Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Dokończenie. Początek w nr 4, 6-8, 10 ub. r., 2-5, 7-8, 10 br.

Brama była otwarta na oścież. Drzwi do domu uchylone. Pusto. Do stajni nawet nie zaglądali: jej czarniejszy od zmroku otwór upewniał, że żaden tam w tej chwili koń nie żuje owsa. Nie było wątpliwości: uciekli. Ani Drużko, ani Franciszek spod lasu nie śmieli wypowiedzieć na ten temat swego zdania. Wrażenie tego domu przytłaczało ich wyobraźnię: oto człowiek otworzył bramę w ciemną noc i zostawił tyle dobra za nic; powiedział: bierzcie! A przecież każda rzecz ma swoją cenę, każda prawie przyda się w gospodarstwie; chociażby ta łyżka, na którą nastąpił Franciszek, schylił się, podniósł i cicho położył na stole [...] W ciemnościach cykał zegarek. Obok widniała jasna plama kalendarza ściennego. W pokojach czuć było jeszcze zapach żywych ludzi, którzy kilka chwil temu tu mieszkali. Inni dotychczas, do ostatniej chwili trzymali się kurczowo swego dobytku.

Ten uciekł. [...]

Raczenko zwrócił się do Drużki:

– A tamtego... co uciekł, dom, rzeczy, inwentarz zabezpieczony?

Drużko otworzył trochę usta, nie wiadomo, czy bardziej z zaskoczenia, czy niepokoju. – Nie było rozporządzenia... – zaczął.

– Po co rozporządzenia! Kto ma rozporządzać? Kto tu gospodarz? Ech, wy! I jeszcze przewodniczący sielsowietu się nazywa! Ile jeszcze czasu przejdzie, zanim zrozumiecie najprostsze rzeczy? Drużko? A? To znaczy: drzwi otworem, a zwierzęta może nie karmione, nie pojone; pies, kury, świnie, krowa...

– Krowy u niego nie było.

– Świń też nie było?

– Owszem, miał dwa parsiuki, ale niewielkie.

– No więc co, że niewielkie? To znaczy – mają zdychać? Żywe przecież stworzenia. Gdzież u was poczucie gospodarskie? A wy wiecie, co to jest przewodniczący sielsowietu? To jest gospodarz całej wsi, gromady. Przewodniczący gospodarzy. Bo wy teraz wszyscy gospodarze jesteście, na swoim własnym, ludowym. To wasze dobro, wspólne, ale wasze. Nie rozumiecie tego jeszcze, co? Każda rzecz do was należy, nie do obcych, nie do wrogów ludu, a do was. I tamte parsiuki, co mówicie, że niewielkie, i kury, i wszystko. Nawet kwiaty w doniczkach, i te trzeba podlać, bo wasze. Wasze własne, Drużko! Rozumiecie? Ziemia, lasy.

– Rozumiem – odparł chwiejnym głosem.

– To-to! „rozumiem” – przedrzeźnił go łagodnie. – To trzeba naprawdę, szczerze raz wreszcie pojąć, a nie tylko formalnie. Skostnieliście pod tym pańskim jarzmem, a tu trzeba inicjatywy, ruchu. Przecież wolni jesteście teraz ludzie.

– Naturalnie, wolni – powtórzył Drużko.

(Józef Mackiewicz „Droga donikąd”)

 

Powieściowy Paweł uciekał ze swego domu w Czarnym Borze przed sowiecką wywózką. Uciekł razem z żoną Martą i kochanką Weroniką, która podjęła próbę ich ratowania, ukrycia w odległej wsi, u jej rodziców.

Dom Józefa Mackiewicza w Czarnym Borze, odkąd opuścił go w 1944 roku, zachował się jeszcze we względnie niezłym stanie, jest własnością prywatną.

W tym samym, 1944 roku dom w Czarnym Borze opuścił ukrywający się w nim ks. Michał Sopoćko. Ten dom takoż zachował się w dobrym stanie. Domy, ludzie zmieniają się wolniej aniżeli czasy...

