Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Paweł wracał do domu wieczornym pociągiem podmiejskim. Ale na pierwszym za miastem przystanku oświadczono pasażerom, że pociąg nie pójdzie dalej. Ściemniało się. Po niebie płynął między chmurami wczesny księżyc i brał przymrozek. Od domu dzieliło go jeszcze osiem kilometrów. Iść było niewygodnie i ślisko. Czarne sylwetki ludzi rozpływały się i nikły w mroku, podążając każda swoją drogą. Paweł wybrał najkrótszą koło nieczynnej cegielni i przez las. Gdy się oddalił od stacji, zauważył, że idzie za nim tylko jeden człowiek, opierający się na lasce, w czapce nasuniętej na oczy. Kroczył z widocznym trudem, ale, jak się zdawało, przyśpieszał, jak umiał, aby dogonić Pawła. Ten zwolnił kroku i obejrzał się jeszcze raz [...]

Archimandryta... Serafim?!..

Tsss... – syknął tamten. Proszę do mnie mówić per pan, per obywatel, towarzysz... jak się panu podoba, tylko zapomnieć na razie o moim stanie duchownym.

Więc... pan ukrywa się? W przebraniu? Co się stało? Przecież na razie nikogo z duchowieństwa prawie nie ruszają. Ani katolickiego, ani prawosławnego – dodał.

No, widzi pan, mnie ruszyli. Tylko zdążyłem im uciec [...] Zresztą, to nie to samo...

Co nie to samo? – spytał Paweł.

Pan powiedział: katolickie i prawosławne. To duża różnica.

Dlaczego?

Widzi pan, cerkiew prawosławna już dwadzieścia lat temu przeszła to, co kościół katolicki dopiero zaczyna przechodzić. Od kościoła oni wymagają jeszcze tylko lojalności, małych kompromisów... Uhum. A od nas już ślepego posłuszeństwa. Dwadzieścia lat temu certowali się i z cerkwią, to znów na przemian prześladowali ją, różne stosowali chwyty. Teraz mają dostateczne doświadczenie w tej dziedzinie: powoli, etapami... Nie strasząc. Dziś u nas i patriarcha w Moskwie słucha NKWD. A zaczęło się, jeżeli pan zna historię Tichona, też od kompromisów. Uhum... [...] Proszę nie wziąć za wymówkę, ani za złe słowo, ja to nie do pana mówię, a tak, w ogóle... Ale nie rozumiano nas, Rosjan, w naszym nieszczęściu. A teraz przyszła i na innych kolej. [...] Nikomu złego nie życzę, ale gdy przekonają się, żeby nie było za późno, za późno...

To znaczy, kiedy przekonają się?

Nie odpowiedział zrazu.

Ja wiem. Wśród Rosjan też są tacy optymiści – co to mówią: „Naród został rosyjski, jakim był, tylko po wierzchu pociągnięty pleśnią bolszewicką”. Owszem, że zostało jeszcze trochę, nie przeczę, ale to, co jest na wierzchu, co rządzi, co działa, to nie pleśń, to już zupełnie nowa substancja, to bryła sowiecka. Uhum, ludzie, widzi pan, sądzą, że jak Pan Bóg spuści karę, to ją zaraz musi cofnąć. Jakby to tylko krótkoterminowe kary Pan Bóg uznawał; dlatego wielu jest takich nawet wśród wierzących: w niebo wierzą, a w piekło nie wierzą. A Pan Bóg, On mierzy wiekami. To wielkie złudzenie myśleć, że jak wydarzy się coś złego, to zaraz, jutro, już musi być naprawione, ku lepszemu pójść. Niestety, często tak bywa, że od jutra zaczyna się dopiero jeszcze gorsze. Ludzie muszą wycierpieć swoje. [...]

A co, zdaniem pana, krótko mówiąc, stanowi główną cechę, różniącą naród rosyjski od sowieckiego, jak go pan nazywa? – zapytał Paweł.

