Polak też potrafi!

Żyć, kochać, owocować…

Jeśli są profesje osnute woalką romantyzmu i kuszące wielką przygodą, czego przykładem lotnicy bądź marynarze, to zajęcie, związane z sianiem zboża albo hodowlą bydła, bynajmniej do takich nie należy. Wręcz odwrotnie: rolnik wiruje w młyńcu z codziennością, której synonimem jakże prozaiczny realizm, będąc na domiar w niemałym stopniu na łasce Nieba, gdyż posucha, nadmiar deszczu albo gradobicie zdolne są obrócić wniwecz całoroczny wysiłek. Oto dlaczego wieśniakowi nieobca jest żarliwa modlitwa, wspierana jednak żmudnym kieratem, a wynikająca z przeświadczenia, że bez pracy nie ma kołaczy.

Z rusztowań na łan

Zadomowieni w Ejszyszkach, a gospodarujący na 127 hektarach Jolanta i Andrzej Andruszkiewiczowie bynajmniej nie przyszli na świat z rolniczymi metkami. Owszem, zamieszkali tu od dziada-pradziada ich rodowi poprzednicy nie wstydzili się potu z czół ścierać w łapaniu się za bary z ziemią-żywicielką. Oni – oboje absolwenci Ejszyskiej Szkoły Średniej – widząc, czym tak naprawdę jest tak gorliwie lansowana przez Sowietów kolektywizacja, skłonni byli jej stronić. Jolanta obrała więc fach księgowej, a Andrzej w roku 1989 ukończył Wileński Instytut Inżynierów Budowlanych i wróciwszy do rodzinnych stron zatrudnił się jako kierownik brygady od kielni i pacy w sowchozie „Wersoka” z perspektywą objęcia w przyszłości nawet steru rejonowego w tej branży.

I kto wie, czy dola budowlańca nie byłaby mu na resztę zawodowego życia pisana, gdyby, po tym, jak w roku 1990 Pogoń odzyskała niepodległość, nie wybiła akurat godzina wielkiej transformacji, w wyniku której kołchozy i sowchozy zaczęły się sypać niczym domki z kart, a podobny los spotkał też wszystkie organizacje, jakie funkcjonowały na ich terenie i dla ich potrzeb. Ze statusem bezrobotnego jął się inżynier Andruszkiewicz rozpaczliwie rozglądać na strony, czym by tu się zająć.

Złoć się, kłosie, złoć..!

I wtedy to wewnętrzny głos podszepnął mu, by spróbował gospodarować na ojcowiźnie, którą akurat odzyskali na fali jej zwrotu byłym właścicielom. Kiedy o tym powiedział matce Irenie, ta zamiar syna skwitowała zatroskanym: „I cóż to, kochany, będziesz robił?”. Wiedząc, że w odróżnieniu od innych, którzy rodzinami przez długie lata tyrali na kolektywnego „pana” i teraz w ramach tak zwanej prywatyzacji otrzymywali: kto ciągnik, kto kombajn, a kto spichlerz, oborę albo chlewnię kołchozową, on nie wejdzie w posiadanie niczego, co by mogło pomóc w pierwszych krokach gospodarowania na swoim. A to dlatego, że wraz z mężem nigdy nie zginali karków dla kołchozowo-sowchozowej prosperity.

Tymczasem Andrzej, z coraz nośniejszym rolniczym zewem w sercu, poczynał sobie śmielej i śmielej, w czym pomocny był nabyty za 3,5 tysiąca dolarów własnych i pożyczonych kołowy traktor wprost z taśmy produkcyjnej oraz używany niezbędny doń osprzęt, by móc obrobić ponad 30 hektarów, na których zdecydował orać i siać. A – przyznać trzeba – nie omylił się postawiwszy na uprawę zbóż, gdyż za kilo żyta w skupie płacono wtedy nie bagatela – po 63 centy.

Dorodne plony sprawiły, że „pierwsze koty za płoty” wypadły nader obiecująco: sprzedawszy to, czym obrodziły łany, mógł w pełni pokryć koszty nabytego stalowego „rumaka”. Za „łup” uzyskany w kolejnych żniwach wzbogacił się w niech nie nowy, ale w zupełnie w dobrym stanie kombajn zbożowy jak też dozbroił się sprzętowo. Miał więc powody, by zacierać z zadowolenia ręce. Niestety, ta radość nie trwała długo. Po kilku latach ceny na skupowane zboże zjechały w dół tak stromo, że na ich uprawie zarobić można było tyle, ile przysłowiowy Zabłocki na mydle.

