Żyć inaczej

Stella Spei – znaczy gwiazda nadziei

To małżeństwo poznałam w styczniu br., kiedy w stołecznym Domu Kultury Polskiej odbyła się piękna impreza – koncert kolęd, wieńczący akcję charytatywną, która objęła wiele miejscowości na Wileńszczyźnie ze stolicą włącznie, a była skierowana na wsparcie dla niemenczyńskiego ośrodka – Centrum Dziennego Pobytu Osób Niepełnosprawnych. Właśnie Ilona i Adam Jurewiczowie byli jej inicjatorami. To już trzecia podobna impreza w ich życiorysie: było zbieranie środków na Dom Dziecka w Podbrodziu, wspieranie potrzebujących. Nie kryłam miłego zdziwienia: młoda rodzina zaangażowana w prowadzenie scholi dziecięcej i zespołu młodzieżowego przy kościele z własnej inicjatywy organizuje akcje charytatywne, aktywnie się przyczynia do wspierania tych, kto najbardziej naszej solidarnej, zwykłej ludzkiej pomocy potrzebuje.

Okazało się, że są małżeństwem od czterech lat. Pobrali się 16 lipca 2005 roku. I, jak żartuje Adam, był to najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymał na urodziny. Jak każde młode małżeństwo rozpoczynające samodzielnie budowanie własnego świata, muszą się troszczyć o zarobienie pieniędzy na spłacanie rat za mieszkanie, wykończenie i umeblowanie własnych „czterech kątów”, a robią to całkowicie samodzielnie, własnymi rękoma. Opieka nad 11-miesięcznym dzieckiem, pogodną i towarzyską Martusią, też wymaga pewnego zachodu. A jednak, pomimo bycia na dorobku i to w czasach kryzysowych, mają potrzebę, by robić coś nie tylko dla siebie. A może powiem inaczej: spełniając swoje marzenia i realizując aspiracje, pragną, by te ich poczynania przynosiły korzyść duchową i materialną ludziom, którym z różnych względów ciepła, troski, wsparcia i uśmiechu chwilowo zabrakło.

Na pierwszy rzut oka są bardzo różni: Ilona rzeczowa, konkretna, małomówna i tylko jednej pasji nie ukrywa – muzyki. Praktycznie z okresu dzieciństwa nic nie wspomina oprócz przemożnej chęci grania na pianinie. Żaden inny instrument nie wchodził w grę. Aż rodzice musieli ulec i jako całkiem małe dziecko najpierw uczyła się gry na „rysowanych” klawiszach, a już będąc uczennicą dostała to swoje wymarzone pianino. Prawda, jak się okazało, nie miała doskonałego słuchu muzycznego, ba nawet takt nie zawsze mogła należycie powtórzyć, ale grała. Rodzice wozili ją codziennie do eksperymentalnej szkoły średniej z Szeszkinki do Naujininkai, bo tam muzyka, jako jeden z przedmiotów, była bardzo poważnie wykładana. Że musiała grać i miała do tego talent zrozumieli wszyscy, kiedy to w starszych klasach potrafiła doskonale odtworzyć na klawiaturze utwory, będące w repertuarze studentów wyższych szkół muzycznych. Śpiewać zaczęła dopiero bodajże w siódmej klasie.

Po skończeniu szkoły w 1998 roku nie poszła jednak na studia muzyczne, zwyciężył w niej pierwiastek racjonalny: wybrała kierunek zarządzania w dzisiejszym Kolegium Wileńskim. I trafiła w dziesiątkę. Obowiązki administratora w urzędzie jak ulał pasują do jej zdyscyplinowanego, konkretnego, władczego charakteru. Z kolei muzyka, granie, komponowanie, praca organisty tworzą jej drugą połowę – mniej rzeczową, twórczą, romantyczną.

Kościół, wiara w jej życiu zajmowały ważne miejsce od najmłodszych lat. Jej przewodnikiem w tym świecie była babcia. To do niej, do Szumska, jeździła nie tylko na wakacje, ale też na ferie, dni wolne i tam uczestniczyła w życiu parafii. Miała szczęście obcować z takimi duszpasterzami jak Dariusz Stańczyk i Wojciech Górlicki.