Krótko mówiąc... Krótko nie można powiedzieć. A jeżeli pan chce krótko, to: wszystko! Wszystko różni. Bo co zostało wspólnego? Język, powie pan, i co jeszcze? Bagnet czterograniasty i bury szynel?.. Ja panu powiem, że nie ma w Europie dziś dwóch narodów tak do siebie niepodobnych, jak naród rosyjski i naród... sowiecki. Naród – to nie język, naród – to nie dusza, to jego tęsknoty, jego pieśni, jego literatura. Naród kształtuje się pod wpływem wychowania. Naród rosyjski, który dziś znamy, ukształtował się ostatecznie dopiero w XIX wieku. Pan zna literaturę rosyjską, prawda? A wie pan, kiedy Gogol pisał swego rewizora? Za czyjego panowania? Za panowania cara Mikołaja I. „Żandarmem Europy” nazywano tego cara. I oto ten „żandarm” pozwalał, żeby wystawiać sztukę, w której wszyscy: i urzędnicy, i cały system łącznie z żandarmami wykpiony był do nitki... Klasyczna literatura rosyjska – to tenże Gogol, Tołstoj, Dostojewski, Turgieniew, Czechow, Szczedrin... wszystko duch sprzeciwu, niezadowolenia, szukania prawdy, rozcinania włosa, duch wątpliwości ludzkiej. Chyba tylko jedna na sto książek literackich wydawanych w Rosji nie stawała po stronie uciśnionych i prześladowanych, nie krytykowała stanu istniejącego. A dziś nie ma takiej, która by nie deptała właśnie uciśnionych i nie wychwalała uprzywilejowanych, nie kłaniała się stanowi panującemu... [...] Kiedyś zebrały się, bywało, trzy osoby przy wódce czy samowarze i pierwsza ich rozmowa, to była łajać władzę. Dziś zbierze się dwóch i zaraz piją zdrowie Stalina. Naród rosyjski kochał stepy i lasy, a sowiecki – kominy fabryczne. Naród rosyjski ciągle buntował się przeciw kajdanom, a sowiecki – nie tylko się nie buntuje, on je liże! Tak zwana „dusza rosyjska” – to była dusza buntu; dusza sowiecka – to dusza psiej uległości. Naród rosyjski, niech jemu to Pan Bóg zapomni, to był naród spiskowców, sowiecki – szpiclów i prowokatorów, i donosicieli! (...)

Chmury poszły sobie, i księżyc już więcej nie płynął, a stał w miejscu i mroził. A dobrze jest w lesie – powiedział. – Cicho, bezpiecznie. Pogrzebał kijem u nóg w zamarzłych liściach borówek i podjął już spokojniejszym tonem. – Pan nie pamięta, bo jeszcze był za młody, w roku 1912 w tym samym mieście, za panowania cesarza Mikołaja II, wieczna mu pamięć... W jakimś piśmie wydrukowano taki ustęp: „Gdy powstanie gniew narodu i spadnie w postaci pięści, z rządu carskiego mokrego miejsca nie zostanie!” Coś w tym guście. A jakże, był o to proces i wie pan, na co skazano redaktora?

No?

Na dwa tygodnie twierdzy. Na dwa tygodnie. Może pan sobie wyobrazić, co by się stało z takim, który by napisał: „Z rządu stalinowskiego nie zostanie mokrego miejsca”? [...]

Droga prowadziła przez jar leśny. Staruszek szedł bez słowa, całą uwagę skupiając na swych krokach, które stawiał drobno i ostrożnie. Opierał się na lasce, to znów chwytał Pawła za ramię, żeby się nie pośliznąć. Zapadała noc. Paweł zaczynał się niecierpliwić, gdyż stary znacznie opóźniał tempo marszu, często się zatrzymując i odpoczywając na stojąco.

Gdzie pan myśli nocować? – zapytał go.

A u jednego z pańskich sąsiadów. Proszę mi wybaczyć, że nie powiem, u którego. Człowiek bojący, uhum [...] (Józef Mackiewicz „Droga donikąd”)

A więc i archimandryta Serafim takoż ukrywał się „przed ruskimi” w Czarnym Borze. Ale nie tymi „swoimi”. Ukrywał się przed prześladującymi go Sowietami...

...Okupacje... Sowiecka, niemiecka, a potem znów sowiecka...

„Upokorzenie nie było wstrętne…”

„Tu spędziłem najprzyjemniejsze i najowocniejsze dla duszy chwile z całego okresu mojego życia. Nie tylko zrozumiałem, ale i doświadczyłem, co to znaczy samotność na łonie natury, w ciszy, naruszonej tylko śpiewem ptasząt i wyciem wiatru” – pisał ks. Sopoćko w swym „Dzienniku”, wspominając swój pobyt (dokładniej – ukrywanie się) w Czarnym Borze.

Natura, śpiew ptasząt, a nawet wycie wiatru wyciszały w nim burzliwe stany, udręki, skrzętnie przed światem zewnętrznym skrywane, które do jeszcze nie tak dawna szarpały mu duszę, zmuszały do stałego dokonywania obrachunku z sobą. Wszystko to powierzał „Dziennikowi”. Te zapiski komentuje jego biograf, ks. Henryk Ciereszko:

