W KRĘGU SYMPATYKÓW „MAGAZYNU WILEŃSKIEGO”

Pan Józef z Zarzecza na Grodzieńszczyźnie

Uwielbiamy czytać listy Pana Józefa do redakcji. Długie, pisane ładną polszczyzną, na wielu liniowanych kartkach ze szkolnych zeszytów. Treściwe. Niby najwięcej w nich o własnym Pana Józefa życiu-byciu, a jak na dłoni – sytuacja Polaków na Białorusi, polskości na tych terenach. Ale nigdy nie są te listy „gorzkimi żalami”. Odwrotnie – przepojone humorem, dobroduszną ironią. Nieraz, pisząc o jakimś wydarzeniu w kraju (czasami nawet wierszem), potrafi nas serdecznie rozśmieszyć. Ale też – ocenić naszą pracę, a i skrytykować. Zawsze trafnie i rzeczowo.

W ciągu tych 20 lat „Magazynu Wileńskiego” staliśmy się sobie bliscy. Nawet nasze imiona Pan Józef wymienia w postaci zdrobniałej. Jesteśmy Panu, Panie Józefie, za tę więź z nami bardzo wdzięczni. I za czytelnictwo, i za listy, za słowa życzliwe, za pochwały – czasem „na wyrost”.

Żałujemy bardzo, że nie skorzystaliśmy z zaprosin w gościnę do Zarzecza, które Pan ponawiał w każdym liście. Zapraszał do siebie całą redakcję, obiecując, że się nam spodoba. Nie wątpiliśmy w to, ale... nie wybraliśmy się, chociaż między Litwą a Białorusią nie było jeszcze granicy…

Szkoda, że czasu nie da się cofnąć. Tym niemniej możemy to, co stracone, chociaż częściowo naprawić. Zapraszamy Pana do nas w gościnę… na łamy „Magazynu”. Nasze role, Panie Józefie, jakby się odwracają: to my tym razem będziemy z zaciekawieniem czytali, co Pan o sobie opowie…

U źródeł… w Niwnie

Zanim zostałem Józefem, byłem już Hryńczukiem. Nazwisko zawdzięczam mojemu ojcu, Bolesławowi Hryńczukowi. Jako młody, przystojny chłopiec brał udział w pierwszej wojnie światowej, pod Rygą został zraniony w rękę. W 1918 roku zdemobilizowany w miasteczku Naliboki (od Puszczy Nalibockiej). W Rosji – rewolucja, na naszych kresach – również nie było jeszcze porządku. Mój ojciec pochodził spod Oszmiany, z Kuszlan. Panoszyli się tam jeszcze Niemcy, więc do domu rodzinnego ojciec wracać nie mógł. Pozostał tam, gdzie zakończył szlak żołnierski. Pracował przy odbudowie pałaców w Szczorsach, w Mirze i innych miejscowościach.

Jako 27-latek ojciec poznał moją matkę, Marylę Szalkiewiczównę, młodszą o osiem lat. W 1919 roku pojął ją za żonę. Młode małżeństwo zamieszkało w domu rodzinnym mojej matki, w wiosce Niwno, z której do kościoła w Derewnie było zaledwie 1,5 km. Tam właśnie, w domu dziadków, przyszedłem na świat 13 grudnia 1921 roku. W Nowy Rok 1922 zostałem ochrzczony, a data mojego chrztu figuruje odtąd w metrykach jako data urodzin. Do chrztu trzymali mnie Józef Filipowicz – przyjaciel ojca i Adela Łojkowa.

Niwno – rodzinną wieś mojej mamy (obecnie rejon wołożyński) zapamiętałem jako dużą, z czystymi, brukowanymi ulicami. Dom dziadków Szalkiewiczów Mikołaja i Anny (z domu Szydłowskiej) zwrócony był frontem do ulicy. Tuż za domem – sadzawka, a za nią – ogród. Budynki gospodarskie mieściły się po drugiej stronie ulicy.