To ksiądz Wojciech nauczył jej rówieśników myśleć głębiej nie tylko o wierze, ale też o życiu. Podczas rekolekcji, pielgrzymek, dyskusji na plebanii uczyła się artykułować i wyznawać zasady i prawdy, według których warto i chciałaby żyć. Nie zawsze miała z kim na te tematy podyskutować. Przyznaje, najczęściej rówieśnicy woleli całkiem inne wątki rozmów. Więc często się przyjaźniła z osobami trochę starszymi. Taką osobą okazał się w jej życiu też Adam.

Poznała go w Radiu „Znad Wilii”, do którego została przyjęta na stanowisko administratora w 2001 roku. Adam zawitał w progi radia w poszukiwaniu pracy, startował jako didżej, prowadzący program muzyczny. Prawda, długo tu nie zabawił, ale z Iloną się zaprzyjaźnił. Połączyła ich chęć dyskutowania, rozważania nad kwestiami, dotyczącymi różnych sfer życia i działalności. Tak przerozmawiali ponad trzy lata, aż… się pobrali. Bo, jak sami dziś wyznają, podczas tak długiego i praktycznie codziennego obcowania poznali się doskonale i wiedzieli, że w sprawach zasadniczych mają zbieżne poglądy, mogą na siebie liczyć i zaufać. Nie byli szczenięco młodzi: Adam zbliżał się do trzydziestki, Ilona zaś do ćwierćwiecza. Wiedzieli, jakich partnerów szukają. No, i los sprawił, że trafili na siebie.

Adam, wydaje się, nigdy nie przestaje mówić. Jego elokwencja sprawia, że każdą rzecz i sprawę może precyzyjnie nazwać, określić, wytłumaczyć. Rzuciwszy jedno słowo potrafi rozwinąć temat, dyskutować godzinami nad każdą kwestią, która staje się w pewnym momencie aktualna. Ma wielki zasób wiedzy z różnych dziedzin i z zadziwiającą łatwością tudzież prostotą potrafi się nim posługiwać. W mej głowie rodzi się myśl: idealny materiał na adwokata. Prawie trafiam… Ma za sobą studia prawnicze, ale praktycznie nigdy nie pracował w zawodzie. Tak mu się to życie „inaczej” ułożyło.

Adam Jurewicz pochodzi z małego miasteczka-osiedla Podbrzezie i jest zagorzałym patriotą swej małej ojczyzny. Bez wysiłku wylicza zalety takich miejsc na ziemi i w życiorysie. Tu w zasięgu ręki jest bliższa i dalsza rodzina, zanim przejdzie się z jednego krańca miasteczka na drugi, nie sposób nie zamienić przynajmniej paru słów z kilkoma chociażby osobami, nie mówiąc o tym, że witać się trzeba co krok. Tam nie ma wyobcowania i pustki dużych miast. Pamięta, jak na pogrzeb najdroższej osoby – mamy – przyszło ponad 200 osób i to byli krewni i powinowaci, sąsiedzi, słowem – swoi ludzie, z którymi człowiek szedł drogą życia.

Z nie mniejszym entuzjazmem niż o miasteczku Adam opowiada o swojej szkole, klasie. Uznaje, że była wyjątkowa. Chyba tak, już ze względu na fakt, że z ośmiu maturzystów sześcioro dostało się na studia, siódmy też by śmiało mógł sięgać po indeks, ale on od klasy pierwszej marzył, że będzie maszynistą. No i jest, jeździ tymi swymi pociągami i jest szczęśliwy, bo marzenie mu się spełniło.

Tak im się poszczęściło, że zarówno rodzice, nauczyciele, jak też oni sami żyli tym samym duchem, pielęgnowali te same tradycje i ideały. Zawsze będzie pamiętał o swojej pani od polskiego – Jadwidze Gieglis, która dlań pozostanie wzorem nauczyciela. Uczyła nie tylko języka ojczystego, ale też dyskutowania, odnajdywania siebie m. in. poprzez udział w imprezach, inscenizacjach. Było tak, że oni, niesforna młodzież, która za punkt honoru uznawała nieodrabianie pracy domowej (przy dostatecznie dobrych wynikach w nauce), zadany wierszyk czy pracę na lekcję polskiego mieli zawsze wyuczone, by nie zrobić przykrości swojej polonistce.