Po latach Czarny Bór oraz te domy zostały utrwalone w powieści Józefa Mackiewicza „Droga donikąd” i we „Wspomnieniach” ks. Michała Sopoćki.

Ks. prof. Michał Sopoćko jeszcze przez parę lat będzie działał w Wilnie na rzecz szerzenia kultu Miłosierdzia Bożego. Rozprzestrzenianiu się nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego sprzyjało rozproszenie ludności, będące skutkiem działań wojennych. Modlitwy i obrazki Jezusa Miłosiernego zabierane były ze sobą przez uciekinierów wojennych, przez wywożonych na zsyłki w głąb Rosji, przez jeńców wojennych i zsyłanych do obozów koncentracyjnych lub wywożonych na przymusowe roboty do Niemiec. Uwolnieni z obozów oraz żołnierze polscy, którzy ze Związku Sowieckiego i przez Bliski Wschód dotarli na zachód, i inni emigranci rozpowszechnili to nabożeństwo po różnych państwach i krajach.

Księdzu Sopoćce bardzo zależało, by cześć dla Miłosierdzia Bożego obejmowała jak najszersze kręgi, by nabożeństwo rozprzestrzeniało się na całej ziemi. Taki zamysł przyświecał mu, gdy rozsyłał swój łaciński traktat do biskupów w świecie, gdy zachęcał opuszczających Wilno, aby tam, gdzie dotrą, starali się szerzyć nabożeństwo. Tą drogą za pośrednictwem ks. Józefa Jarzębowskiego, marianina, udało się przeszczepić nabożeństwo aż do Ameryki.

Ks. Józef Jarzębowski – „kurier” szczególny

Wraz z wybuchem wojny w 1939, wobec zbliżania się wojsk niemieckich do Warszawy, na wezwanie władz cywilnych, grupa księży i kleryków mariańskich opuściła 6 września warszawskie Bielany, dążąc na wschód do klasztoru mariańskiego w Raśnie, a następnie na północ do Drui nad Dźwiną. Ostatecznie znaleźli się na Litwie, uchodząc przed krasnoarmiejcami. Ks. Jarzębowski, który znajdował się w tej grupie, został opiekunem duchowym internowanych polskich żołnierzy w Wiłkomierzu. W tym obozie ks. Jarzębowski zetknął się po raz pierwszy z nabożeństwem do Miłosierdzia Bożego.

W końcu 1940 roku pojechał w pielgrzymce do Wilna. Odprawił Mszę świętą u Matki Boskiej w Ostrej Bramie i w kościele św. Michała, gdzie naonczas znajdował się obraz Jezusa Miłosiernego. Tam się przekonał, że nabożeństwo to jest szeroko znane. Spotkał się też z ks. Michałem Sopoćką, który mu wręczył obrazki i modlitwy do Miłosierdzia Bożego. Ks. Jarzębowski powrócił na Litwę. W Kownie zaczął się starać o wyjazd. Zamiar – raczej beznadziejny, bo zależało to od decyzji NKWD. Podjął jednak ryzyko. Udał się do kowieńskiego NKWD z przedawnioną wizą amerykańską i... z obrazkiem Jezusa Miłosiernego. Później opisze tę wizytę tak:

Przez trzy dni stałem w kolejce od godz. 6 do 12. Ostatniego dnia czułem, że coś będzie [...] Byłem w sutannie. Na sercu obrazek Pana Jezusa Miłosiernego [...] Ryzykuję. Kładę rękę na obrazek i mówię: „Jezu, ufam Tobie!”. Po wstępnych zdaniach urzędnik pyta:

– To wy kto?

– Ksiądz...

– Biografię macie?

– Tak.

Przeczytał, ale to było dla niego za krótkie.

– Nu, a czto wy diełali w etoj Warszawie?

– To co każdy ksiądz – nabożeństwa.