Mama moja miała liczne rodzeństwo. Najstarszy brat Janek był na wojnie, wskutek odniesionych ran zmarł w szpitalu w Rydze i w tym mieście został pochowany. Po pewnym czasie siostra miłosierdzia przysłała stamtąd jego rodzicom (a moim dziadkom) książeczkę do nabożeństwa, którą wuj Janek miał przy sobie. Inni moi wujowie mieli na imię: Rafał, Edward i… jeszcze jeden Jan – najmłodsze dziecko w rodzinie, nazwane na cześć zmarłego na froncie. Miała mama również trzy siostry: Helenę, Stefanię i Stanisławę. W ostatniej zaś wojnie brali udział Rafał i Jan. Rafał po wojnie został w Polsce, dokąd później zabrał żonę i dzieci. Jana los rzucił do Anglii, skąd wyjechał do Ameryki i tam się ożenił z dziewczyną rodem spod Lublina. Wujek Jan był starszy ode mnie zaledwie o 5 lat. Odszedł z tego świata przed trzema laty, wujenka – przed czterema. Ale żyją ich dzieci, a moi kuzyni – Zosia i Andrzej.

Parę chat dalej od moich dziadków mieszkała „babusia Antola” Rygorcewicz, która była świadkiem moich narodzin, co więcej – pomagała mi w drodze na ten świat. Jak później opowiadała mama, w tej ważnej chwili „babusia” zażądała… książki. W domu była jedyna – do nabożeństwa. Nie mając wyboru, babka położna „oporządziła” na niej pępek nowo narodzonego, wróżąc dziecku duże zdolności do nauki. Nie wiem, czy to pomogło, ale na brak zdolności nie mogłem narzekać. Już jako pięciolatek, pod nieobecność wuja Janka (tego, starszego o 5 lat ode mnie) brałem jego książki i czytałem. Przyjaźniłem się z Piotrusiem – wnukiem babusi Antoli. Nazywała mnie „mój wnuczek”. A gdy ją odwiedzałem, częstowała mleczną zupą. Dom babci Antoli był duży: jedna jego połowa służyła za mieszkanie, w drugiej zaś stał warsztat stolarski, gdzie tato Piotrusia pracował, a myśmy się bawili.

Zapamiętałem z czasów dzieciństwa, że w każdym domu w Niwnie było dużo świętych obrazów, wisiały na ścianach całe ich rzędy. Znałem wszystkie – jaki święty był na jakim obrazie. Pewnego razu, gdy byliśmy na feście w Derewnie, ciocia Stefania wzięła mnie za rękę i poprowadziła między stragany, bym wybrał sobie jakiś smakołyk. Ja zaś wolałem iść tam, gdzie sprzedawano dewocjonalia. Wybrałem obrazek z wypukłym szkłem, przedstawiający Matkę Bożą Dobrej Rady, który do dziś wisi nad moim łóżkiem. Bardzo lubiłem ciocię Stefanię, czasem ją wspominam i odmawiam pacierz za jej duszę…

Kiedy byłem dzieckiem, mama opowiadała mi wiele historii z dawnych czasów, również – z własnego życia. Na przykład, o tym, jak to za cara zabraniało się rozmawiać po polsku, uczyć dzieci tego języka. Mieszkańcy Niwna wynajmowali nauczyciela, który chodził po chatach i nauczał dzieci czytania. Ile było dzieci w rodzinie – tyle dni chata pełniła funkcję szkoły. Edukacja mojej mamy trwała tylko jedną zimę, mimo to biegle czytała wszystkie modlitwy i pieśni kościelne. Poza tym śpiewała w kościelnym chórze, umiała na pamięć kolędy i wiele pieśni. Nawet mnie nauczyła z pamięci ballady „Powrót taty”, jak też wiersza „Kto ty jesteś? Polak mały”...