Dobrze się też rozumieli ze swoją wychowawczynią w klasach starszych panią Suchodolską, która uczyła fizyki. Dla Adama była to bardzo ważna lekcja, brał nawet udział w olimpiadzie fizycznej „Junior 90”, dzięki której jako laureat pojechał do Polski. Wówczas też wdział mundur z Szarą Lilijką i został przybocznym w Wileńskiej Drużynie Harcerskiej im. Jakuba Jasińskiego, działającej przy ówczesnej Wileńskiej Szkole Średniej nr 5. W Podbrzeziu jeszcze wtedy o harcerstwie nie było mowy.

Jego pasją od lat szkolnych była radiotechnika, opiekował się szkolnym węzłem łączności, nagłaśnianiem wieczorków i imprez. Zajmował się też naprawianiem różnego sprzętu. Różnie mu szło, czasami w trakcie naprawiania coś się psuło, ale „klient” otrzymywał zawsze rzecz sprawną, chociaż młodociany „majster” musiał się podwójnie napracować. Tak zdobywał doświadczenie, uczył się dokładności i cierpliwości.

Nie był ani październiątkiem, ani pionierem, ani komsomolcem. Tak był wychowany. Od dwóch bodajże lat począwszy, nigdy (z wyjątkiem paru razy) nie opuścił niedzielnej Mszy św., służył do mszy.

Tak go mama nauczyła. Była dość sroga i trzymała swoje dzieci krótko (oprócz Adama była jeszcze dwójka starszego rodzeństwa – brat i siostra). W dzieciństwie nieraz uważał, że mama jest zbyt surowa, ale dziś, gdyby mógł, to ręce wycałowałby za jej postawę: stawiając wymagania, pozostawiała też miejsce na samodzielność. Pamięta, jak miał problemy z matematyką – nie odrabiał pracy domowej; to była taka gra: uda się czy nie. A pani od matematyki mieszkała obok i za każdym razem uważała za swój obowiązek naskarżyć się mamie. Po kolejnej wizycie nauczycielki w ich domu mama stanowczo powiedziała: „Rób co chcesz, ale żeby mi nauczycielka więcej nie przychodziła na skargę”. No, i zaniechał tej „gry”.

Maturę składał już bez mamy. Był to bardzo trudny rok w jego życiu. Zabrakło najbliższego człowieka, rodzeństwo musiało sobie samo radzić: siostra była na studiach w Wilnie, brat uczył się w technikum… Adam musiał zarobić na siebie, a też im coś niecoś pomóc. Przetrwali… Maturę złożył bardzo dobrze i zgłosił się na studia do Polski. Nie było łatwo: tego roku na jedno miejsce było 7 kandydatów. Przeszedł jednak pomyślnie rekrutację. Dostał się na Poznański Uniwersytet im. Adama Mickiewicza.

To była jego jedyna szansa na studia w roku 1993. Tu, na Litwie, nie dałby rady: brak możliwości znalezienia pracy, żałosne stypendium. W Polsce ze stypendium państwowym (jak dziś pamięta, że wynosiło 700 złotych) mógł myśleć o skończeniu studiów. Poza tym od pierwszego roku pracował podczas wakacji. Zaczynał swoją „karierę” jako agent reklamowy, zaś z biegiem lat był już pomocnikiem dyrektora w prestiżowej wyższej szkole prywatnej.