Pół setki krasul

Widząc, co się święci i nie godząc się na takie zdzierstwo w biały dzień, zdecydował oparzony na uprawie zbóż rolnik Andruszkiewicz szukać bardziej intratnego szczęścia w produkcji mleka, do czego zachęcała go zresztą żona Jolanta, z którą na ślubnym kobiercu stanął w roku 1995. Znów wypadło zacząć od wielkiego zera – od jednej krasuli, ze świadomością, że zwiększenie ich pogłowia mimowolnie pociągnie za sobą rozbudowę obory i pomieszczeń dla składowania siana jak też rozszerzenie połaci pastwisk. Przystali na te wyzwania, a że nie dreptali w miejscu, jakże dobitnie dowodzi stale wzrastająca liczba rasowych krów. Nabywanych w Mariampolu i okolicach, gdzie tradycje ich hodowli są najprzedniejsze na Litwie, a potrafiących przy należytym doglądzie dawać rocznie nawet po 6-8 ton mleka każda.

Po roku takich krasul mieli już 4, potem – 8, jeszcze potem – 30, a w roku ubiegłym liczba ta sięgała nawet 50. I – jak twierdzi z przekąsem pan Andrzej – już nie wzrośnie. Wręcz odwrotnie – będzie malała. Obecnie mają w oborach 38 łaciatych sztuk, z perspektywą, że w niedalekiej przyszłości zostanie 30.

Bo podobnie jak niegdyś Andruszkiewicz-kawaler musiał zwinąć zupełnie nieopłacalną uprawę zbóż, tak teraz małżeństwo Andruszkiewiczów ma dość z polityką państwa względem tych, kto wysoko podwija rękawy w chowie bydła bądź trzody chlewnej. Z polityką, trudną do pojęcia zdrowym zmysłem, jeśli się zważy, że im za litr odstawionego pełnotłustego mleka zlewnia płaci po 50 centów (pomniejsi producenci otrzymują nawet ledwie centów 20-30), podczas gdy w sklepach koszty litra przekraczają 3 lity. Z polityką, gdzie za przyzwoleniem władz, przetwórcy, co się przyssali do wieśniaczego ciała niczym krwiopijcze pijawki, nabijają sobie kabzy i śmieją się w garść.

Od pierwszych kurów do północy...

Zimna kalkulacja bierze górę nad poświęceniem nie lada w rolniczym trudzie. Miernikiem tego poświęcenia w przypadku Jolanty i Andrzeja są długie godziny w zimowe noce spędzone nad odpowiednią literaturą, dzięki której są obecnie prawie zootechnikiem i weterynarzem, pobudowane na szczerym polu dwie obory i stodoła, częściowa mechanizacja procesu dojenia, na co poszły bajońskie kwoty pieniężne. Powiększane – jak już nadmieniłem – zakupem rasowego pogłowia, co zresztą zapoczątkowali w całym rejonie solecznickim, oraz uzbrojeniem się w sprzęt niezbędny do przygotowania dla bydła zimowej spiżarni. Włącznie z nabytą w roku 2003 owijarką bel siana folią, dzięki czemu te mogą być składowane nawet pod gołym niebem, w czym też byli pionierami wśród rolników nad Solczą i Wisińczą, zyskując wielu naśladowców.

Niezbyt chętnie przywołują moi bohaterowie we wspomnieniach, ileż to wysiłku kosztowało ich 14-letnie hodowlane z dnia na dzień. Bo kto nie wstawał o wpół do czwartej i nie szedł spać przed, a latem – nawet po północy, komu wcale obcy jest weekendowy odpoczynek, czyż to zrozumie? „Jola za ten czas nie pracowała w sumie ledwie dni kilkanaście, kiedy to zbrojne krowy turbowały ją rogami bądź kopytem. I mocno się wtedy denerwowała, że nie może mi pomóc” – mówi pan Andrzej, wyraźnie puszczając w przysłowiowe maliny temat o własnych niewykorzystanych urlopach, gdyż ten trąciłby zachciankami.

Ku wielobranżowości i modernizacji

Obecny kryzys w branży mleczarskiej zmusza Andruszkiewiczów do kolejnego rolniczego przetasowania. Na czym ono będzie polegało? Najogólniej mówiąc – na wielobranżowości. W myśl zasady, iż tonącemu łatwiej utrzymać się na powierzchni, jeśli może się uczepić nie jednej a kilku słomek, zwinąwszy nieco mleczny interes, w większym stopniu przywołają ponownie do łask uprawę zbóż. Jak twierdzą, posadzą też trochę warzyw, trochę krzewów jagodowych, takich np. malin. Specjalizacja w jednym kierunku, o czym przekonali się na własnej skórze, przy obecnej polityce rolnej państwa wobec wieśniaka (wypisz, wymaluj jak z reguły macochy do pasierbicy), raczej się nie sprawdza.

Zdecydowanie czytelny w ich poczynaniach ma też być kierunek na coraz bardziej gruntowną modernizację sprzętową, pozwalającą odciążyć spracowane ręce, czemu mają sprzyjać jak pozyskiwane z Unii Europejskiej tak też inne fundusze pomocowe oraz możliwość zaciągnięcia kredytów. Za nie właśnie przed dwoma miesiącami nabyli nowiuteńki kołowy traktor „Claas” niemieckiej produkcji, a na jesieni, jeśli nie zbankrutują, z pomocą pośpieszy im kolejny stalowy rumak. Nie poskąpią też pieniądza, by ulżyć pani Jolancie w dojeniu krów.

Sami z musu

Do tego nabywania sprzętu popychani też są przez coraz bardziej deficytową siłę najemną, co jest tym dziwniejsze, że na wsi bezrobotnych niezliczone krocie. Nic jednak z tego, skoro bardziej chętni są oni pasożytowania niż zarobkowania u tych nielicznych, kto pędzi do reszty spracowany rolniczy żywot.

Owszem, Andruszkiewiczowie przez pewien czas zatrudniali dwóch pomocników płci brzydkiej, płacąc bynajmniej nie wdowi grosz, gdyż tyle, ile co miesiąc ma dyrektor gimnazjum w Ejszyszkach. Kiedy jednak zaczęli bumelować i kraść dosłownie przez oczy, musieli z nich zrezygnować. „Ludzi przybywa, a człowieka w nich ubywa” – wzdycha filozoficznie nie bez smutku w głosie pan Andrzej i trudno mu odmówić racji.

Krzątają się więc w obejściu rodziną, wykorzystując ręce teścia oraz coraz bardziej dorastających dzieci – 13-letniej Anny i 10-letniego Krzysztofa – uczniów Gimnazjum Ejszyskiego, którzy zresztą nieraz słyszeli z tego powodu docinki rówieśników. Ich rodzicom towarzyszy natomiast pełnia zdecydowania, by w życiu nie zaznali doli tych, kto orze i sieje. Zrobią więc wszystko dla wyedukowania swych pociech, może nawet w kierunku muzycznym, ku czemu te zdradzają wielkie ciągoty. A że na stare lata nie będą mieli komu przekazać zawodowej sztafety? Mała to strata! Wystarczy, by oni godnie przenieśli przez wspólne życie „krzyż” rolniczy.

Małżeński monolit zupełny

Na ten „krzyż” – jak twierdzą uśmiechając się – sam widać Pan Bóg ich połączył. Poprzez… kawalerskie zboże pana Andrzeja. Po którego zakup wraz z ojcem przybyła też panna Jola. I stało się tak, że ta skromna, urodziwa dziewoja, mieszkająca na co dzień ledwie o trzy ulice obok, przesłoniła mu raptem świat na tyle, że nie pamięta, czy pobrał nawet pieniądze za ubity targ. Bo zdecydowanie ważniejsze było, że się umówili na spotkanie. To pierwsze, znaczące wszak rychłe ślubowanie wzajemnej wierności przed ołtarzem i wymianę obrączek. Od tego pamiętnego dnia już lat 14 są razem, tworząc – co tak łatwo się uwidacznia – małżeński monolit zupełny. Cementowany nie tyle codziennym zalotnym spozieraniem na siebie, ile w tym samym kierunku i rozumieniem się bez słów.