„Ważne miejsce w refleksji ks. Sopoćki nad sobą zajmuje problem pomiędzy pokorą i pychą, co może być przypuszczalnie oznaką wewnętrznej walki rozgrywającej się w jego życiu w owym czasie. To, co uderza najpierw w zapiskach, to pokora, z jaką autor surowo ocenia samego siebie. Dokonuje tego przy okazji refleksji nad wymogami, które stawiane są kapłanom: nieskazitelności obyczajów, wykształcenia, uprzejmości i ogłady oraz ogólnie doskonałości, przejawiającej się w pełnieniu woli Bożej i obojętności wobec rzeczy stworzonych. Szczególnie odnośnie do ostatniego przyznaje się, że należy do kapłanów, którzy w teorii pojmują potrzebę wolności wobec stworzeń, a w praktyce są ludźmi natury. Wyznaje, że za mało walczył z trzema źródłami grzechu (pożądliwością ciała, pożądliwością oczu i pychą żywota). Dlatego też oskarża się o brak zaufania do władzy, nawet – jak określa – o wątpliwą swą reputację oraz o brak wierności łaskom, świadomość czego niepokoi jego sumienie, wewnętrznie je nęka i zatruwa. Miotają nim raz uczucia gniewu i niechęci, poryw do wielkości i odznaczenia się czynami pełnymi poświęcenia i żarliwości o chwałę Bożą, to znów zbytnia czułość wobec siebie. Przyznaje, że ma trudności z wypracowaniem owej obojętności, stąd odwołuje się do ufności w Miłosierdzie Boga, a tym samym sugeruje, poprzez kontekst tegoż wyznania, iż na sobie polegać nie może. Z kolei na tle rozważań o okolicznościach zaparcia się św. Piotra i jego nawrócenia, jako obrazie postaw wielu spośród kapłanów, głęboko wnika w subtelności pychy, która staje się i przyczyną upadków, i źródłem wewnętrznych rozczarowań, albo – wbrew jej obietnicom – spłacana jest doznawaniem wzgardy od innych”.

Analizując własne życie, na tle św. Piotra, Sopoćko pisał: „Na paluszkach wzdętej pychy wznieść się pragnąłem ponad innych jeszcze na ławie szkolnej, wznosiłem się ponad Ciebie, obrażając Cię grzechami. Upokorzenie mi było wstrętne, uciekałem od niego. Lubiłem, gdy mnie chwalono. Za to teraz jestem słusznie wzgardzony i podeptany przez wszystkich. Jeszcze przychodzą marzenia pyszne, dogadzające miłości własnej, wyobraźnia roi w przyszłości rozmaite obrazy, które zatrzymuję i delektuję się, czasami mimo woli, dość często nieświadomie, ale wszystko to wskazuje na główny „fomes peccati”.

Pycha aż tak go nie dotykała – skomentuje te wyznania ks. Henryk Ciereszko – skoro odważał się na podobne zwierzenia, które należy raczej potraktować jako wyraz zwiększonej krytyczności wobec siebie: „Wskazane tu zwierzenia ks. Sopoćki o samym sobie, dotyczące problemu pychy w jego życiu, ukazują bardzo dojrzałe odniesienie do tego zagadnienia, rzeczową wiedzę duchową w tym względzie i – jak należy przypuszczać – o wiele większą wolność od podszeptów pychy, aniżeli sugeruje krytyczny zapis, jeśliby go dosłownie odczytać. Zwierzenia te świadczą przede wszystkim o wielkiej pokorze piszącego”.

Podobnie z pokorą. Wyznaje, że jest w nim jeszcze dużo buntu i chęci urządzenia wszystkiego według własnej woli. Wyrzuca sobie marnotrawienie czasu na zbędne rozważania tego, co minęło, czy zaprzątanie uwagi próżnymi myślami o przyszłości, gdy tymczasem ważna jest jedynie chwila obecna.

Siostry urszulanki – zawsze z sercem, pomocą

Refleksje te snuł w swym „Dzienniku” z okresu lat 1938-1939 podczas kuracji w Busku, a potem rekolekcji kapłańskich w Kalwarii podwileńskiej.

Aliści też przeszłości wiązanej z teraźniejszością nie da się wykreślić ani z myśli, ani z uczuć. Czas spędzany w czarnoborskim domku pod opieką troskliwych sióstr urszulanek znowu przenosi go w przeszłość. Tu, w Czarnym Borze, jeszcze wcześniej, w grudniu 1939 w okresie Bożego Narodzenia głosił siostrom rekolekcje w szczególnych okolicznościach, bo niejako w dowód wdzięczności za okazaną mu pomoc.

Grudzień 1939 przyniósł mu wiele niepowodzeń. 28 września 1939 kuria arcybiskupia mianowała go rektorem kościoła garnizonowego św. Ignacego, gdyż pracujący przy tym kościele kapelani wojskowi udali się razem z oddziałami na front. Bardzo się z tego cieszył. Posługiwał w kościele, który z takim trudem odbudowywał, a w którym wcześniej nie dane mu było tego czynić. Niestety, krótkie to było duszpasterzowanie. 1 grudnia tegoż roku abp Jałbrzykowski mianował rektorem w jego miejsce kapelana wojska litewskiego, ks. Józefa Panawę.15 grudnia1939 litewska administracja zamknęła Uniwersytet Stefana Batorego. Jak i wszyscy wykładowcy, ks. Sopoćko pozbawiony został państwowej pensji. Sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, gdy wkrótce nastały bardzo silne mrozy, a z opałem miał poważne kłopoty. I wówczas na szczęście przyszły mu z pomocą siostry urszulanki i siostry Matki Bożej Miłosierdzia; zaopatrywały go, w miarę możności, w węgiel i drzewo do ogrzewania mieszkania.

