Podglądy

Witam w kraju małp z wyspy Honsiu

Gdyby obłuda mogła latać, my-podatnicy zaoszczędzilibyśmy krocie na kupowaniu politykom służbowych bryk i samolotów. Taki premier czy marszałek Sejmu, omijając korki, zasuwaliby do roboty ponad obłokami niczym rosyjskie wiertaloty Mi-26. Poniżej, w stylu dwupłatowego zwiadowczego kukuruźnika, popyrkiwałby (wypatrując w dole wroga) poseł Songaila. Z kolei europarlamentarzysta Vytautas Landsbergis na swoim fałszu mógłby bez tankowania i międzylądowania latać aż na posiedzenia do Brukseli. Ot, taka unowocześniona wersja niemieckiego Messerschmitta Me 410 – ciężka i dwulicowa… przepraszam, dwusilnikowa. Przy okazji takich przelotów „tatko” Landsbergis zawsze mógłby kuknąć z góry w stronę obwodu kaliningradzkiego: czy aby Wołodia z Sieriożką nie instalują tam wycelowanych w nas Iskanderów. A prezydent Adamkus unosiłby się nad tym wszystkim niczym pierwsza wersja Jumbo Jeta (to taki Boeing), nieco przestarzała i sfatygowana, ale nadal imponująca swą wielkością. I furda nam upadłość litewskich linii lotniczych FlyLAL!

Co ja tak o tej obłudzie? Ano w związku z dyskutowanym ostatnio na Litwie świeżym niczym zbuk pomysłem, że dla pewnej grupy rozsianych po świecie rodaków przydałaby się... Karta Litwina. KL miałaby być przyznawana (cóż za oryginalna idea!) mieszkającym poza granicami kraju i nie posiadającym litewskiego obywatelstwa etnicznym Litwinom. Politycy i media skwitowali pomysł pomrukiem aprobaty.

Hola, hola! Albo jestem ofiarą deja vu, albo już wałkowaliśmy ten temat okrzykując Kartę mianem największej podłości, jaką jedno państwo może wyrządzić drugiemu. Jeżeli nie mam zaburzeń pamięci, to jeszcze kilka tygodni temu ci sami bulgocący teraz z rozkoszy stronnicy Karty dzwonili na trwogę, że taki dokument – to krecia robota mogąca zachwiać podwalinami każdego państwa. Karta jest bowiem przejawem: a) dyskryminacji obywateli, którzy nie mogą się o nią ubiegać; b) dążenia do faktycznej rewizji ustanowionych po drugiej wojnie światowej państwowych granic; c) stanowienia prawa dla obywateli nie swojego państwa; d) rekrutowania w obcych krajach szpiegowskich i dywersanckich grup; e) tworzenia groźnych precedensów, z których niechybnie, w celu pogrążania niemiłych sobie państw, skorzysta Rosja etc. etc.

Tych psów powieszonych na Karcie było o wiele więcej, nawet nie sposób wszystkich spamiętać, dlatego odnotowana ostatnio na Litwie zmiana frontu – z antykarcianego na pro – mogłaby kogoś zdziwić. Kogoś... tylko nie „Lietuvos lenkus”, jak nas nazywają nasi dzierżywładcy sugerując w ten sposób, że jesteśmy lekkim odstępstwem od należnego innym, skromnego określenia „obywatel Litwy”. „Lietuvos lenkas” – to w ich odczuciu coś jak świerzbiączka Besniera, wrzód Lipschütza czy ropień Bezolda na zdrowym ciele państwa. Inaczej – w takich sytuacjach jak ta z Kartą – nie wystawialiby się na pośmiewisko stosując filozofię Kalego.

Chociaż projekt KL jest toczka w toczkę zerżnięty z KP, nasi dyskutanci udają, że nic im o tym nie wiadomo. Zresztą, w ich mniemaniu, są dwa rodzaje Karty: groźna i wredna – Polaka oraz nieszkodliwa i fajna – Litwina. Wprowadzenie tej pierwszej oznaczało, że „Kalemu ktoś ukraść krowę” i to była granda. Teraz „Kali sam zamierza ukraść krowę” i jest to bardzo szlachetny plan.