Pewnego razu, w czasie lekcji polskiego w chacie mojego dziadka, wpadł nieoczekiwanie uriadnik – carski policjant. Uczniów rozpędził, a nauczyciela pobił. Dziadunio rzucił mu się do nóg, prosząc, by nikogo nie karał. Dał mu dużo pieniędzy, które akurat otrzymał za sprzedaną krowę. Po pewnym czasie wezwano dziadka do sądu, który odbył się w Smorgoniach (ok. 150 km) i na który udał się pieszo, obuty w łapcie. W tym czasie Smorgonie, jak też Derewno, Naliboki, Wołożyn, a nawet Łyntupy – należały do oszmiańskiego ujezda (powiatu).

Latem dziadunio, wraz z innymi gospodarzami z Niwna, wyjeżdżał na sianokosy do Puszczy Nalibockiej, nad jezioro Kromań – to około 40 kilometrów od wioski. Były to bagniste tereny i nawet latem nie sposób było przygotowane siano wywieźć, więc składano je w stogi, a zwożono do zagród dopiero zimą. Pewnego razu, gdy już mieszkałem z rodzicami w Kuszlanach, dziadunio przywiózł nam ogromny wóz siana. Dla dzieciaków zaś wydobył z kieszeni dużo, dużo cukierków. Nigdyśmy tyle nie mieli. Cóż to była za radość! Kochałem dziadunia. W pamięci mej osiadł jako niezwykłej dobroci, przystojny mężczyzna, ale żadnej fotografii po nim nie zostało, bo chyba jej i nie miał…

Jako że rodzina mojej matki była liczna i w domu dziadków Szalkiewiczów w Niwnie było spore „zagęszczenie”, moi rodzice nie mogli liczyć na stałe tam zamieszkanie. Tym bardziej, że nasza rodzina również się powiększała. W 1926 roku urodził się mój braciszek, Edward. Pamiętam nawet jego chrzciny, tym bardziej że mieliśmy wspólnego ojca chrzestnego, Józefa Filipowicza. Matką chrzestną brata została córka mojej chrzestnej, Marysia.

W Kuszlanach

W 1928 roku na wiosnę ojciec mój kupił konia i wóz, załadował nań cały dobytek, posadził mamę, nas z bratem i wyjechał na swoją ojcowiznę, do Kuszlan w oszmiańskim powiecie. Musieliśmy pokonać drogę około 150 kilometrów. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Wołożyn, a było to 3 maja, przez tę miejscowość szła defilada, jechały maszyny. A nasza kobyłka bała się maszyn, więc ojciec prowadził ją za uzdę. Ja, siedząc na wozie, gwizdałem na glinianym gwizdku w postaci kurka, który dostałem przed wyjazdem na pamiątkę od wujka Janka – tego, niewiele starszego ode mnie. Kiedy jechaliśmy lasem, obok sąsiedniej wioski Mańkowicze, widzieliśmy pod drzewami kobierce kwitnących sasanek. Wreszcie stanęliśmy u kresu naszej podróży.

Kuszlany. Rodzinna wieś mojego ojca. Smutne wspomnienia… Wieś duża, na końcu wsi – stara ogromna chata. W chacie nie ma podłogi, tylko rzuca się w oczy duży piec. No i… liczna rodzina: ojca matka – babka Elżbieta, dwie ojca siostry, Stefania i Maria – jeszcze panny, brat Józef z żoną Apolonią i brat Konstanty. Na prawo od drzwi wejściowych postawiono nasze łóżko i szafkę kuchenną. Mama płacze… A babcia Elżbieta nas z bratem częstuje: „Wot wam mleczka w miseczce, a wot bulbaczka”. Wówczas to pierwszy raz usłyszałem, że kartofle – to „bulbaczka”... Babunia bez przerwy kręci z tabaki papierosy i pali – swąd taki, że nie można wytrzymać…

Dziadunio, ojca ojciec, zmarł w 1918 roku – po wojnie, z głodu. Pochowany na cmentarzu w Kuszlanach. Dotychczas doglądamy jego mogiłę. Nie ma na niej pomnika, stoi tylko żelazny krzyż.