Enkawudzista zatrzymał wizę i obiecał, że przygotuje pozwolenie na wyjazd. Nazajutrz ksiądz znalazł swoje nazwisko umieszczone na liście wyjeżdżających. To już było wiele. Nie miał jednak ani wizy tranzytowej, ani pieniędzy na podróż. Napisał do ojców franciszkanów w Nagasaki z prośbą, by mu załatwili wizę tranzytową, zaś do ks. prowincjała Łuniewskiego w Ameryce o pieniądze na podróż. Odmawiał ciągle nowenny do Miłosierdzia Bożego. Kiedy już kończył się termin ważności przepustki, ks. Jarzębowski otrzymał pieniądze na podróż i promesę wizy tranzytowej japońskiej. Przedstawił to w NKWD i pojechał znów do Wilna, gdzie modlił się przed obrazem Jezusa Miłosiernego i w Ostrej Bramie. Ks. Sopoćko wręczył ks. Jarzębowskiemu swój traktat teologiczny o Miłosierdziu Bożym, obrazki i modlitwy i prosił go, by to wszystko przewiózł do Ameryki i wydał drukiem.

Stał się więc ks. Jarzębowski „kurierem” Miłosierdzia Bożego i jego apostołem.

Po przybyciu do Władywostoku, miał jeszcze problemy z dotarciem do japońskiego konsulatu i z odprawą celną. Jednakże torby z traktatem, obrazkami i modlitwami do Miłosierdzia Bożego celnik kontrolować nie miał ochoty.

Później znalazł się ks. Jarzębowski w japońskim porcie Jokohama. Przebywał tam przez dwa miesiące. Po uzyskaniu wizy, przybył do Seattle i udał się do mariańskiego klasztoru w Waszyngtonie. Od dnia przybycia zlecano mu zajęcia duszpasterskie w polskich parafiach.

Ks. Jarzębowski ślubował na Litwie, że przez całe życie będzie szerzyć nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego. Niestety, marianie polscy w Ameryce nie mieli naonczas środków na drukowanie książek. Pierwszą broszurkę o Miłosierdziu Bożym, autorstwa ks. Józefa Jarzębowskiego, w nakładzie 2 tys. wydały drukiem siostry felicjanki w Enfield w stanie Connecticut, dla których ks. Józef prowadził rekolekcje.

Pierwszy obraz Miłosiernego Zbawiciela namalowała siostra Fabia, felicjanka z Livonia, Michigan. Nieco później, kiedy ks. Jarzębowski został redaktorem pisma „Sodalis” w seminarium polskim w Orchard Lake, z funduszy ks. Waleriana Jasińskiego wydano drukiem dzieło ks. Sopoćki „O Miłosierdziu Bożym i o wprowadzeniu jego święta”. Według informacji ks. Jana Bukowicza, dzieło to, rozesłane biskupom i seminariom duchownym w Ameryce nie wzbudziło większego zainteresowania. Inaczej zareagowali przeciętni czytelnicy. Nakład broszurki szybko się rozszedł i trzeba było drukować następne, co przejęli już księża marianie.

Ludzie informowali o uzyskaniu łask, zaczęli przesyłać ofiary na szerzenie tego nabożeństwa. Do odpowiadania na listy zaangażowano świeżo wyświęconego księdza Władysława Pełczyńskiego. Stało się to zaczątkiem specjalnego biura, nazwanego potem „Apostolat Miłosierdzia Bożego”, który szerzył to nabożeństwo na szeroką skalę i w różnych językach.

W tym samym czasie ks. Jarzębowski w swym pismie „Sodalis” opublikował artykuł pt. „Jezu, ufam Tobie”, w którym szerzył to nabożeństwo z wielkim zaangażowaniem.

Potem ks. Józef Jarzębowski wyjechał do Meksyku, gdzie w Santa Rosa objął duchową opiekę nad grupą 1 600 Polaków, przeważnie kobiet i dzieci, uratowanych z Syberii. I tutaj nie ustawał w szerzeniu nabożeństwa. A gdy po siedmiu latach opuszczał Meksyk (ponieważ obozy polskie uległy likwidacji), napisał: „Jeden promienny ślad pozostawią po sobie w Meksyku wygnańcy polscy: będzie to kult Miłosierdzia Bożego, który z nami przywędrował z Wilna poprzez śniegi Sybiru, Iran, Indie, Pacyfik. Coraz bardziej zyskuje na sile i zdobywa dusze katolickiego Meksyku tym krótkim wezwaniem: „Jesus in ti confito” – Jezu, ufam Tobie. Oby tak było.

Nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego ks. Jarzębowski wnosił wszędzie, gdzie sam przebywał. Tak też było, kiedy w 1950 przybył do Anglii. Otwierane tam zakłady wychowawcze dla chłopców – w Hereford i w Fawley Court poświęcił Miłosierdziu Bożemu. Wprowadzona przez niego „Wieczysta Nowenna” do Miłosierdzia Bożego trwa tam do dziś.

Julian Chróściechowski, doktor prawa – aktywny propagator kultu w Anglii

Po przeniesieniu się z Wilna do Białegostoku, już w jesieni 1947 roku, ks. Sopoćko wszedł w listowny kontakt z przebywającym w Londynie Julianem Chróściechowskim, doktorem prawa, związanym od czasu wojny z rozwijanym przez zgromadzenie marianów w Anglii apostolstwem na rzecz szerzenia nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego. Chróściechowski napisał do ks. Sopoćki o swym zainteresowaniu sprawą kultu. Prosił o przesłanie wydawnictw i informacji o szerzeniu się kultu w Polsce, zamierzał wydać broszurkę o kulcie Miłosierdzia Bożego, a także prosił o ewentualne artykuły na ten temat, które mógłby drukować za granicą. Ks. Sopoćko chętnie przystał na tę propozycję i przesłał Chróściechowskiemu odpowiednie materiały i informacje.

W marcu 1948 ks. Sopoćko otrzymał od Chróściechowskiego do przejrzenia i poprawienia projekt planowanej broszurki pt. „Miłosierdzie Boże... ucieczka ludzkości przed katastrofą”. Jak pisze ks. Henryk Ciereszko, nadesłany tekst Chróściechowskiego zawierał pewne nieścisłości, a nawet miejscami rozmijał się z prawdą. „Chróściechowski nie posiadał teologicznego przygotowania ani wystarczająco pogłębionego rozumienia nabożeństwa, nie potrafił ponadto właściwie przedstawić zagadnienia. Sam zresztą był tego świadomy i dlatego wprost prosił ks. Sopoćkę o ostateczny kształt redakcji broszurki, chcąc, by sprawa Miłosierdzia Bożego i jego kultu była ukazana jak najlepiej”.

Ksiądz Sopoćko, mając to wszystko na uwadze, rzeczywiście gruntownie przeredagował, a nawet więcej – od nowa opracował zagadnienie, ustalił nowy tytuł i przesłał tekst Chróściechowskiemu. Potem jeszcze przez kilka miesięcy korespondencyjnie, otrzymując kolejne poprawione wersje broszurki, wnosił nowe szczegóły i poprawki. Pojawiła się też kwestia umieszczenia w broszurce modlitw do Miłosierdzia Bożego, oraz potrzeba korekt także w tym względzie. Chodziło także o modlitwę o beatyfikację s. Faustyny. W dziesiątą rocznicę jej śmierci, w październiku 1948 ks. Sopoćko wraz z przełożoną generalną Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia złożył podanie do kardynała A. Sapiehy o mianowanie postulatora do wstępnego zbadania cnót s. Faustyny. Wydany też został wówczas obrazek z modlitwą o jej beatyfikację.

Księdzu Sopoćce bardzo zależało na umieszczeniu w broszurce reprodukcji wileńskiego obrazu Najmiłosierniejszego Zbawiciela – jako najwierniejszej wizji s. Faustyny. Pisze ks. Henryk Ciereszko:

„Te wszystkie zabiegi przy opracowaniu broszurki wynikały niewątpliwie z jego wielkiej troski o właściwe, nie budzące zastrzeżeń przedstawienie sprawy Miłosierdzia Bożego i nabożeństwa do niego. Były również wyrazem jego odpowiedzialności za promocję kultu i to, by faktycznie mógł on się prawidłowo rozwijać i zasługiwać na akceptację władz kościelnych. Dodać należy również, że ks. Sopoćko nie chciał ujawnienia swej osoby w związku z postacią s. Faustyny, zażądał więc, by jego nazwisko zastępować w tekście słowem „spowiednik”.