Prawda, praca ta kosztowała go dłuższych studiów – ogółem (miał rok przygotowawczy w Łodzi) w Polsce spędził siedem akademickich lat. Ale zdobył bardzo wiele doświadczenia w pracy z ludźmi. Studia prawnicze zresztą też właśnie tego uczyły: jak posługiwać się prawem, szukać wyjścia w rozmaitych sytuacjach… Nie było to zakuwanie kodeksów, ale nauka poruszania się w świecie przepisów i norm. To sobie bardzo ceni. Nie został prawnikiem, np. adwokatem, bo na to, niestety, potrzebne były zarówno w Polsce, jak i u nas, na Litwie, odpowiednie koligacje jak i niemały kapitał na założenie m. in. własnego biura.

Dlaczego powrócił? Właśnie tam, w Poznaniu, zrozumiał, czym się różni polskość i patriotyzm w centralnej Polsce i na Wileńszczyźnie. Tam wartości te były czymś powszednim, samo przez się zrozumiałym do stopnia, że przestawały być wartościami. Tu, na swojej ziemi, zawsze byliśmy Polakami z wyboru, nie tylko z urodzenia. Wiedzieliśmy, że pomimo pewnych wyrzeczeń, właśnie Polakami chcemy być. Wolał tę naszą, wileńską, polskość.

Nie od razu znalazł swoje miejsce po powrocie na Litwę. Ale po kilku latach poszukiwań trafił na swoje. Zdaniem małżeństwa Jurewiczów, ich długie narzeczeństwo było również związane z tym, że Adam uważał, iż tylko mężczyzna potrafiący utrzymać rodzinę, ma prawo na jej zakładanie. Po kilku próbach losu, zdecydował się na założenie własnego interesu. Jego firma zajmuje się instalowaniem nagłośnienia, oświetlenia zarówno stacjonarnego jak i poszczególnych imprez, naprawą, kompletowaniem komputerów oraz innego współczesnego sprzętu. Starają się to robić jak najlepiej (inaczej nie potrafi) więc (odpukać!) mają swoją niszę w tej dziedzinie na Litwie.

Uporali się już z niejednym wyzwaniem. To firma Adama instalowała nagłośnienia w wielu kościołach na Wileńszczyźnie: w Kamionce, Rukojniach, Małych Solecznikach, Bujwidzach, Butrymańcach, Koleśnikach, bł. Jerzego Matulewicza w Wilnie. Ich praca jest też w domu kultury w Miednikach, co roku dbają o oprawę konkursu „Ciebie, Boże, wysławiamy”, często towarzyszą koncertom „Wileńszczyzny”, nagłaśniają konkurs „Dziewczyna „Kuriera Wileńskiego”…

Lubi swoją pracę, ma w niej spore doświadczenie, ciągle się doskonali, no, i posiada ten talent: słyszy każdy błąd w pracy operatora dźwięku. W tej branży obowiązuje zasada: jeżeli udaje się zapewnić jakościowe „pokrycie” dźwiękiem 80 proc. sali, można mówić o dobrej robocie. Wie, jak każdy operator dźwięku, że mistrz z branży może „wyciągnąć” nawet przeciętnego wykonawcę, z kolei partacz jest w stanie „położyć” świetnego wokalistę czy muzyka.

Ich zawodowe pasje i zamiłowania połączyły się w działalności prowadzenia scholi i chóru młodzieżowego przy parafii bł. Jerzego Matulewicza. Jeszcze nie byli małżeństwem, a już w roku 2004 wspólnie zakładali zespół parafialny „Eden”. Zebrała się w nim wspaniała młodzież, wykonująca nie tylko pieśni religijne, ale też komponująca własne utwory o tematyce religijnej. Ilona pracowała z nimi jako muzyk, zaś Adam dbał o odpowiednie nagłośnienie występów. To ich wspólnym dziełem było też wyreżyserowanie i nagłośnienie świątecznych koncertów, wieńczących akcje charytatywne.

A kiedy młodzież z „Edenu” „wyrosła” i nowe życiowe wyzwania wypełniły jej czas, powstał zespół 14-16-latków „Stella Spei”. Trochę żartem, trochę serio Adam zaznacza, że nazwa „Eden” nie mogła zbyt długo trwać – raj jest spełnieniem, więc jakby nie ma przed sobą przyszłości. Stella Spei oznacza „gwiazda nadziei” – zakłada dążenie do doskonałości… Violeta, Aneta, Grażyna i Krzysztof – młodzież z zespołu wydaje się być na dobrej drodze… A zbierane przez parafialny zespół nagrody z festiwali w Polsce świadczą o tym, że wśród podobnych sobie zajmują godne miejsce.