W Kuszlanach, od strony Sół, znajdował się duży majątek, a naprzeciw naszej chaty – tylko przez drogę – inna posiadłość, więc rodzice zgłosili się tam do pracy, by zarobić na życie.

W 1929 roku w rodzinie stryja Józefa urodził się syn Czesław, w tym samym roku nasza rodzina zwiększyła się o moją siostrę Jadzię. Latem, kiedy wszyscy szli do roboty, małe dzieci zostawiano w domu z kim się dało. Małym Cześkiem opiekowała się babunia, ja musiałem doglądać siostrzyczkę. W domu była duża sień, więc babcia ścieliła tu kożuch, sadzała na nim Cześka i wołała nas z małą Jadzią.

Ale babcia wkrótce ciężko zachorowała. Przywieźli do niej księdza, a gdy ksiądz wyjechał, babcia cicho odeszła z tego świata. I chociaż we wsi jest cmentarz, pochowano ją na parafialnym, w Sołach, które dzieli od Kuszlan 9 kilometrów. Mogiły babci dawno już nie ma, w tym miejscu pogrzebano kogoś innego…

Po śmierci babci rodzina postanowiła podzielić gospodarkę moich dziadków. Gdyby choć było co dzielić! Ziemi zaledwie 3 hektary, poza tym stara chata, chlew, stodoła. Chatę otrzymał stryj Konstanty, jego siostrom przypadła sień, mojemu ojcu – chlew, a stryjowi Józefowi – stodoła. Ojciec – pamiętam – oczyścił jedną część chlewa, posypał klepisko piaskiem, postawił łóżka i mogliśmy tam nocować. Ale stryj Konstanty odstąpił nam chatę, a ojciec wykupił od sióstr sień, więc znów przenieśliśmy się do chaty.

W pobliskim majątku mieszkał pan Julian Karkocki. Z moim ojcem, który w majątku wykonywał różne prace, łączyły go serdeczne stosunki. Pan Julian pomagał naszej rodzinie, pozwalał, na przykład, brać drzewo ze swego lasu. Ojciec starą rodzicielską chatę zburzył i zaczął budować nowy dom z drewna, które miał darmowe z lasu pana Karkockiego. Tu muszę zaznaczyć, że ojciec był doskonałym majstrem. Z drewnianych klepek wyrabiał duże dzieże i beczki, berda do krosen, na których wiejskie kobiety tkały. A mama moja była wzorową gosposią, sąsiedzi nawet stawiali ją swym żonom za przykład: „Czamu won u Bolesichi…”.

Za parę lat dom był już gotów. Miał ładne okna i piece. Jedną jego połowę ojciec wyszykował, wyłożył drewnianą podłogę. Ten dom stoi zresztą do dziś, choć jest już stary i do mojej rodziny nie należy. Nikt w nim nie mieszka, chociaż jest teraz własnością naszej sąsiadki. Stoją tam meble, przybrany ołtarzyk, przy którym odprawiane są nabożeństwa majowe. Kiedy ksiądz jeździ po kolędzie, wiejskie kobiety tam go przyjmują, w czasie pogrzebów wydaje się tam żałobne obiady. Ja zaś kupiłem sobie dom we wsi Zarzecze, blisko miasteczka Żuprany, gdzie obecnie mieszkam. Ale o tym nieco później…

Jesienią tegoż roku, gdy wyjechaliśmy z Niwna do Kuszlan, poszedłem do szkoły. Znajdowała się ona w tej samej wsi, tylko w przeciwległym jej końcu, od strony Sół. Szkoła mieściła się w prywatnym domu: jedną jego połowę zajmował gospodarz, w drugiej zaś ja i moi rówieśnicy pobieraliśmy naukę. Sala klasowa była dość duża, a przed nią – sień, gdzie zostawialiśmy swoje kapoty.