Także w przypadku autorstwa broszurki sugerował, by raczej nie podawać jego nazwiska, chyba że byłoby to pożyteczne dla całej sprawy. Ewentualnie proponował dodać swe inicjały do nazwiska Chróściechowskiego jako autora. Ostateczną decyzję w tej sprawie pozostawiał wydawcy. Nie zastrzegał też sobie praw autorskich – w specjalnym oświadczeniu odstępował je Chróściechowskiemu”.

Przygotowywanie ostatecznej wersji broszurki trwało cały rok. Jej pierwsze wydanie pt. „Miłosierdzie Boże jedyną nadzieją ludzkości” ukazało się w Londynie na początku 1949 roku. Jako autor wymieniony został tylko ks. Michał Sopoćko. W kilka miesięcy później wznowiono je jako wydanie drugie, uzupełnione. W nim także umieszczono nazwisko ks. Sopoćki jako autora.

Ks. Sopoćko odnalazł w Chróściechowskim zapalonego propagatora idei kultu Miłosierdzia Bożego poza granicami Polski. W 1949 roku Chróściechowski wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Ks. Sopoćko przesyłał mu własne materiały o Miłosierdziu Bożym, w celu tłumaczenia ich na obce języki i wydawania w różnych krajach. Chróściechowski, korzystając z możliwości swego zakonu i za jego aprobatą, wydawał je. Pojawiły się też różnojęzyczne publikacje powstałe poza kręgiem tego zgromadzenia. (Najwcześniejsze obcojęzyczne publikacje ukazały się na początku lat 50.).

Współpraca ks. Sopoćki z Julianem Chróściechowskim trwała długie lata. Od roku 1968 prace przedstawiające tajemnicę Miłosierdzia Bożego ukazywały się pod ich wspólnym nazwiskiem. Na język angielski zostało przetłumaczone czterotomowe dzieło autorstwa ks. Sopoćki pt. „Miłosierdzie Boga w dziełach Jego”.

Dorobek piśmienniczy ks. Sopoćki, obok innych form apostolstwa, odegrał niewątpliwie istotną rolę w przygotowaniu klimatu dla ostatecznej aprobaty kultu Miłosierdzia Bożego. Nie był w tej działalności osamotniony. Charyzmatyk. Jakimś „dziwnym trafem” znajdywał współwyznawców swej idei, czego dowodem – dwa wymienione wyżej przykłady.

Rzecz o zgryzocie i ołowianej wodzie

W „Drodze donikąd” do uciekającego przed wywózką Pawła, mówi przypadkowo napotkany w Puszczy Rudnickiej chłop:

– Ot, wiesz, nieochota pod sowiecką władzą żyć. Straszno.

– Straszno?

– Straszno. [...] To znaczy, jakby to powiedzieć... Przykładem siedzimy teraz w puszczy, a naokoło las czarny, noc, tylko sowy krzyczon. Strach z tego nieduży, ale choćby mały, a zawsze strach. Ale to nie ten strach... Nie tego gatunku. Bo jest taki, że człowiek nie umierać się boi, a żyć. Bywa tak w życiu. Zdaje się jednego dnia nic takiego i nie stało się, i jeść masz co, i spać gdzie, i tych pieniędzy kilka groszy, i żywioły w chlewie nakarmione, a wyjdziesz z chaty, spojrzysz w pole czyli w niebo, i jakby jakaś nudność człowieka za gardło chwyta. Bywa tak, nie?

– Bywa – odparł Paweł.

– No, właśnie. Podobnie choroba. Różne są i nawet niektóre bolesne. [...] Ale bywa taka choroba, zdaje się, bol-nie-boli, a nawet jeżeli boli, to nie od bólu, ale taka straszna nudność nachodzi i gryzie, i człowiek sechnie nie wiedzieć od czego. A doktor, uczony człowiek, a tego nie rozumie... Może czasem znachor jaki, ale też rzadko, żeby wykrył samą tę główną przyczynę. Dlatego każdy teraz przy sowietach chodzi wszystko równo jak kwaśne jabłko zjadłszy, różnych przyczyn dopatruje się, a głównej zrozumieć nie może. A ta przyczyna, to i jest: zgryzota.

