięga tu dziś nawet 600 (!) nazw, a każda stawia swoje wymogi. Taką np. wierzbę pienną, kiedy skwar się leje z nieba, trzeba koniecznie podlewać dziennie dwa razy, a przędziorka, o ile zagnieździ się w plantacji, można zniszczyć jedynie z pomocą pestycydów.

Bez wiedzy ani rusz

O ile w pierwszych latach działalności gros drzewek i krzewów dekoracyjnych stanowiły iglaki – jałowce, tuje, jodełki czy sosenki, to obecnie z istnego multum rodzajów, jakie jest w stanie zaoferować nabywcom szkółkarz z Parczewa, pokaźny odsetek stanowią okazy liściaste: jarzęby, brzozy, klony, berberysy, pięciorniki. Oczywiście, w grę muszą wchodzić jedynie rośliny, którym pod gołym niebem niestraszny jest nasz klimat. Zbyt surowy, by szczególnie ciepłolubne rośliny dekoracyjne miały szansę na wegetację. Słowem, trzeba posiadać ogromną wiedzę, jakie z egzotycznych „przybyszy” z obu Ameryk, Chin lub Japonii mają szansę, by zadomowić się na Litwie, a jakim, choć wyglądają nieopisanie pięknie, wypada powiedzieć mimowolne „nie”.

Pan Waldemar dozgonnie wdzięczny jest za praktyczne porady jemu – nowicjuszowi przez rodaków, tak renomowanych mistrzów nietypowego fachu, jak: Andrzej Nowakowski ze Zdżar koło Nowego Miasta, Marceli Ciesielski spod Inowrocławia czy Bronisław Szmidt z Ciechanowa, posiadający w swej szkółce ponoć największą w Polsce, liczącą ponad 1000 okazów kolekcję roślin dekoracyjnych. Dzięki tam nabywanym specjalistycznym książkom podkuwał się też Bartoszewicz teoretycznie, co jest wręcz konieczne, by szkółka wzorowo prosperowała. Stamtąd po dziś dzień sprowadza nadto doniczki różnej wielkości, folię o szerokości 12 metrów na pokrycie tuneli, akcesoria, bez których nie da się przeprowadzić szczepień. Niezbędnych, kiedy hodowana roślina nie jest w stanie z nasionka odtworzyć wszystkie cechy dekoracyjne.

Rodzinna inwestycja w przyszłość

W tych wymagających nie lada precyzji szczepieniach – jak nie bez dumy w głosie zaznacza mój rozmówca – fachowo prześciga go już nawet syn Ernest, coraz bardziej wtajemniczający się w to, co rodzic zapoczątkował. Z nim właśnie wiąże wielkie nadzieje na przejęcie z czasem schedy Bartosewicz-senior. Bo szkółkarstwo – to zajęcie przekazywane z pokolenia na pokolenie i najlepiej jeśli rodzinne.

Oto dlaczego nie miałby pan Waldemar nic przeciwko, gdyby do ich tria dołączyła też córka Barbara, mająca za sobą studia zarządzania komercją na Uniwersytecie Wileńskim, a wcale nie po cichu mówiąca o czymś takim, jak architektura krajobrazu, czyli o zgłębieniu sztuki gustownego formowania otoczenia człowieka z pomocą drzew, kwiatów i krzewów dekoracyjnych, co u nas dopiero raczkuje, a co w Europie robi istną furorę.

Dzisiejsze inwestycje zatem – to również inwestycje w przyszłość. Do tych największych należy poczyniony w roku ubiegłym zakup ciągnika z ładowaczem czołowym, który jest niezwykle pomocny, gdy wypada z miejsca na miejsce przewieźć ziemię bądź wykonać inne wymagające napinania mięśni prace, oraz wydrążenie w roku 2006 odwiertu głębinowego. Dotąd bowiem pobierali wodę z wodociągu scentralizowanego, wyraźnie wszak wyeksploatowanego, a czynili to z duszą na ramieniu, aż się bojąc pomyśleć, co będzie, jeśli korozja ostatecznie rury nadgryzie. Dziś są sami sobie panami w pobieraniu w sezonie letnim co dnia nawet ponad 20 metrów sześciennych wody, stosując nawadnianie.

Dumą szkółkarza z Parczewa są też nie mające nic z prowizorki tunele foliowe oraz idealnie równo sformowane kontenerownie, gdzie niczym żołnierze w szeregach stoją różnej wielkości doniczki. Żeby jakaś niewidzialna ręka szerokim gestem podrzuciła większe fundusze, przeznaczyłby je pan Waldemar na zaasfaltowanie około 200 metrów drogi, jaka dzieli ich „włości” od szosy biegnącej z Niemenczyna do Podbrodzia. Dziś wyboistej żwirówki, po której resory rozkosznej limuzyny zbytnio jęczą, gdy taki nowobogacki tu jedzie z myślą wybrania roślin, jakie miałyby ozdobić teren przy świeżo wybudowanym bardziej pałacu niż domu. Aczkolwiek taki jegomość należy raczej do rzadkości, gdyż z reguły czynią to odnajęci „giermkowie”, wcale nie zawsze w temacie do końca rozeznani. Takim wypada nieraz prelekcję poznawczą wygłosić, operując litewskim, polskim, rosyjskim albo nawet łacińskim nazewnictwem hodowanych roślin.