Nie miałem właściwie co w tej szkole robić, bo wszystko, czego nauczano moich kolegów, znałem na pamięć. Zajęcia lekcyjne odbywały się jednocześnie dla klas pierwszej i trzeciej oraz drugiej i czwartej. Będąc uczniem klasy drugiej, już wszystko umiałem, czego się wymagało w czwartej. Jako „czwartak” zastępowałem nauczycielkę, gdy musiała gdzieś wyjść, coś pilnie załatwić. Wywdzięczała mi się pożyczając podręczniki dla klas 5 – 7, które przerabiałem samodzielnie. Wreszcie nauczycielka uznała, że czas najwyższy zawieźć mnie do Sół, gdzie się znajdowała szkoła siedmioletnia. Tam przed komisją (dyrektor szkoły Czesław Wojtowicz, nauczycielka Wanda Bocheńska, trzeciego nazwiska nie pamiętam), złożyłem egzamin z zakresu siedmioletniej szkoły. Wszystkie przedmioty zdałem na piątki, oprócz rachunków i geometrii – na czwórki.

Rodzice nie mieli warunków dalej mnie kształcić, musiałem im pomagać w gospodarstwie. A miałem marzenie – zostać księdzem… Dopiero w roku 1938, na koszt gminy, posłano mnie do szkoły rolniczej w Anmonowie koło Borun. Tu moja nauka zakończyła się wraz z tragicznym dla Polski rokiem 1939… Jednakże szkole rolniczej zawdzięczam, że na całe życie pokochałem ogrodnictwo i kwiaciarstwo. Praca w ogrodzie sprawia mi ogromną satysfakcję, a wokół domu i w domu zawsze mam pełno kwiatów. Teraz już, niestety, brak mi sił do tych ulubionych zajęć…

Lata wojenne

…Rok 1939 pozostał w mej pamięci jak piekielne widmo. Dotychczas nie mogę pogodzić się z najazdem bolszewickim i rusyfikacją. Pamiętam, pasłem krowy obok drogi wiodącej z okolicy Trykole. Widzę, jadą drogą nasi „wyzwoliciele” na konikach – małych, chudych. Na nogach – brezentowe buty, w długich koszulach przepasanych jakimiś popręgami, na głowach – czapki w szpic, do każdej przyszyta czerwona gwiazda ze szmaty. Pytają mnie o coś po rusku, a ja nic nie rozumiem. Więc jeden z nich na tym swoim koniku jak skoczy w moją stronę, a ja – susa w pobliskie krzaki. „Wyzwoliciele” rozeszli się po chatach. Do naszej weszło trzech. „Mamasza, możet u was jest‘ czto pokuszat‘?”. Matka położyła na stole duży bochen chleba, postawiła dzbanek mleka, przyniosła masło. „A kak wy, mamasza, diełajetie takuju wkusnuju kaszycu?”. Okazało się, że nie znali smaku masła, przyjmując je za kaszę… Ale za to „oswobodzili” nas… Słusznie i ciekawie pisze o tym Sergiusz Piasecki – czytałem kilka odcinków w „Lidzkiej Gazecie”.

Nie zdążyliśmy się opamiętać, a tu – już drudzy „wyzwoliciele” – zabrali nas na darmowe roboty. Na szczęście, miałem sprytnego młodszego brata, który mnie często wyręczał. Kładliśmy drugi tor kolejowy, od Sół do Smorgoń. Zimą wywieźli nas do Mołodeczna, na budowę baraków. Chłodno i głodno. Jednakże pozwalali nam czasem pojechać do domu po prowiant. Mój brat w Mołodecznie nawiązał kontakt z garnizonem włoskim. Za jego pośrednictwem trafił wraz z kolegami do polskiej partyzantki pod Krewem. Ja do Armii Krajowej trafiłem znacznie później. Brałem udział w rozbrojeniu litewskiej policji we wsi Kucewicze. Poddali się bez wystrzałów, bez oporu złożyli broń i umundurowanie.