Obraz Jezusa Miłosiernego, pierwsze konflikty…

Wszystko do tej pory w jego życiu i działaniach mocą jakichś „dziwnych przypadków” gdzieś u pomyślnych początków – nagle się urywało i cały jego trud szedł na manowce. Chociażby i „ta sprawa” z obrazem Jezusa Miłosiernego; przykrości, konflikty…

Mieszkał naonczas na ul. św. Anny 11/13 przy kościele św. Michała, gdzie wcześniej był rektorem. Odprawiał tam Msze święte, spowiadał, pomagał w innych posługach duszpasterskich. Rektorem kościoła i kapelanem sióstr był w tym czasie ojciec Salwator, bernardyn. Od 1937 roku w kościele św. Michała, na ścianie obok głównego ołtarza zawieszony był obraz Jezusa Miłosiernego autorstwa Eugeniusza Kazimirowskiego. Obraz był zawieszony z pozwolenia abp. Jałbrzykowskiego. W czasie większych uroczystości zapalano przy obrazie świece. Od czerwca 1940 roku, na prośbę wiernych, świece paliły się codziennie podczas Mszy świętej o godzinie 9. W uroczystość św. Michała złożono na ofiarę dużo świec, wyrażając życzenie, aby paliły się one przed obrazem przez całe dnie. Ojciec Salwator posądził księdza Sopoćkę o zainspirowanie tego „novum”. Udał się w tej sprawie do abp. Jałbrzykowskiego.Ten nakazał nie tylko nie palić świec, ale i sam obraz przenieść z głównego ołtarza na boczną ścianę. Ponadto, nakazał również usunąć umieszczone przy nim liczne wota. 28 grudnia 1940 roku siostry bernardynki przeniosły obraz (został on przy tym poważnie uszkodzony). Ojciec Salwator był w tym czasie nieobecny. Po przeniesieniu obrazu wierni zgłosili swe niezadowolenie ojcu Salwatorowi. Ten z kolei zaczął robić przykrości ks. Sopoćce. Doszło do tego, że o. Salwator zabronił ks. Sopoćce udziału w rezurekcyjnej procesji wielkanocnej. Stało się to wobec zgromadzonych wiernych. Gdy ksiądz Sopoćko podjął próbę włączenia się w procesję, usłyszał skierowane do siebie słowa o. Salwatora: „Jeżeli ksiądz nie opuści procesji, ja zrzucam kapę i nie będę celebrować”. Ks. Sopoćko usunął się do stalli, gdzie pozostał do końca nabożeństwa. Gdy następnego dnia chciał przywitać się z o. Salwatorem, ten odpalił mu ostro, aby go nie denerwował. Dopiero po pewnym czasie ks. Sopoćko dowiedział się, że kapelan dostał upomnienie od swego prowincjała, i że posądza on ks. Sopoćkę o oskarżenie go przed prowincjałem. Tymczasem ks. Sopoćko żadnych posunięć w tym kierunku nie robił. Po tych incydentach abp Jałbrzykowski skierował do ks. Sopoćki w dniu 24 maja 1941 roku pismo nakazujące zaprzestania odprawiania przez niego Mszy świętych w kościele św. Michała. Od tego czasu ks. Sopoćko zaczął sprawować Msze święte w pobernardyńskim kościele św. Franciszka. Decyzję abp. Jałbrzykowskiego przyjął nawet z uczuciem ulgi. Zbyt wiele bolesnych doświadczeń miał „z tym kościołem” jeszcze w latach wcześniejszych. A było tak.

Intrygi, nieuczciwość sióstr bernardynek

8 czerwca 1934 abp Jałbrzykowski mianował ks. Sopoćkę rektorem kościoła św. Michała, przy którym znajdował się klasztor sióstr bernardynek. Do nominacji tej przyczyniły się same siostry, u których ks. Sopoćko był spowiednikiem. Uwielbiały go, nazywały „świętym księdzem”, niejednokrotnie upraszały, by został ich kapelanem. On natomiast całkiem nie palił się do tej misji. Przyjął tę nominację z rąk arcybiskupa w duchu posłuszeństwa, acz i z dużymi wewnętrznymi oporami. Przy kościele św. Michała zamieszkał dopiero od 1 listopada 1934. „Jego ociąganie się i niechętne przyjmowanie tej funkcji wynikało z przeczucia i najprawdopodobniej z pewnego już doświadczenia, wskazującego na niedogodność, a nawet pewną niestosowność pełnienia jednocześnie roli spowiednika i kapelana w tymże samym domu zakonnym […] Jego przewidywania rzeczywiście się spełnily. Jako rektor kościoła i kapelan sióstr doświadczył wielu trudności w swej posłudze” (ks. Henryk Ciereszko).