Prezydent Adamkus już nie uważa, że Karta może „wiązać się ze zobowiązaniami obywatela wobec innego państwa”, więc trzeba ją natychmiast poddać ocenie Sądu Konstytucyjnego. Rodzime oszołomstwo już nie gardłuje, że jej posiadanie będzie oznaką nielojalności obywatela wobec państwa zamieszkania. Nie brzydzi się KL i Vytautas Landsbergis. A jeszcze przed miesiącem lamentował, że „polski Sejm, wprowadzając Kartę Polaka, wyświadczył przysługę putinowskiej rosyjskiej Dumie, która być może kiedyś wprowadzi Kartę Rosjanina, by z jej pomocą mącić wodę, na przykład, na Ukrainie”. Może mu teraz łyso, że w zamiarze „mącenia Kartą wody” okazaliśmy się gorliwsi od „takiego syna Putina” i jego Dumy? Co ja piszę?! Landsbergis nigdy w życiu nie przyznał się do błędu. Zresztą, nie ma teraz czasu na takie imponderabila jak odwoływanie własnych bredni. Szykuje się do skoku na prezydencki stołek.

Podsumowując: wszyscy dyskutujący nad projektem KL prezentują zadziwiający przejaw zbiorowej demencji. Dziwnym trafem nikt nie pamięta, że właśnie za posiadanie dokładniutko takiego dokumentu Waldemar Tomaszewski i Michał Mackiewicz, dwaj posłowie z Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, zostali u nas posądzeni o zdradę stanu. I nikt do dziś dnia pomówień tych nie odszczekał. Mało tego, są tacy, którzy nadal zarzucają im nielojalność wobec litewskiego państwa. Nie znalazł się też żaden sprawiedliwy, który – przynajmniej na czas dyskusji nad Kartą Litwina – powstrzymałby inkwizytorskie zapędy posła Songaily.

Ten bowiem, jak gdyby nigdy nic, dalej pastwi się nad dobrym imieniem posłów AWPL i nie ustaje w heroicznych wysiłkach, zmierzających do pozbawienia ich mandatów. Ma przy tym licznych stronników w postaci nacjonalistycznego betonu. Pozostali politycy zachowują się w tej sytuacji jak słynne małpy znad wejścia do stajni w japońskiej świątyni Tosho-gu na wyspie Honsiu. Zasłaniają uszy, pyski i oczy, co oznacza: „nie widzimy nic złego, nie słyszymy nic złego, nie mówimy nic złego”. Z tą tylko różnicą, że u Japończyków takie małpy są trzy, u nas – stada.

Ale dość o smutnym. Czas na coś zabawnego. A więc Vytautas Landsbergis jest najpopularniejszym i jak dotąd najbardziej popieranym kandydatem na prezydenta Litwy. Nowego lokatora pałacu przy pl. Daukantasa widzą w nim konserwatyści, chadecy, narodowcy, Sąjudis i nawet niektórzy (wydawałoby się dość rozsądni) politolodzy. To coraz gromadniej deklarowane chciejstwo sprawiło, że „tetušis” już czuje się prezydentem. Zawsze był nadęty i nieprzystępny, a teraz to uuuuuu... majestat mu się rozbuchał do granic wytrzymałości. Aż strach, że go rozsadzi.

Osobiście pomysł usadowienia profesora Landsbergisa w fotelu prezydenckim uważam, co najmniej, za oryginalny. Wszak we wczesnych latach 90. już był on kimś w rodzaju nieformalnego prezydenta. W każdym bądź razie nosił się dostojnie jak prezydent, tak go też tytułowały niektóre zagraniczne media. Potem nastał Brazauskas, po nim Adamkus (epizod z Paksasem darujmy sobie) i oto… koło się zatacza.