Palców rąk nie wystarczyło mi przy zaginaniu, gdy pan Andrzej jął wyliczać przymioty pani Joli, jako żony idealnej, potrafiącej dosłownie wszystko. Nawet kombajnem zbożowym szczęśliwie zjechać z łanu przez całe miasteczko do domu, kiedy on, mocno okaleczywszy sobie dłoń przy żniwach, krwawiąc i zaciskając z bólu zęby, jedną ręką kierował ciężarówką wypełnioną ziarnem.

Nie kryje, wzruszył się wtedy do łez, że ma u boku tak wspaniałego życiowego druha. W godzinie próby i cierpliwym nanizywaniu chwil w świątki, piątki i niedziele. Na niej spoczywa przecież obowiązek codziennego dojenia krów w jakże okazałej liczbie mnogiej i wszystkiego, co się wiąże z prowadzeniem domu. Ba, jakby tego było mało, zajmuje się jeszcze pani Jolanta dystrybucją żeńskiej kosmetyki oraz polis ubezpieczeniowych obecnego PZU Lietuva, a wcześniejszej „Lindry”.

Własne kąty – nowym adresem

Ci wszyscy, co od lat korzystają z jej usług, musieli przystać na zmianę adresu. Chodzi o to, że od roku Andruszkiewiczowie zmienili miejsce zamieszkania. Dotąd gnieździli się w rodzinnym domu Andrzeja, zlokalizowanym pośrodku miasteczka, gdzie zwarta zabudowa nie pozwalała im rozmachnąć się w gospodarowaniu na swoim. Od roku 2000, kiedy to na odzyskanej ojcowiźnie na skraju Ejszyszek pobudowali obory i inne zabudowania, zalegając tu poniekąd bazą hodowlaną, fatygi z doglądem bydła zdecydowanie przybyło.

By je nakarmić i wydoić, wypadało o pierwszych kurach poczynając, a grubo w nocy kończąc przemierzać w tę i z powrotem po półtora kilometra, co szczególnie dawało się we znaki w zimowo-jesiennej porze. Kwestia pobudowania w bezpośrednim sąsiedztwie z krówkami domu stanęła więc dosłownie na ostrzu noża. Z braku funduszy zmuszeni byli jednak cierpliwie odkładać na potem jej realizację, aczkolwiek projekt własnego gniazdka mieli już od roku 2004. Naszkicowali go sami idąc za marzeniami, a po czym architekt wprawną ręką przeniósł na brystol ten dom do pałacyku podobny, gdyż wsparty od frontonu na czterech kolumnach.

W końcu roku 2006, po tym, gdy uciułali pewną kwotę litów i gdy z pewnym bólem sprzedali tak im gościnne rodzicielskie progi Andruszkiewiczów, zdecydowali ruszyć do budowlanego natarcia. Udało się! Choć do cna wyzuci finansowo, po niespełna roku mogli odetchnąć z wielką ulgą: upragnione własne cztery kąty nabrały realnych kształtów. Gdzie zamieszkali od 6 lutego 2008 roku.

Teraz moszczą je w zgodnym rodzicielsko-dziecięcym wysiłku. Wbrew temu, że wypadnie poczynić tu jeszcze niejedno kosmetyczne pociągnięcie jak wewnątrz tak na zewnątrz, mogą mówić, iż są w pełni na swoim. A poczucie to utwierdzają rozległe widoki na ponad 30-hektarowe posiadłości, jakie rozciągają się tuż za domem-dworkiem oraz odległymi odeń na rzut beretem oborami tudzież całym hodowlanym „majątkiem”.

Wraz z nadejściem wiosny są pełni zdecydowania wziąć rozbrat z kładką, jaka im na razie za schody służy, wysoko podwinąć rękawy w porządkowaniu przydomowego terenu. „Tu zasadzimy połać boru, a tam zaszumi w przyszłości brzezina” – kreśli zamaszyste znaki w powietrzu pan Andrzej, wskazując na na razie pustkowie.

Zresztą, jeśli chodzi o zalesianie ojcowizny, mają plany zdecydowanie bardziej rozległe. Chcą bowiem te 10 hektarów boru-lasu, jaki w spadku po rodzicach dostali, zdecydowanie powiększyć o najmniej żyzne użytki. Żeby przy okazji zostawić potomnym pamiątkę w postaci gonnych sosen, brzóz czy jodeł. W im tylko wiadomy sposób znajdując na to czas w do reszty spracowanej rolniczej codzienności.