Jako rektor kościoła zabrał się od razu do wyremontowania kościoła i klasztoru, do czego przyczynił się także materialnie. W ramach tych prac cennym dziełem było odnowienie cudownego obrazu Matki Bożej (tzw. sapieżyńskiej). Ale siostry bernardynki, które tak bardzo pragnęły, by został ich kapelanem – obecnie już od początku jego posługi przy tym kościele – okazały całkowitą obojętność w odniesieniu do jego osoby. Nie udostępniły należnego mu mieszkania, ale wyznaczyły mu pomieszczenia w nowicjacie. Wymagały one gruntownego remontu i odpowiednich zabiegów, by je dostosować do warunków mieszkaniowych. Siostry oświadczyły, że nie są w stanie ponieść kosztów remontu, więc ks. Sopoćko został zmuszony dokonać tego z własnych środków. Siostry poprosiły go o przeprowadzenie remontu również kościoła i klasztoru. Sytuacja się powtórzyła: siostry oświadczyły, że nie mają na to środków. Obiecały jedynie, że jeśli ks. Sopoćko wniesie własne koszty, to w zamian będzie on mógł dla swych celów wydzierżawić nieodpłatnie jedno skrzydło klasztoru, aż do odzyskania swego wkładu. Propozycję takiego rozwiązania zatwierdził ustnie abp Jałbrzykowski, zlecając jednocześnie, by siostry formalnie zawarły umowę z ks. Sopoćką wobec diecezjalnej komisji administracyjnej. Ale siostrom z zawarciem tej umowy wcale się nie śpieszyło. Ksiądz Sopoćko, przypisując to na karb ich niezaradności, naglony potrzebą jak najszybszego ratowania niszczejących zabytkowych budowli, zabrał się do remontu, mając pewność, że umowa zostanie niebawem zawarta. Ale siostry formalnie jej nie zawarły. Po zakończeniu remontu zdobyły się jedynie na podziękowanie ks. Sopoćce, natomiast o wcześniejszych obietnicach nie wspomniały ani słowem. W tej sytuacji ks. Sopoćko odwołał się do komisji administracyjnej. Komisja zażądała aktu umowy potwierdzonej przez arcybiskupa, a takowy akt, niestety, nie istniał. (Później się okazało, że za niekorzystnymi dla ks. Sopoćki decyzjami komisji administracyjnej kryły się pewne ciche układy personalne, w które uwikłane były także niektóre z sióstr bernardynek).

Ks. Sopoćko wniósł prośbę do abp. Jałbrzykowskiego o zwolnienie go z funkcji kapelana. Ale arcybiskup uważał, że nie ma on podstaw do odwołania ks. Sopoćki z tej funkcji, tłumacząc, iż mianował go rektorem kościoła, a nie kapelanem. Domyślając się jednak co w tej trawie piszczy, abp Jałbrzykowski wysłał swego przedstawiciela dla zbadania sytuacji w klasztorze. Wysłannik wyraźnie chciał zatuszować sprawę. W jego opinii przyczyn konfliktu trzeba doszukiwać się w osobowości ks. Sopoćki. Po pewnym czasie wyszło jednak na jaw, że i wcześniej, przed objęciem posługi kapelana przez ks. Sopoćkę, istniały pewne zastrzeżenia wobec sióstr.

Nie wydano niestety jasnego osądu potwierdzającego słuszność postawy ks. Sopoćki, co odpowiednio odbiło się na opinii o nim. Odbiło się to takoż na sprawie przyznania mu tytułu profesora na Wydziale Teologicznym USB. Podobnie zachowała się komisja administracyjna, odżegnując się od wydania rozstrzygającej decyzji odnośnie odzyskania przez ks. Sopoćkę kosztów wniesionych w remont kościoła i klasztoru. Siostry natomiast wycofały wszelkie swe zobowiązania wobec ks. Sopoćki, przysługujące mu z racji obsługi kościoła i funkcji kapelana. Nadto – usilnie prosiły abp. Jałbrzykowskiego o odwołanie ks. Sopoćki ze stanowiska rektora kościoła św. Michała. Arcybiskup jednakże nie przychylił się do tej prośby. Zaproponował on, żeby ks. Sopoćko sam poprosił o przeniesienie lub zmianę. Ks. Sopoćko jednak uznał, że takie rozwiązanie oznaczałoby jego wycofanie się z krzywdzącej go sytuacji, czyli bezpodstawną kapitulację. Toteż decyzję pozostawił abp. Jałbrzykowskiemu. Na ewentualne odejście ks. Sopoćko godził się pod warunkiem, że kuria ureguluje długi związane z remontem kościoła i klasztoru, bowiem pieniądze włożone w remont były przeznaczone głównie na budowę planowanego kościoła Miłosierdzia Bożego (dlatego Sopoćce tak bardzo zależało na ich odzyskaniu).

