Z pierwszą gwiazdką – do rodzinnego domu...

Fakt, iż tak często myślami i sercem wra-camy pod rodzinne strzechy, wynika z tego, że tam wszystko było takie ciepłe, urocze. Życie, praca, obowiązki, odpowiedzialność dorosłego człowieka nacechowane są nieustannym napięciem, niepokojem, troską... Dlatego każda myśl biegnąca do domu rodzinnego wypełnia człowieka spokojem, serdecznością. Podążamy właśnie tam, gdzie ujrzeliśmy światło dzienne, pod opiekę ojca i matki, gdzie wszystko takie proste, czułe.

Czy były to lata beztroskiego wzrastania? Na pewno nie. Pomimo nieustannej troski rodziców każdy z nas miał swoje obowiązki, kształtował osobowość, formował własny charakter, dojrzewała nasza wiara. To właśnie w domu rodzinnym poznaliśmy dobro i zło. Z jak wielkim trudem musieliśmy odrzucać zło wybierając dobro. To znów tam, w domu ojca i matki, uczyliśmy się sztuki wzajemnego przebaczenia, dialogu.

Najwspanialszy wieczór roku, kiedy to serce dziecka biło inaczej, Wigilia Bożego Narodzenia. Dzień tak inny od wszystkich pozostałych, wypełniony radosnym krzątaniem się, przeróżnymi zapachami kuchni. Dzień dziecinnego zniecierpliwienia, kiedy to wreszcie będą upieczone pierwsze uszka z makiem, pierwsze ciasto, bułka z dżemem. A jak to smakowało... Mimo zakazu mamy jeszcze gorące makowiki „wędrowały” do żołądka, stąd miał później człowiek kłopoty zdrowotne. Ale warto było to przecierpieć...

Przed kilkoma laty, zajadając się pysznym ciastem w gronie swoich parafian, zacząłem „narzekać”, jak to moja mama już w ciągu tylu lat piecze takie samo ciasto, te same podwileńskie bułki. Usłyszawszy to, pani domu z żalem westchnęła: „Jak bardzo bym chciała dzisiaj zjeść coś, co przyrządzała moja mama... Dziś mam wszystko, ale nie ma mamy, nie ma tych cudownych w swojej prostocie smakołyków, które ona wypiekała”. Ze wstydem opuściłem głowę i przy kolejnych odwiedzinach mamy z „nowym smakiem” zajadałem się jej ciastem: tym od wielu, wielu lat takim samym.

Po całym dniu pracy nadchodzi wieczerza wigilijna. Jak zwykle nie zdążaliśmy, by z pierwszą gwiazdką na niebie usiąść do stołu. Wiadomo, zawsze to był dzień pracy, nauki w szkole, dlatego całe przygotowanie spoczywało na barkach ukochanej mamy. Przed wieczerzą – wspólna modlitwa: 10 przykazań Bożych, 5 przykazań kościelnych, „Ojcze nasz”, „Anioł Pański” za wszystkich zmarłych z domu rodzinnego, czemu tradycyjnie towarzyszyło zapłakane oblicze mamy. No, i wreszcie zasiadamy do stołu, dodatkowe nakrycie, chociaż w naszym domu nie było ono przeznaczone dla „przypadkowego gościa”, tylko dla dziadka, ojca mamy, którego bardzo kochała, a który odszedł do Pana. Dziadka nie pamiętam, ponieważ w dniu jego śmierci miałem zaledwie trzy latka.

Stół suto zastawiony, na całej jego szerokości pod białym obrusem sianko, no i oczywiście biały opłatek z wizerunkiem Pani Ostrobramskiej. Mama pierwsza brała go i podchodziła do każdego z nas według wieku: najpierw do babci, później do ojca, no i do nas dzieci, a było nas sporo, bo aż pięcioro. Będąc z bratem bliźniakiem najmłodszymi, wyczekiwaliśmy na swoją kolej. Życzenia szły prosto z serc, a nie były to słowa pochopne, w odróżnieniu od dzisiejszych, sprowadzających się do oklepanego: „Abyśmy dożyli przyszłego roku”. Winszowania te były przemyślane, dla każdego coś osobistego, indywidualnego, a towarzyszyły im też wzajemne przeprosiny. Jak zwykle mamie życzyliśmy „cierpliwości”, nie zawsze świadomi, że sami jesteśmy przyczyną jej zdenerwowania, podniesionego głosu...