Wyobrażam to sobie następująco: wybierzemy teraz na prezydenta Landsbergisa, po nim ponownie zagłosujemy na Brazauskasa, po czym znów przyjdzie kolej na Adamkusa. Dzięki temu przynajmniej jedna w tym kraju rzecz będzie przewidywalna – rotacja prezydentów. Jest, co prawda, niewielki problem: „tetušisa” przed wyborami trzeba na dobre ściągnąć na Litwę. Nie, nie z Brukseli, gdzie przebywa ciałem. Trzeba go wyprowadzić z lasu, gdzie od lat tkwi mentalnie uprawiając antysowiecką, a czasem i antypolską partyzantkę. Zresztą, nie mógłby inaczej, skoro, będąc architektem litewskiej niepodległości, sam do dziś żyje pod sowiecką okupacją. Na szczęście, należy do ruchu oporu.

W swoich publicznych wypowiedziach Landsbergis uwielbia odwoływać się do chlubnej tradycji litewskiej partyzantki. Ostatnio uczynił to w przemówieniu z okazji Dnia Odrodzenia Niepodległości Litwy. Bolał w nim nad nieszczęśnikami, „którzy za rubla (?) idą przeciwko Ojczyźnie” oraz przypominał, że „świat partyzantów (antysowieckich, oczywiście) był zbudowany na innych fundamentach – wierze, przekonaniach, wierności wobec Litwy i jej chlubnej przeszłości”.

Wniosek z tego jeden – z wami, współcześni panowie partyzanci i panie partyzantki, „tetušis” by dziś „w razwiedkę” nie poszedł, choć i sam nie bez grzechu. „Nie mamy powodu uważać, że jesteśmy dobrzy i sprawiedliwi – kajał się i łajał. – Jeszcze nie wszystko uczyniliśmy dla dobra Ojczyzny – a oddając się ideologii hymnu ku czci rubla, przynieśliśmy Jej wiele zła”. Jak to? To już nie ma ratunku? Ani dla nas, podłych wyznawców rubla, ani dla Ojczyzny? Otóż jest. Jeżeli wybierzemy na prezydenta Landsbergisa, on (choć pewnie nie bez obrzydzenia) „poda rękę” i pomoże „odnaleźć wspólną drogę” wszystkim nam – „ogłupionym przez bolszewików”. Wyklęty powstań, ludu ziemi… hymhymhym... Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata… hymhymhym... Ruszymy z podstaw bryłę świata... hymhymhym... Przepraszam za głupie skojarzenie.

A więc: jeżeli chcemy mieć na czele państwa prezydenta-partyzanta, prezydenta, który jest w stanie permanentnej wojny z czyhającymi ze wszech stron bolszewikami (a niekiedy i akowcami), prezydenta, który własnych obywateli uważa za pazerny i nieuleczalnie zainfekowany sowiecką ideologią motłoch, prezydenta, który nie przyjął do świadomości, że przed kilkunastu laty rubla na Litwie zastąpił lit... no to wybierajmy Vytautasa Landsbergisa. Nie wiem tylko, czy rządy ferajny Kubiliusa, plus prezydentura borykającego się z sowieckim okupantem leśnego dziadka Landsbergisa, a do tego jeszcze kryzys (światowy i krajowy) – to nie za wiele plag jak na jeden Bogu ducha winny naród.

Chciałabym zakończyć czymś optymistycznym, ale nie mogę. Zwłaszcza na wieść, że Litwa zamierza przyjąć więźniów z Guantanamo – osławionego amerykańskiego więzienia dla podejrzanych o terroryzm. Na początek dwóch, ale jeśli USA poproszą, „to nawet do dziesięciu” – odgraża się minister spraw zagranicznych Vygaudas Ušackas. Czy myśmy oszaleli?! Choć pensjonariusze z Guantanamo – to nie ten typ, co to na głowie kwietny ma wianek/ w ręku zielony badylek/ a przed nim bieży baranek, a nad nim lata motylek, to bardzo się boję. Nie ich jeno o nich.