[...] Na przykład mój teść, wieczny jemu pokój, umarł jak raz w tamta wojna, ale przy życiu miał gospodarka i jeziorko dzierżawił. Niewielczeńkie takie jeziorko. No, ale jednym słowem gospodarz i rybak. To pamiętam jeszcze, młodym będąc, wyjdziesz o świtaniu, spojrzysz w woda, a ona jakaści sina, jak przymierzając u człowieka palce zmarźnięte; a później robi się różowa... a później taka jasna, jasna; w słońcu w południe jak monstrancja świeci... no tak. A gdzie w cieniu, tam zielona jak liść, a pod wieczór znowu inna... jednym słowem, co ja tu będę opowiadał, różna. Pod deszczem znowu robi się jak ten ołów i ciężka zda się, nieprzenikniona, woda, rozumie pan? No, a teraz weź zrobić z tego jeziora, żeby ono było i rankiem ołowiane, i o zachodzie, i o wschodzie, i na deszczu, zawsze tylko pod ten sam ołów, i będziesz wiedział, że już nigdy a nigdy nie zmieni się. To, powiedzieć prawda, ja bym przy takim jeziorze mieszkać nie chciał, niechby w nim ryby, choć rękami czerp!

Paweł (alter ego Józefa Mackiewicza) i ks. Michał Sopoćko uciekali przed aresztowaniem, wywózką. Byli na to skazani. Pierwszy za to, że dusiła go „ta zgryzota” i że nie mógł żyć „widokiem tego ołowianego jeziora”. Drugi – że pouczał ludzi jak tę zgryzotę, rozpacz mają w sobie zwalczać, jak zaufać Bogu...

Promieniował wewnętrzną czystością

„Wielką próbą wiary i duchowej dojrzałości ks. Sopoćki był czas wojny i okupacji. Wyszedł z niej bardziej zahartowany w wierze i ufności Bogu, ugruntowany w wartościach, które wyznawał i którymi żył. Wojenne doświadczenia, z charakterystycznymi dla nich wyzwaniami co do wierności Bogu i ewangelicznym zasadom życia, jeszcze bardziej uszlachetniły jego osobę”. (ks. Henryk Ciereszko)

Przez osoby stykające się z nim w tym czasie uważany był za „człowieka Bożego”, „świątobliwego” i „cnotliwego”, za uduchowionego kapłana, cieszącego się bardzo pozytywnymi opiniami zarówno u duchownych, jak i świeckich. Zauważało się, że górował nad innymi swą postawą chrześcijańską. Promieniował na otoczenie pokorą, wewnętrzną czystością. Siostry zakonne i osoby, które miały możliwość spotykania się z ks. Sopoćką podczas jego ukrywania się w Czarnym Borze zostawiły piękne świadectwo o jego życiu religijnym i tym zwyczajnym, powszednim – jako „stolarza”, „cieśli”, „Wacława Rodziewicza”.

Dlaczego nie ulice im. Józefa Mackiewicza i błogosławionego Michała Sopoćki?

W Czarnym Borze niewiele zostało z tamtych czasów domów. Może w którymś z nich mieszkali powieściowi Rojkiewiczowie, Rymaszewscy, Drużko, Franciszek spod lasu i in. Zachował się stary budynek, w którym mieści się szkoła. To w niej pracowała nauczycielka Idalia Żyłowska, którą ten i ów (ta i owa) z jej dawnych uczniów jeszcze pamięta. Wiedzą, że była młodszą córką pisarza Józefa Mackiewicza. O nim samym, jego powieściach mają wiedzę szczątkową. Nie docierały tu za sowieckich czasów, a i obecnie. Chyba, że z Anglii, albo z Polski ktoś przywiezie, bądź pocztą prześle. (Ostatnio „Droga donikąd” ukazała się w przekładzie na litewski). O tym, że ks. Michał Sopoćko ukrywał się w obecnym domu Raczków – dowiedzieli się obecnie, w Anno Domini 2009. („Nawet stare, z tamtych czasów cztery lichtarze półmetrowej wysokości się zachowały” – mówi Janina Raczko).