Szykowaliśmy się do operacji „Ostra Brama”. Nasz oddział stał we wsi Klimańce – to koło Murowanej Oszmianki. Przybył zwiad, który doniósł o rozbrojeniu polskich oddziałów oraz osadzeniu w zamku miednickim. Zebrano nas, objaśniono sytuację i rozwiązano nasz oddział. Było nas kilku z naszej wsi. Mnie wybrano na głównego i zwolniono do domów, ze słowami: nie trafiajcie w ręce bolszewików. Po dwóch dniach szczęśliwie dotarliśmy do domu.

Ledwo zdążyłem wrócić, zabrano mię na ćwiczenia dla przedpoborowych przy smorgońskim komisariacie wojskowym. Chodzi o to, że ojciec, gdy przyszli Ruscy, sfałszował mój rok urodzenia, podając 1927. Po odbyciu tych ćwiczeń wręczono mi i jeszcze kilku chłopcom z Kuszlan powiestki do Armii Czerwonej. Pociągiem towarowym udaliśmy się do Wilna, by tam zawerbować się na ochotnika do Berlinga. W Wilnie nocowaliśmy u krewnych jednego z chłopców, u państwa Stankiewiczów. Rozgadałem się z gospodarzem, który pracował w dyrekcji kolejowej. Powiedział mi: „Nie jedź, pan, do tego Berlinga. To taka sama sowiecka armia… Ja pana urządzę do pracy”. I urządził. Za pracę dostawałem kartę żywnościową, która pozwalała mi raz dziennie zjeść jakiś obiad. Było chłodno, głodno i wszy dokuczały. Czasem rodzice przyjeżdżali i przywozili coś do jedzenia, ale nie na długo wystarczało, bo wszystkim dzieliłem się z innymi. W niedzielę biegłem do stryja Konstantego, który mieszkał 3 km od kościoła kalwaryjskiego, oczywiście, odwiedzając najpierw świątynię. U stryjostwa najadałem się do syta, a jeszcze stryjenka coś ze sobą dała…

Po wojnie wróciłem do domu, a tam – moc roboty, gospodarka.

Czas kawalerski…

Mimo że w młodości miałem pewne kompleksy na tle swojej urody, zawsze byłem w centrum młodzieży. Prawie w każdą sobotę i niedzielę organizowaliśmy potańcówki, ale również przedstawienia i koncerty. I mimo to, że po wojnie język polski był na tych terenach prześladowany, staraliśmy się o nim nie zapominać. A pewnego razu w naszej wsi zrobiliśmy przedstawienie po polsku pt. „Przygody w młynie”. Nie było w jego treści żadnej polityki, tylko – zwyczajny młyn, a w nim – młynarz, który lubił sobie popić. We wsi – karczma, a w niej – Żyd, który za mąkę poił młynarza wódką… Smutno to by się skończyło dla młynarza, gdyby w czas nie opamiętał i nie odgonił od siebie diabłów… Po tym przedstawieniu miałem przykrości z powodu języka polskiego. Myślałem nawet, że pójdę do więzienia, ale ojciec w jakiś sposób tę sprawę załagodził. Potem napisałem jeszcze dwa scenariusze: „Swaty u Agaty” i „Czort spod pieca”. Te scenki miały duże powodzenie, pożyczano je do innych miejscowości. Bo wszystko, co sowieckie, przesiąknięte było polityką, której ludzie mieli szczerze dość…

Przysłano do naszego sielsowietu, czyli do rady wiejskiej, na stanowisko sekretarza młodą dziewczynę z Witebska. Miała na imię Nadia. Przyjaźniła się z miejscowym chłopakiem, który się ożenił z Polką i wyjechał do Polski. Więc ta Nadia postanowiła wziąć odwet za zdradę i w tym celu wybrała mnie. Ja natomiast starałem się jej unikać i nie zauważać jej umizgów. Uwzięła się na mnie. Najpierw kazała przyjść do siedziby miejscowej władzy z książeczką wojskową (paszportów jeszcze nie było). Kiedy się zgłosiłem, zapisała mi w tym dokumencie, w rubryce „narodowość” – „Białorusin”. I skomentowała: „Nie chciałeś mnie, bom Ruska, to teraz i ty będziesz Ruski”. W świetle ówczesnej polityki – by na Białorusi nie pozostało Polaków – jakby wcale tej swojej władzy nie nadużywała.