Wieczerzę spożywaliśmy szybko, bo czekała na nas Pasterka, a do kościoła w Kalwarii Wileńskiej mieliśmy całe 5 kilometrów. W warunkach dzisiejszych samochodem droga ta zajęłaby raptem około 10 minut, a wtedy przemierzaliśmy ją pieszo całą godzinę. Drogę do świątyni znaliśmy bardzo dobrze. Zanim nie umieliśmy chodzić, byliśmy tam przecież każdej niedzieli noszeni na rękach rodziców. Nawet na Pasterce niecierpliwił nas nieco panujący tu tłok. Tyle nowych twarzy. Ponieważ byliśmy ministrantami, wraz z bratem z trudem przedostawaliśmy się do zakrystii, gdzie panował luz. Spotykał nas zawsze uśmiechnięty proboszcz ks. Stanisław Kakareka, zagadując: „No, chłopcy, dużo zjedliście pierożków?”.

Początek Pasterki, melodyjne „Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi...”. Wydawałoby się, taka zwykła kolęda, a każdego roku brzmi inaczej: zawsze bardziej radośnie, bo melodia ta płynie z rodzinnego kościoła, gdzie się dojrzewało, cofając człowieka do zwykłej dziecięcej prostoty, poprzez młodzieńcze bunty, wątpliwości, zmagania się. Z namaszczeniem klękało przy szopce, przed małą gipsową figurką Dzieciątka Jezus wyznając wiarę... „Tak, Panie, wierzę, że z miłości do mnie stałeś się Człowiekiem, małym, bezbronnym dzieckiem. Wierzę, że potrzebujesz pomocy, potrzebujesz mych dłoni, by wspierać każdego potrzebującego, potrzebujesz mych ust, by Twoje imię dotarło do każdego spragnionego Bożego Słowa...”.

Po Pasterce wracaliśmy do domu, zawsze to była już noc. Najbardziej niepokojąca noc dla nas, dzieci. Bo wtedy przychodził św. Mikołaj i rano pod choinką czekały na nas prezenty. Każdego roku karmiliśmy się na nowo postanowieniem, że już dziś na pewno nie pójdziemy spać w nadziei powitać Dobrodzieja z worem. Takie czuwanie trwało nieraz do późnych godzin, a po czym… zasypialiśmy, przegapiając wizytę św. Mikołaja. Prezenty zaś jak zwykle czekały rano pod choinką!.. Dziwna to noc, „w której ziemskie sprawy łączą się z niebieskimi, Boże z ludzkimi”.

Dziś do wieczerzy wigilijnej zasiadamy w posłudze duszpasterskiej, najpierw w pensjonacie dla umysłowo upośledzonych (ponad 150 osób). Obcując z nimi uczę się znów na nowo dziecinnej prostoty, nie naiwności, ale prostoty do tego wszystkiego, co uczynił dla nas Bóg przez słowo swego Syna Jezusa Chrystusa. Po powrocie z pensjonatu odwiedzam jakąś jedną, dwie, trzy rodziny z wieczerzą wigilijną. Zawsze są to czułe chwile i powroty do rodzinnego domu, do dzieciństwa. Spotkania z nową rodziną, jaką jest moja parafia, gdzie mam pełnić obowiązki troskliwego ojca o każde dziecko Boże.

„Jeżeli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego” – powiada Jezus. Wszystkim czytelnikom „Magazynu Wileńskiego” życzę więc dziecięcej prostoty w naszej drodze do Boga, dziecięcej otwartości i szczerości. Wszystko jest o wiele prostsze niż to sobie wyolbrzymiamy. „Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław ojczyznę miłą”.

Ks. Mirosław Balcewicz, proboszcz parafii pw. Przemienienia Pańskiego w Porudominie

Wstecz