Józef Mackiewicz i ks. prof. błogosławiony Michał Sopoćko. Dwie wybitne postaci. Nazwiska, z których Czarny Bór może być szczególnie dumny. Ale do tej pory nieupamiętnione. Nie ma na tych domach żadnych tablic memoratywnych. (Naturalnie, zależy to od dobrej woli ich obecnych właścicieli). W latach ostatnich w Czarnym Borze wprowadzono nazwy ulic, których wcześniej w ogóle nie było. Dom, w którym ukrywał się ks. Michał Sopoćko znalazł się w ten sposób przy spreparowanej ulicy Sadowej (Sodu gatve). Dlaczego nie nazwać ją ulicą błogosławionego Michała Sopoćki? Odpowiednio – dlaczego nie zaistniała w Czarnym Borze ulica im. Józefa Mackiewicza?

...Listopad 2009. Opadają z drzew liście, pada deszcz, wieją ostre wiatry... Co nowego nawieją, jakie wniosą tu zmiany?

Pięknie pisał o listopadzie Józef Mackiewicz.

Okres, w którym liście opadają w tym kraju z drzew, łączy się zazwyczaj z okresem wiatrów. Gdy idzie się z wiatrem, liście biegną z tyłu; gdy się wychodzi, odchodzi z domu, są one jak wierne pieski, które toczą się po ziemi, odprowadzając kawałek drogi na ostatnie pożegnanie, czy też jak oswojone ptaszki, pisklęta rude, żółte, brązowe, śmieszne i niezgrabnie podskakujące wydłużanym stadem i czepiające się cholew albo nogawic spodni. Wiatr zadmie i w swym dziecinnym ferworze liście jesienne robią minę, jakby nigdy nie miały zamiaru opuścić podróżnego, a owszem toczyć się za nim aż na kraj świata, a nawet zawadiacko wyprzedzają go na ścieżce. Zwłaszcza liście klonowe na swych pogiętych nóżkach okręcają się młynkiem i wyczyniają tyle szmeru, że ścieżka wydaje się być żywą. Wierzyć im jednak nie można. Cała hałastra zatrzyma się nagle i układa w błocie na płask.

Ale raptowny, jesienny wiatr przeskakuje na lewo. Paweł, nastawiając od tej strony kołnierz palta, nie mógł się oprzeć wewnętrznemu uśmiechowi, gdy widział, że liście, które go zoczyły z tamtej strony drogi, zrywają się i pędzą w ukos poprzez koleiny, doganiając go wyciągniętą kolumną, zawsze z jakimś większym liściem jak oficerem na przodzie, tylko po to, by powiedzieć: do widzenia.

Wszystko to są jednak czułości na niby. Ileż to razy w życiu podnosił Paweł jakiś wyjątkowo piękny liść, w pierwszym odruchu postanawiając przechować go na pamiątkę, a nigdy do tego nie doszło. Po prostu pokręcił go za łodyżkę i rzucił. A ktoś, kto szedł z tyłu nadeptał albo i kołem przejechał. Bo to się tylko mówi o wzajemnej miłości między człowiekiem i krajobrazem, a w gruncie bujda to wszystko. I cóż to może być za miłość pomiędzy na przykład Pawłem i liściem? Fiuu! Wiatr jesienny i tyle; chmury nad drzewami i drzewa, które można mieć w słusznym podejrzeniu, że szumią tak samo wrogowi jak swemu. [...]

[...] I znowu liście biegną z tyłu.

– Do widzenia. Przyjedzie pani jeszcze kiedyś do Czarnego Boru? – zapytują mnie miejscowi ludzie. – Napisze pani o córce Józefa Mackiewicza, Idalii Żyłowskiej, mamy tyle do opowiadań – zapytują jej koleżanki oraz rodzina, osoby, które były bliżej z nią zaznajomione.

Może kiedyś przyjadę. Gdy inne wiatry powieją... Może...

Alwida Antonina Bajor

Wstecz