Ale na tym się nie skończyło. W tym czasie wysyłano rolników do prac przy wyrębie lasów. Było to w 1947 roku. Sekretarz Nadia w charakterze brygadzisty wysyła mnie do prac w lesie. Traf chciał, że akurat w tym czasie przyjechało do naszej wsi kierownictwo sielpa: przewodniczący Szyszkin i buchalter Zabramski. Zwołali zebranie, na którym omawiano potrzebę założenia w Kuszlanach sklepiku, wytypowanie osoby, która by ten interes poprowadziła. Tak się stało, że byłem nieobecny, ale miejscowi zgłosili moje nazwisko. Więc ci dwaj urzędnicy przyszli do mnie, a ja – by nie jechać do lasu – zgodziłem się na ten sklep. Jeden z naszych sąsiadów wyjechał do Polski, więc w jego domu otwarto przychodnię lekarską, a w spichlerzu – urządzono sklep. Mój ojciec wstawił tam okno, porobił półki na towary. Niedługo jednak byłem tam zatrudniony…

Nastał czas aktywnego organizowania kołchozów. Mieszkańcy naszej wsi nie tylko zwlekali z kolektywizacją, lecz bez ogródek wyrażali swój protest. Nie bardzo się bali wywózki na Sybir, bo nie było wśród nich zamożnych. W odróżnieniu od właścicieli folwarków i bogatszych gospodarzy, mieszkających w tzw. Pierwszych Kuszlanach. Z naszych „ubogich” Kuszlan szkołę oraz sklepik przeniesiono do tzw. Pierwszych, gdzie utworzono centrum kołchozu. Odmówiłem tam pracować. Skierowano mnie więc do Sół i zlecono obowiązki zastępcy przewodniczącego sielpo. Musiałem odbierać dzienny utarg z 10 okolicznych sklepów i przekazywać do banku. Była to praca niebezpieczna ze względu na złodziejów i niespokojne czasy. Dostarczałem również z hurtowni towar do tych sklepów. Następnie zostałem skierowany na kilka lat do pracy w sielmagu – głównym sklepie w Sołach, na kierownika. Nie zważając na moje dość wysokie stanowisko, chodziłem do kościoła, za co byłem ostro i regularnie krytykowany na zebraniach. Ale nie mieli wyboru: nie mogli znaleźć na moje miejsce odpowiedniej osoby. Musieli więc z tym się pogodzić. Ogółem w sferze handlu przepracowałem ponad 20 lat.

…i po ożenku

Gdy skończyłem 36 lat, postanowiłem jakoś zmienić swoje życie, coś ze sobą zrobić. Bo czymże byłem? Ni Bogu świeca, ni diabłu pogrzebacz. O marzeniu, by zostać księdzem, dawno musiałem zapomnieć. Postanowiłem rozejrzeć się za jakąś panną. W oko wpadła mi pewna osoba, śpiewająca w chórze kościelnym. Ujęła mnie swoją skromnością i tym, że zawsze była schludnie ubrana. Miała na imię Amelia i, jak się okazało, mieszkała 3 km od Sół, w wiosce Wasiuki. W czerwcu zaprosił mnie kolega do tej wsi na wieczorek taneczny. Tam bliżej zapoznałem się z Melcią (jak ją wszyscy pieszczotliwie nazywali), a wkrótce oświadczyłem się jej. 7 września 1958 roku było nasze wesele. W 1960 roku doczekaliśmy córki (daliśmy jej na imię Anna), a sześć lat później – syna Stanisława.