Słodkie słowo „sprzedać”

Obecne kryzysowe czasy, które wyraźnie zastopowały budowlany impet, przerzedziły też nieco szeregi klientów szkółkarza Bartoszewicza. Nawet tych, co preferują zakupy hurtowe, by nabyte nieco taniej „ozdobniki” w postaci drzewek i krzewów opylić później po nieco wygórowanych kosztach, a różnicę in plus położyć do własnej kieszeni. Droga do Parczewa nie została jednak zapomniana. Za bez mała 10 lat prosperowania tutejszy hodowca sadzonek zdołał przecież wyrobić sobie odpowiednią markę, oferując produkcję naprawdę ze znakiem jakości.

Mówiąc o realizacji, nie bez nadziei spogląda pan Waldemar w kierunku wschodnim – na przypominający worek bez dna rynek rosyjski, potrafiący dziś na poczekaniu „opustoszyć” hurtowo olbrzymich producentów roślin dekoracyjnych w Holandii, Polsce, Niemczech. Owszem, z Parczewa do Moskwy znacznie bliżej, tylko że potencjał tutejszej szkółki jest jeszcze za skromny. Żarłoczny rosyjski „szczupak” przełknąłby ją niczym „płotkę”. Boi się więc Bartoszewicz zbytniego rozreklamowania się w internecie, gdyż w przypadku lawinowego posypania się ofert, zmuszony byłby bezradnie rozkładać ręce.

Liczą się cierpliwi

Jak już parokrotnie nadmieniłem, szkółkarstwo drzew i krzewów ozdobnych jest zajęciem mocno pracochłonnym, a przez to rozliczonym na cierpliwych. Kto jest z temperamentu raptusem i komu zyski marzą się na poczekaniu, niech lepiej nie próbuje brać się za to, co wymaga czekania, czekania, czekania. Bo przecież po posadzeniu takiej sadzonki iglaka do substratu, minąć musi półtora roku, aż się dobrze zakorzeni. Dalej jedynie 50-60 procent roślinek, które się przyjmą, wypada przesadzić do większych doniczek, gdzie są hodowane przez kolejny rok. Potem trzeba spowodować ich „przeprowadzkę” do doniczek dwulitrowych. Dopiero wówczas, po kolejnym roku, co okazalsze okazy można realizować, choć z reguły wymagają dalszej pieczy: chronienia od szkodników, ściśle dozowanego polewania, znoszenia do ciennika, by młode pędy nie spiekły się w nadmiernym upale.

I tak w koło Macieju, poczynając wczesną wiosną, a kończąc późną jesienią. Dopiero w listopadzie, gdy się zestawi doniczki na zimowe leże i gdy śnieg przykryje je swą kołdrą, można wyprostować spracowane ręce i schodzone nogi. Co nie oznacza wcale, że zawołany szkółkarz naśladując niedźwiedzia zapada w sen zimowy.

Grudzień, styczeń i połowa marca stwarzają dobrą okazję, by zagłębić się w lekturę specjalistycznych książek lub pism, jeśli się chce zdążać w nogę z czasem i nowatorskie trendy w hodowli drzew i krzewów ozdobnych zgłębić. Jest też wtedy więcej czasu, by zanieść modlitwy do Boga o szczęśliwe przezimowanie pod gołym niebem tego, co w szkółce rośnie. Jak i w ogóle o pomyślność. Licząc wszak w sytuacji, kiedy władze Litwy traktują wieśniaka jak macocha pasierba, wyłącznie na siebie.

Kto chciałby się przekonać, jak wygląda raj od strony szaty roślinnej, winien w porze letniej wprosić się w gościnę do Waldemara Bartoszewicza. Wtedy bowiem każdy z 600 hodowanych tu na powierzchni 1 hektara krzewów i drzewek ozdobnych przybiera iście bajeczny wygląd, mieniąc się całą feerią barw. W ten to pejzaż o krasie nie do opisania zamierza kiedyś wtopić własny dom (wcale niekoniecznie niczym pałac) gospodarz, podwijający wraz z żoną i synem wysoko w robocie rękawy. Pomny, że bez pracy nie ma kołaczy. Jeśli poprawniej: tujek, irg, jałowców, berberysów, pięciorników oraz podobnych roślin, które ich rękoma hołubione czynią świat estetyczniej wyglądający.

Henryk Mażul

Wstecz