Jak można sprowadzać tak kontrowersyjnych „kitatautisów” do kraju, w którym sąd uznaje, że wznoszone w neonazistowskim pochodzie okrzyki „Litwa dla Litwinów!” są niewinnym skrótem myślowym. Nawet gdy takie hasła skanduje zawodowy żołnierz. No, bo jak go, nieboraczka, ukarać, skoro krzycząc: „Litwa dla Litwinów!” miał na myśli: „władza na Litwie powinna należeć do obywateli Litwy!”, a to przecież prawda. Tak przynajmniej twierdzi i sąd mu uwierzył. A że ten dzielny wojak skandował swoją prawdę w tłumie obwieszonych neonazistowską atrybutyką i wykrzykujących inne rasistowskie hasła łysoli... Wielka mi rzecz! Mógł nie zdawać sobie sprawy, gdzie się znajduje. Jeszcze jedna małpa z Honsiu.

Ale wracając do więźniów z Guantanamo. Niepokoi mnie to, że minister Ušackas nie zamierza uczynić z nich lokatorów ośrodka dla uchodźców w Podbrodziu, gdzie byliby w miarę bezpieczni, tylko sugeruje udzielenie im na Litwie politycznego azylu. No, to niech im jeszcze przydzieli po kilku ochroniarzy, inaczej nasi rodzimi internacjonaliści będą regularnie spuszczać im taki łomot, że zapomną, jak się zwą i skąd pochodzą. Wszak u nas za niewłaściwy kolor skóry bije się nawet nieopatrznie zabłąkane w te strony gwiazdki pop oraz ciemnoskórych sportowców, którzy dzielnie występują w barwach litewskich klubów. Nasze honsiuńskie małpy regularne manto spuszczały też – nawet niekoniecznie śniadym, za to innojęzycznym – obrońcom litewskiego nieba. No, i co z tego, że byli to piloci (i inni przedstawiciele kontyngentu), zapewniający w ramach NATO ochronę powietrzną trzech państw bałtyckich? Obcy jest obcym i lanie mu się należy jak psu buda. Ile razy do Zuokniai pod Szawlami sprowadzała się nowa misja (belgijska, duńska, amerykańska), tyle razy miejscowi chłopcy-bejsbolowcy profilaktycznie pokazywali im, kto tu rządzi. Po takich perswazjach obcojęzyczni obrońcy naszych przestworzy bali się już nawet nosa wychylić z bazy, najwyżej czwórkami. Te lekcje poglądowe skończyły się dopiero z nastaniem polskiego kontyngentu. Widocznie nasze chłopaki trafili na twardszych od siebie.

A tak serio, to wydaje mi się, że obcokrajowcy mogliby się czuć na Litwie odrobinę bezpieczniej, gdyby nasze władze miały choć ciut poważania dla własnych innojęzycznych obywateli. Niestety, nie mają. Traktują nas jak nieznośnego czyraka na miękkim miejscu i takież sygnały wysyłają społeczeństwu. Nie potrafią np. ustąpić przedstawicielom polskiej społeczności w tak błahej sprawie, jak dwujęzyczne nazwy ulic. A przecież państwo litewskie by się od tego nie zawaliło, za to część obywateli poczułaby, że ich prawo do używania, obok państwowego, własnego języka zostało uszanowane.

Taki nieznaczny przejaw szacunku wobec obywatela budzi wielki szacunek wobec władzy. Ale nic z tego, nie jesteśmy wszak więźniami z Guantanamo, więc po raz kolejny pokazano nam, że „Litwa jest dla Litwinów!”. W czasie, gdy jeden sąd uniewinnił gardłującego to hasło żołnierza-skinheada, inny nakazał samorządowi rejonu wileńskiego usunięcie tablic z dwujęzycznymi (polsko-litewskimi) nazwami ulic. „Jeżeli samorząd tego nie uczyni, do akcji wkroczy komornik” – postraszył sąd.

Że co, przepraszam? Będzie publiczne zdzieranie tablic. A to nawet fajnie. Może się zbiegnie w czasie z witaniem chlebem i solą pensjonariuszy ze słynnej kubańskiej wyspy. Niech wiedzą, w jakim kraju się znaleźli. Może odechce im się terroryścić, talibanić i al-kaidzić, nie czekając łomotu ze strony przedstawicieli naszego społeczeństwa, któremu władze dały właśnie kolejny przejaw nietolerancji.

Lucyna Dowdo

Wstecz