Kierowanie Bractwem św. Michała Archanioła: przeżycia, przykrości…

Ostatecznie nie zapadły żadne rozstrzygające decyzje i ks. Sopoćko zmuszony był pozostawać przez kilka lat w wielce skomplikowanej dla siebie roli, znosząc różne przykrości od sióstr bernardynek.

Podobnie było z prowadzeniem przez ks. Sopoćkę Bractwa św. Michała Archanioła. Bractwo to istniało przy kościele św. Michała już od końca XVII wieku, aż do zamknięcia kościoła. W dniu 13 lutego 1934 abp Romuald Jałbrzykowski na powrót je reaktywował. Ks. Sopoćko, jako rektor kościoła, został jednocześnie promotorem tegoż bractwa. Było ono naonczas zaledwie w stanie zalążkowym, toteż ks. Sopoćce przypadł praktycznie trudny obowiązek wskrzeszania jego działalności, a potem kierowania nim przez kolejne lata. Włożył w to dzieło (jak sam pisze w swym „Dzienniku”) ogrom wysiłku, poświęcił mnóstwo czasu, doznając przy tym także mnóstwa przykrości. Pod datą 8 września 1937 ks. Sopoćko zapisał w swym „Dzienniku”: „Przypominam trudne do przeżycia chwile, dni, miesiące w ostatnich 3 latach i dziękuję Bogu, że się w nich nie załamałem dzięki opiece NMP. Obecnie również trudności te są bardzo wielkie, ale się już do nich przyzwyczaiłem, z nimi zżyłem, a nawet je ukochałem i nie chciałbym z nimi się rozstać. Teraz rozumiem i odczuwam, co powiedziała św. Teresa: „Albo cierpieć, albo umrzeć”. Jakkolwiek w naturze budzi się mimowolnie niechęć do sprawców tych trudności, to rozumowo czuję im wdzięczność; są bowiem narzędziem w ręku Ojca Niebieskiego. Na tę wdzięczność można zdobyć się tylko przy pomocy Tego, który powiedział na krzyżu: „Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”.

Świadkiem trudnych doświadczeń życiowych ks. Sopoćki w tamtym okresie był ks. Józef Grasewicz. Był on wikariuszem w kościele Serca Jezusowego w Wilnie, a potem, gdy został redaktorem pisma „Tygodnik Katolicki – Nasz Przyjaciel”, zamieszkał na pół roku u ks. Sopoćki. W swoich „Wspomnieniach” ks. Józef Grasewicz napisze: „Miał on [ks. Sopoćko] w tym czasie ciężkie przeżycie, słyszałem przez drzwi pokoju, jak często wzdychał półgłosem „Boże mój”, „Jezu mój”.

O tamtych nabrzmiałych w przykre wydarzenia latach posługi przy kościele św. Michała ks. Sopoćko napisze potem we wspomnieniach o matce Urszuli Ledóchowskiej: „W kilkanaście lat później znalazłem się jeszcze w trudniejszych warunkach (1935-1938), dla ogółu nieznanych, z których przed nikim prawie się nie zwierzałem”. Oględnie, w półsłówkach pisał o nich w listach do siostry Faustyny. Ale największą jego powierniczką była matka Urszula, która w tamtym czasie odwiedzała swe siostry w Wilnie. Znał ją jeszcze ze spotkań w Pniewach w latach 20. Jej to w osobistej rozmowie zwierzył się ze swojej sytuacji, znajdując zrozumienie i cenną poradę.

Położona sprawa budowy kościoła pw. Miłosierdzia Bożego

…A z tą budową kościoła pw. Miłosierdzia Bożego w Wilnie – jak było? Niby dobry początek i… jakże niepomyślny finał.

Sprawa budowy świątyni wyszła z inicjatywy ks. Sopoćki. Zwrócił się on z tym do abp. Jałbrzykowskiego. W 1937 roku arcybiskup wyraził zgodę na podjęcie zabiegów u władz miasta o uzyskanie placu pod budowę. Ks. Sopoćko proponował zbudowanie świątyni w dzielnicy Śnipiszki, pomiędzy ulicami Kalwaryjską i Werkowską. Mieszkańców tej dzielnicy poprosił o petycję. Zebrano ponad tysiąc podpisów. Prośba została przyjęta, ale z odpowiedzią długi czas było cicho. Ks. Sopoćko, nie zwlekając, zorganizował komitet budowy kościoła. W kwietniu 1938 został on zatwierdzony przez abp. Jałbrzykowskiego, w maju tegoż roku przez wojewodę wileńskiego – jako Komitet Budowy Kościoła Miłosierdzia Bożego w Wilnie. Przyjęto jego statut, zaś ks. Sopoćkę wyznaczono delegatem arcybiskupa metropolity do tego komitetu. Ks. Sopoćko, dysponujący takimi uprawnieniami, zaczął bardziej zdecydowanie alarmować władze w tej sprawie. Okazało się, że długo trwały ustalenia komisji urbanizacyjnej. Poszukiwano odpowiedniej lokalizacji kościoła.