Przodkowie z orzełkami w sercach

Godzą się na to wszystko bynajmniej nie tylko dlatego, by zapewnić prozaiczne chleba i do chleba sobie i dzieciom. W jeden głos twierdzą, że spoczywa na nich misja kontynuowania tego, co czynili na dobre i złe zrośnięci z rodzinną ziemią oraz polskością przodkowie. Taki chociażby dziadek Andrzeja Piotr Andruszkiewicz, który miał życiorys jak poryw halnego. Po tym, gdy wszedł w konflikt z władzami carskimi, cudem uszedłszy ich prześladowaniom, musiał salwować się ucieczką do Stanów Zjednoczonych, został ich obywatelem.

Gdy jednak wybuchła I wojna światowa i Polska zaczęła zdążać ku niepodległości, wrócił na Stary Kontynent, by wesprzeć ją w tym marszu. Po szkole podoficerskiej trafił do „błękitnej armii” dowodzonej przez Józefa Hallera, przeszedł z nią cały szlak bojowy, walcząc w wojnie polsko-ukraińskiej w Galicji Wschodniej, a po czym – na froncie polsko-rosyjskim z konnicą Siemiona Budionnego. Za wykazane męstwo otrzymał szereg wysokich odznaczeń z Orderem Virtuti Militari włącznie, a ponadto – 50-hektarowy nadział ziemi na Wołyniu, z którego jednak zrezygnował.

Nie związawszy dalszego życia z Wojskiem Polskim, wrócił w rodzinne strony i podjął się pracy w kierownictwie poczty w Lidzie, co trwało do okupacji w roku 1939 tych ziem przez Sowietów. Przeszłość z „bagnet na broń, bolszewika goń!” srodze się na nim zemściła: z całą rodziną został wywieziony do Chabarowska, stąd po odbyciu terminu nie zezwolono mu wrócić do Ejszyszek. Na resztę życia znaleźli się w Polsce, a los zarzucił ich do Żar w byłym województwie zielonogórskim, gdzie teraz są ich groby.

Na lada ofiarę na ołtarzu patriotyzmu złożył też Marian Andruszkiewicz, ojciec pana Andrzeja, zaciągając się w młodym wieku do szeregów Armii Krajowej i biorąc udział w operacji „Ostra Brama”. Po podstępnym rozbrojeniu towarzyszy broni z ich grupką skrywał się w okolicznych lasach, aż przed wigilią 1944 roku wpadli w zasadzkę NKW-dzistów, podczas której został postrzelony. Ponieważ rany w czas nie opatrzono, nastąpiła gangrena, a co za tym idzie – amputacja nogi. Poza tym dotkliwym kalectwem przez kilka kolejnych lat musiał pan Marian z dnia na dzień o godzinie 19 meldować się na ejszyskim posterunku milicji, gdzie, jako „niebłagonadiożnyj elemient”, przechodził trudną do opisania poniewierkę. Za swą AK-owską przeszłość jak też za to, że demonstracyjnie nie wstępował do kołchozu.

…Opuszczałem gościnną zagrodę Andruszkiewiczów w głębokim przeświadczeniu, że dzięki nim i im podobnym, kogo chociażby przykładem, gdzie Solcza, Mereczanka i Wisińcza toczą swe wody – Tadeusz Pietkiewicz czy Tadeusz Rus, Wileńszczyzna nie zalegnie odłogiem. Że tacy z czystym sumieniem mogą powtórzyć za noblistką Wisławą Szymborską ostatnie strofy jej jakże zrośniętej z ojcowizną „Gawędy o miłości do ziemi ojczystej”:

Ziemio ojczysta, ziemio jasna,

Nie będę powalonym drzewem.

Codziennie mocniej w ciebie wrastam

Radością, smutkiem, dumą, gniewem.

Nie będę jak zerwana nić.

Odrzucam pusto brzmiące słowa.

Można nie kochać cię – i żyć,

Ale nie można owocować.

Niech zatem żyją, kochają i owocują!

Henryk Mażul

Wstecz