Aczkolwiek generalnie nie o miejsca i nie o ambicje kierowników tu chodzi. Ważne jest, by ta ich twórczość, śpiew niosły radość, ukojenie, pomagały w działaniu na rzecz tych, co czasami pieśni, przyjaznego gestu, a nieraz bardziej realnego wsparcia potrzebują na swojej drodze życia. Właśnie o to Adamowi i Ilonie chodzi: ludzie muszą się słyszeć nawzajem, a muzyka ułatwia to komunikowanie się.

Bo życie – to dana nam droga. Możemy ją przejść godnie, a możemy też zmarnować, zejść na manowce. Chcą sobie i innym pomóc zdążać tą rzeczywistą drogą. Temu służy praca Ilony jako organisty, prowadzenie scholi dziecięcej przy parafii bł. Jerzego Matulewicza, gdzie nie tylko z dziećmi i młodzieżą ćwiczy, ale też dyskutują na różne tematy, w czym jej bardzo pomaga Adam. Zdarza się tak, że jednego dnia ma Ilona po parę Mszy św. Pomimo dojazdów i napięcia nie czuje dużego zmęczenia: lubi tę swoją muzykę i wie, po co to robi. Działa według zasady: rób to, co lubisz, a to, co robisz, rób z pasją. Adam zgadza się z tą filozofią żony. Nie potrafi w niczym być obojętny.

W bardzo oszczędnych słowach mówią oboje o swoich poprzednich koncertach, akcjach. Nie uważają, że zrobili coś nadzwyczajnego. Po prostu się cieszą, że znalazło się tylu wspaniałych ludzi, którzy myśleli podobnie, dążyli do tego samego celu – pochylenia się nad potrzebą, wspomożenia najbardziej potrzebujących i nie żałowali na ten cel poświęcić iluś dni swego życia osobistego. A zwieńczenie tych akcji świątecznymi koncertami nadało im bardziej uroczystego, ciepłego charakteru.

Tyle o tym, co było. Teraz snują plany, by zrobić „Koncert o życiu”, poprzedzony spotkaniami, prelekcjami, dyskusjami o życiu od poczęcia do ujrzenia świata: o odpowiedzialności, miłości, stosunkach międzyludzkich… Jeszcze nie wiedzą, czy uda się im zorganizować to tego roku. Ten temat wymaga gruntownego przygotowania, znalezienia ludzi chętnych i kompetentnych do rozmowy z młodzieżą na te niełatwe, ale tak ważne tematy.

Wierzę, że jak nie w tym, to w przyszłym roku zrealizują swój pomysł. Potrafią, bo są razem. Tak potrafili wytrwać, kiedy Ilona podjęła studia magisterskie w Olsztynie na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim na kierunku zarządzanie i marketing. Tak sobie radzą dziś, kiedy już 11-miesięczna Marta zostaje pod czułą opieką taty lub wyrusza razem z rodzicami, kiedy mama ma występy z chórem lub jako organista gra w poszczególnych parafiach. Właśnie są razem.

A kiedy pytam, czy czasami nie chcieliby od siebie nawzajem „odpocząć”, patrzą na mnie oboje ze zdziwieniem. Odpocząć? Im akurat brakuje czasu, by być ze sobą tyle, ile by chcieli, bo przecież w pracy nie są razem. Osobny urlop, to też nie dla nich. No, może dzień lub dwa by jeszcze bez siebie wytrzymali, ale dłużej… Wcale nie chcą i nie muszą się rozstawać. No, może kiedyś, po kilku dziesiątkach lat małżeństwa zmienią zdanie… Ale dziś przyświeca im gwiazda nadziei, że zawsze będzie tak, że będą szukali własnych rąk, by wziąwszy się za nie kroczyć wspólnie drogą życia.

Janina Lisiewicz

Wstecz