Chodziło o to, by znalazł się on w najbardziej eksponowanym miejscu, widocznym z perspektywy skierowanych ku niemu ulic. Ostatecznie komisja doszła do wniosku, że najbardziej nadaje się ku temu plac przy ul. Kalwaryjskiej. Ten sam plac, proponowany wcześniej przez ks. Sopoćkę. Ale komisja musiała długo to „ustalać, wyciągać wnioski” et cetera.

Na decyzję o oddanie tego terenu pod budowę czekano do końca 1938 roku. Wreszcie miasto przekazało go nieodpłatnie na zbożny cel. Na początku 1939 roku ogłoszono konkurs na projekt inżyniera F. Polkowskiego, profesora Politechniki Warszawskiej, z klauzulą o konieczności niektórych dopracowań w porozumieniu z inwestorem. Odtąd rozpoczęły się konsultacje ks. Sopoćki z Polkowskim. Trwały one do lipca. Wreszcie można już było przekazać plany inżynierowi, wykonawcy robót. W tym czasie komitet zabiegał o uzyskanie środków na zakup materiałów i na prace budowlanych. Z zebranych wcześniej funduszy komitet zakupił 160 tys. sztuk cegły. W jesieni zamierzano rozpocząć prace przy wykopach i zakładaniu fundamentów. Tymczasem 17 września do Wilna wkroczyły wojska sowieckie. O oficjalnej budowie już nie mogło być mowy. W tej sytuacji ks. Sopoćko podjął decyzję przekwalifikowania budowy z kościoła na Dom Miłosierdzia, z nadzieją, że taki projekt sowiecka władza zaaprobuje. I owszem, zaakceptowała, ale wkrótce się rozmyśliła; wniosła zastrzeżenia i zalecenia, aby wykonać nowy projekt.

W marcu 1940 zmieniony projekt ponownie przedstawiono władzom miejskim. Tym razem litewskim. Te jednakże go nie zatwierdziły i odmówiły pozwolenia na budowę Domu Miłosierdzia. Zakazały również działalności Komitetowi Budowy. Wobec niewyrażenia zgody władz świeckich, również ze strony Kościoła przyszło rozporządzenie nakazujące powstrzymać się z budową. Zakupioną przez Komitet Budowy cegłę Sowieci zarekwirowali na budowę schronów, resztę rozkradła ludność cywilna. Sprawa budowy kościoła upadła.

Uratowana przed łapanką czarnoborska młodzież

Pod ciężarem przeżyć moralnych ks. Sopoćko omal się nie załamał. Natomiast w sytuacjach na zewnątrz, ekstremalnych, zawsze potrafił zachować zimną krew, odwagę. Tak było podczas łapanki w Czarnym Borze. Zdarzyło się to jeszcze przed okresem jego ukrywania się, w uroczystość św. Apostołów Piotra i Pawła, 29 czerwca 1941 roku. Odprawiał wtedy Mszę świętą w kaplicy sióstr. W jej trakcie powiadomiono go, że Niemcy zabierają młodzież, by wywieźć ją na przymusowe roboty. Kazał wtedy siostrom wyprowadzić młodych ludzi i ukryć, zaś sam, zachowując spokój, w kazaniu dodawał otuchy zgromadzonym w kaplicy wiernym. Odwaga, opanowanie i zawierzenia Bogu w postawie i słowach ks. Sopoćki, podtrzymały na duchu zagrożonych łapanką. Ukryta młodzież została uratowana. Niemcy wylegitymowali tylko niektóre starsze osoby i nikogo nie zabrali.

W takich i podobnych sytuacjach nie zauważało się u niego oznak załamania, przygnębienia czy zniechęcenia.

Siostry ukrywające się razem z nim w Czarnym Borze, w swych późniejszych wspomnieniach pisały o tym, że ks. Sopoćko bardzo żałował księży profesorów, skazanych na ciężkie prace w obozie na Litwie. Odnosiły wrażenie, że rad byłby znaleźć się pośród internowanych kolegów i razem z nimi dzielić ich trudy.