Po weselu zamieszkaliśmy razem z moimi rodzicami. Do pracy w Sołach było daleko mi chodzić, więc zwolniłem się. Podjąłem się pracy w miejscowym kołchozie. Obowiązków miałem dużo, a zamiast pieniędzy otrzymywałem tzw. trudodni na papierze. Co prawda, przydzielono trochę ziemi, więc mogłem posadzić więcej ziemniaków. Po pewnym czasie udało mi się „uciec” z kołchozu do Sół, gdzie 3 lata przepracowałem w punkcie skupu buraków cukrowych. A gdy w Kuszlanach wybudowano nowy sklep – duży, nowoczesny, zaproponowano mi, bym organizował tam pracę.

Dopiero w 1978 roku kupiłem dla mojej rodziny dom w Zarzeczu w rejonie oszmiańskim, gdzie mieszkam obecnie.

Już jako rencista pracowałem w Oszmianie w kasie oszczędnościowej oraz na poczcie – ogółem 10 lat. Jako pracownik poczty „odkryłem” dla siebie pismo „Magazyn Wileński” i odtąd nie rozstaję się z nim. Często bywałem w Wilnie, które znam jak własną wioskę. Nie istniała wówczas jeszcze granica, a i autobusy w tamtym kierunku często kursowały. Teraz, niestety, nie mogę już pojechać z powodu zdrowia. Chociaż to tak niedaleko, jakieś 70 kilometrów…

Dzisiaj z grodem nad Wilią mam łączność poprzez moje kochane czasopismo. W Wilnie mieszka też moja córka Ania. Po zdaniu matury wyjechała tam, zdobyła zawód, otrzymała pracę, wyszła za mąż. Syn Stanisław mieszka bliżej, „po tej stronie granicy”, w miasteczku Smorgonie, więc częściej mnie wraz z rodziną odwiedza, pomaga. Ożenił się z Polką, Leną Bućko. Jego córka a moja wnuczka Iwona jest już studentką. Wnuczek Romek chodzi do 6 klasy.

…Mieszkam w przepięknej, wygodnie położonej miejscowości. Do kościoła w Żupranach mam tylko 2,5 km, do kościoła w Oszmianie – 13 km. Blisko mego domu – jakieś 20 metrów – przystanek autobusowy. Niemal obok mojej zagrody płynie rzeka Oszmianka, a na niej – most. Niewiele dalej – las, z innej strony – łąki i pola. Pięknie jest u nas. Mam sad, ogród, w domu – porządek. Ale zostałem w tym domu zupełnie sam. Przed ośmiu laty nieoczekiwanie (bo nigdy nie chorowała) zmarła moja żona. Codziennie modlę się w jej intencji, a czasem w moich modlitwach Bogu się naprzykrzam myśląc, po co mnie tak długo na tym świecie trzyma?.. Nie mam już sił, by pracować w swoim ogródku, nie zawsze też mogę w niedzielę wybrać się do kościoła…

Ale nie chciałbym tę moją dla „Magazynu” „spowiedź” z całego życia zakończyć na smutnej nucie. Przecież poczucie humoru nigdy mnie nie opuszczało. Więc i tym razem – coś weselszego. Otóż, nie zważając na mój piękny wiek, otrzymuję propozycje od poważnych niewiast, bym się z nimi ożenił. Wówczas pytam się takiej szanownej matrony: i cóż to, waćpani, będziemy po ślubie robili?..

Pozostaje mi czytanie książek, prasy, które otrzymuję również z Polski. Mogę słuchać radia, pisać listy (m. in. nawiązałem korespondencję dzięki „Magazynowi”), patrzeć na ten piękny świat i go podziwiać… Przyjmuję wszystko z wdzięcznością, czym mnie Bóg łaskawie obdarza. A wam, najdrożsi przyjaciele, życzę wszelkich łask Bożej Dzieciny, a nade wszystko – zdrowia na długie lata.

Zanotowała Helena Ostrowska

Wstecz