Krewni, rodzina: radości i problemy

Stąd też, z Czarnego Boru troskliwą myślą wybiegał do swych krewnych. „Ksiądz Sopoćko pozostawał zawsze, o ile tylko pozwalały na to zewnętrzne okoliczności, w kontakcie ze swym rodzeństwem i ich rodzinami. W duchu kapłańskim interesował się ich religijnością, starał się wpływać na ich postępowanie, wspierał duchowo i materialnie” – pisze jego biograf ks. Henryk Ciereszko. Gdy w 1924 roku ks. Sopoćko znalazł się w Wilnie, kontakt z krewnymi stał się łatwiejszy. Częściej można było ich odwiedzać, a i oni mogli przyjeżdżać do Wilna. Bracia, mimo jego pomocy, w dalszym ciągu przeżywali trudności materialne, wynikające z własnej niezaradności. Niejednokrotnie też przysparzali zmartwień i przykrości z powodu swych postaw. Jeszcze trudniejsza była sytuacja siostry Zofii. Po śmierci męża sama musiała wychowywać dzieci. Umieszczone wcześniej przez ks. Sopoćkę w ochronkach, a starsze w szkołach, nadal kontynuowały swe kształcenie dzięki jego pomocy i tylko dzięki niemu mogły ukończyć szkoły i zdobyć zawody. Jeden z siostrzeńców, Stefan Grzybowski, po zdobyciu matury dostał się na studia w Poznaniu, ale niestety niebawem zmarł z gruźlicy. Drugi siostrzeniec, Józef, ukończył Państwową Średnią Szkołę Ogrodniczą w Wilnie i podjął pracę. Podobnie Mieczysław i najmłodszy – Wacław z pomocą swego wuja zdobyli wykształcenie, a Wacław ponadto, jego staraniem, po ukończeniu Średniej Szkoły Rolniczej w Żyrowicach, uzyskał pierwszą posadę w majątku Glinciszki pod Wilnem. Ksiądz Sopoćko roztaczał swą opiekę także nad trójką dzieci przyrodniego brata – Ignacego i czterema córkami brata Piotra.

„W pamięci krewnych pozostały spotkania z wujem w ich rodzinnych domach czy też podczas odwiedzin u niego w Wilnie. Były one zawsze okazją do podzielenia się radościami i troskami codziennego życia. Ksiądz Michał potrafił cierpliwie wsłuchiwać się w przedstawiane mu kłopoty, a potem szczerze radzić, jak je pokonać. Pytał, czy mają co jeść, czy mają w co się ubrać, jak układa się współżycie z sąsiadami. Podtrzymywał na duchu w trudnościach, uczył zaufania Bogu, wspierał swą modlitwą. Jeśli były jakieś potrzeby ze strony rodziny, a zwrócono się do niego o pomoc, nigdy nie odmawiał. Gdy zachodziło zaś coś niestosownego w życiu rodziny, życzliwie napominał. W tym względzie był bardzo stanowczy, co niejednokrotnie było dla niego źródłem osobistych przykrości. Mimo to nie zaprzestawał pomocy, a jeszcze bardziej otwierał się na potrzeby rodziny. Jego stanowczość, a zarazem cierpliwość w wysiłkach nad doprowadzeniem do odmiany postępowania przynosiły owoce. Tak było w wypadku niektórych siostrzeńców, którzy w młodzieńczym wieku nie zawsze zachowywali odpowiednie moralne postawy” (ks. Henryk Ciereszko).

We wspomnieniach krewnych o ks. Sopoćce w tamtym okresie ukazuje się on jako człowiek prostolinijny, serdeczny, skromny. Zauważało się u niego zamiłowanie do przyrody. Lubił odpoczywać na łonie natury. Nieraz pomagał w pracach gospodarskich. Był oszczędny, nie wymagający. Wiedzieli również, że poza troską o nich, jako jego krewnych, wspierał takoż innych potrzebujących, zwłaszcza uczniów i studentów.

Zaangażowanie ks. Sopoćki w sprawy rodzeństwa i ich rodzin, choć wymagało dodatkowego trudu, nawet nie zawsze docenionego i przynoszącego oczekiwane wyniki, miało jednak bardzo istotne znaczenie dla ich przyszłych dróg życiowych. Z wdzięcznością wspominali później swego wuja, dzięki któremu mogli właściwie ułożyć swoje życie.

Najmłodszy z tych siostrzeńców, Wacław Grzybowski (ten, który przed wojną pracował w podwileńskim majątku Glinciszki), napisze: „Krzewił [ks. Sopoćko] w rodzinie religijność i antyalkoholizm. Zalecał częste przystępowanie do Komunii św. i wspólne modlitwy. W większości wypadków przyjęły się te zwyczaje w rodzinach i kontynuowane są obecnie. Jedyną pociechą w swojej pracy apostolskiej w rodzinie było wstąpienie dwu bratanic, córek Piotra, do zakonu. Na ile miałem możność poznać swego ks. wujka w przeciągu 50 lat dorywczego z nim obcowania, wywierał na mnie duże wrażenie, że jest kapłanem w całym tego słowa znaczeniu. Mogę się nawet poszczycić, że byłem częściowo jego wychowankiem i skutki tego pozostawiły wpływ na całe moje życie”.

…Wiosną 2008 jedna z tych dwu bratanic ks. Sopoćki, siostra Bernadeta, wraz z grupą zakonnic z Białegostoku odwiedziła kościoły Wilna, w których jej wuj pełnił posługi kapłańskie, uczestniczyła we Mszy św. w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego (byłym kościele pw. św. Trójcy, w którym ks. Sopoćko głosił kazania), odwiedziła takoż Czarny Bór. Niestety, nie ma tam już domu, „Opatrzności”, w którym ks. Sopoćko jako „Wacław Rodziewicz” się ukrywał…

(cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz