Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Ciąg dalszy. Początek w nr 4, 6-8, 10 ub. r., 2 br.

Ola, po wyjściu męża stała jeszcze jakiś czas w otwartych drzwiach jak skamieniała. Potem rzuciła się w głąb izby, porwała bez słowa swą dużą, siedmioletnią córeczkę na ręce; była za ciężka, więc postawiła ją z powrotem i ciągnąc za sobą pobiegła do sąsiedniej chaty swej zamężnej siostry.

- Mania! Mego zabrali! – krzyknęła od progu. Mała Krysia, ledwo mogąc nadążyć za matką, rozpłakała się.

- Jak?! Kiedy?! – zawołała siostra od pieca, pchając szuflę z ciastem chlebowym w rozpalony otwór. Jej córeczka, rówieśniczka Krysi, też zaczęła płakać. – Cicho, dzieci!

- Poprowadzili!... Już nie zobaczę!... Bożków chłopak przyszedł i wezwał. Boże mój, Boże!... – Zawodziła po babsku, rozdzierająco i zgrzytliwie.

Mania, spotniała przy piecu, odgarnęła włosy z czoła, wytarła ręce w fartuch i zaczęła rozpytywać, z emocji zapominając o zasunięciu blachą otworu paleniska. Przeszła długa chwila zanim mogła coś wyrozumieć z oderwanych okrzyków i zawodzeń siostry.

- Co robić?! Manieczka?! Przyszedł i wezwał!... Zasuń blachą piec, Mania. Co robić?

- Ach, Boże, zapomniałam z tego strachu. A ty jemu dała choć czego na... – urwała. Chciała powiedzieć „na drogę”.

- Nic nie dała! Mania! Co robić?! Boże mój, Boże! U mnie ręce trzęsą się! Żeby ich, tych!...

- Cicho, nie krzycz. Dzieci, precz z izby! Idźcie bawić się.

W tej chwili kura rozgdakała się w sionkach po zniesieniu jajka. Ola zaczęła szlochać wielkim głosem, a łzy spływały jej po twarzy, nie wycierane, tworząc na policzkach mokre smugi. Później obydwie kobiety zaczęły mówić jedna przez drugą, niby to radzić, ale wszystkie rady były właściwie bezradne. Mania powróciła do wypowiedzianego w pierwszym odruchu zdania i nie widziała innego wyjścia niż żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy i trochę jedzenia, lecieć do sielsowietu, póki nie za późno, i doręczyć Antoniemu zanim go powiozą do więzienia.

Za oknem słychać było śmiechy dziewczynek. Ola machinalnie podeszła do okna i nagle urwała w pół szlochu... Sekundę stała jak wryta, a później krzyknęła: „Wraca!!!”

Mania doskoczyła do okna, wyglądając ponad jej ramię.

Istotnie, między sosnami, na wrzosach, rysowała się sylwetka Antoniego, który szedł szybkim, z daleka mogło się zdawać, wesołym krokiem.

- Wraca! Matko Przenajświętsza! – Ola skoczyła do drzwi, gdy z nagłą decyzją zawróciła, poszukała oczami po ścianie i padła na kolana przed popularną litografią Chrystusa o płonącym sercu, która wisiała w rogu izby. – W imię Ojca i Syna, i Ducha...

- Mama! Tatuś wraca!... – wpadła do izby Krysia i zatrzymała się, przenosząc wzrok matki na święty obraz tak jej dobrze znany, na którym Chrystus z kamiennie łagodnym wyrazem wskazywał na promieniste serce, podobne do zabawki choinkowej. Ciotka ujęła ją delikatnie za łokcie z tyłu i szepnęła: A ty by też uklękła i podziękowała Panu Jezusu...

* * *

Rymaszewski zbył kilku słowami pytania kobiet, oświadczył, że wszystko w porządku, spojrzał na swą chatę radosnymi oczyma, jakby mu ją kto podarował na nowo. Pod wieczór przyniósł samogonu i zaprosił Andrzeja Bożka.

Gdy podpili już sobie dobrze, Antoniego opanowała rzewna czułość. W tej chwili chciałby naprawdę coś bezinteresownego zrobić dla Bożka, wygodzić mu, okazać przyjaźń, sam zresztą nie wiedział, jak by nawet po trzeźwemu sformułować podobne uczucie względem bliźniego, gdy się chce komuś koniecznie oddać choćby jakąkolwiek usługę. „Co mu takiego powiedzieć w zaufaniu najszczerszym?”… Próbował zebrać myśli, ale one leciały szumiącym w głowie strumieniem alkoholu i wszystkie wydały się błahe, splątane... Naturalnie, że Czemodanow miał słuszność, on, Antoni, istotnie dużo wiedział... Wiedział na przykład, że szwagier, mąż Mani, handluje potajemnie świniami i sprzedaje mięso po cenach spekulacyjnych na czarnym rynku... Że starego kłusownika Sosnowskiego z zaścianka Borowiki, podejrzewają, że ukrył dubeltówkę, którą posiadał kiedyś... Że Stankiewicz, nie nie Jan, ale Adam Stankiewicz z Nowosiołek był kiedyś wachmistrzem w żandarmerii, a zameldował, że był kapralem w ułanach… Że… I nagle, jak to bywa po pijanemu, niespodziewanie dla siebie samego, przechylił się przez stół, i głośnym szeptem, którego nie mógł opanować, zaczął zwierzać Bożkowi, że Paweł i Weronika... Weronika, żona Rojkiewicza...

Ola, która usługiwała przy stole, odezwała się z udaną naganą w głosie:

- Ot, też, mężczyźni! Babskimi plotkami zajmują się... – w rzeczywistości jednak rada była, że mąż nie porusza poważniejszych tematów. (Józef Mackiewicz „Droga donikąd”).

To – jeden z czarnoborskich obrazków z czasów sowieckiej okupacji, utrwalony w słynnej powieści Józefa Mackiewicza, w której wszystko jest autentyczne – ludzie, zdarzenia, rzeczy, nazwy okolicznych wsi. Antoni Rymaszewski, który w trymiga zgodził się być konfidentem NKGB. Jego rodzina – żona Ola i córeczka Krysia. Siostra żony Mania i jej mąż, którego Rymaszewski – ze szczęścia, że po „wizycie” w sielsowiecie jednak wrócił do domu – gotów był w każdej chwili „sprzedać”... Andrzej Bożek – bliski sąsiad Rymaszewskiego. Bożek był synem kułaka, co nie stało na przeszkodzie, by został sekretarzem sielsowietu. Władze sowieckie uwzględniły jego zdolności organizatorskie. Jeszcze do niedawna Bożek był wiceprzewodniczącym wiejskiego koła Związku Młodzieży Katolickiej. Z chwilą wkroczenia bolszewików z zapałem przerzucił się do działalności społeczno-politycznej nowego obozu.

...W domach – święte obrazy, a na domach – czerwone flagi wywieszane z okazji świąt sowieckich...

W cytowanym wyżej fragmencie powieści Józefa Mackiewicza, zwraca uwagę popularna litografia Chrystusa o płonącym sercu, zawieszona w rogu izby Mani. Podobne – wisiały niemal w każdej wiejskiej izbie. Mackiewicz nigdzie nie wspomina o litografii Chrystusa Miłosiernego z wizji s. Faustyny Kowalskiej. Obraz pędzla Kazimirowskiego, okryty pierwotnie tajemnicą nawet w samym Wilnie, zawędruje do tych tu domów w Puszczy Rudnickiej nieco później. Nieco później, czyli „za Niemców”, gdy będzie się tu ukrywał „Wacław Rodziewicz” – czyli ks. Michał Sopoćko.

Niebezpieczne wizyty w domku „Wacława Rodziewicza”

W Puszczy Rudnickiej działały polskie oddziały partyzanckie, usadowili się tu takoż sowieccy spadochroniarze. Zdarzało się, iż czasami ci „ludzie z lasu” pojawiali się w domu, w którym mieszkał „Wacław Rodziewicz”. Każde takie najście z zewnątrz groziło niebezpieczeństwem dekonspiracji księdza Sopoćki. Najniebezpieczniejsze były „odwiedziny” domu przez Niemców i litewską policję, ale i od „ruskich w puszczy” nie można było się spodziewać kurtuazyjnej wizyty. Świeże mu jeszcze były w pamięci prześladowania księży przez rządy sowieckie. On sam również został zagrożony represjami z powodu aktywnego duszpasterskiego zaangażowania, rozgłaszania prawdy o Miłosierdziu Bożym. Każdy jego krok był bacznie śledzony. Na temat Miłosierdzia Bożego niejednokrotnie przemawiał w Wilnie, często wyjeżdżał w teren: do Ławaryszek, Trok, Mejszagoły, Niemenczyna, Podborza, Ejszyszek, Połukni, Merecza, Oran, Koleśnik, Olity. Niebawem dosięgły go wieści, iż jest pilnie poszukiwany przez sowieckie służby bezpieczeństwa. Był więc zmuszony wyjechać w głąb Litwy, gdzie znów głosił prawdę o Miłosierdziu Bożym: w Olicie, Żyżmorach, Mereczu i in.

Za Sowietów, za szerzenie „tej prawdy” mógł być wywieziony w głąb Rosji. Obecnie, za Niemców, za pomoc udzieloną Żydom mógł podzielić los swych podopiecznych – w Ponarach...

...I odwiedziny osób sercu miłych

Ale zdarzały się w tym czarnoborskim domu także wizyty osób niezwykle jego sercu miłych. Przyjeżdżały siostry ze świeżo zawiązanego Zgromadzenia Służebnic Miłosierdzia Bożego, które był pozostawił w Wilnie pod opieką ks. Żebrowskiego. Przyjeżdżały potajemnie, narażając się na poważne niebezpieczeństwo. Osińska, Komorowska, Naborowska...

Zofia Komorowska – to „przypadek szczególny”. Mieszkała w Kownie. Na wiadomość o szerzeniu w Wilnie kultu Miłosierdzia Bożego, przyjechała do Wilna i zaczęła uczęszczać na konferencje wygłaszane przez ks. Sopoćkę. Jeszcze w Kownie Komorowska udzielała wydatnej pomocy Polakom, ukrywającym się na Litwie przed Sowietami. W Wilnie działała w Komitecie Pomocy miejscowym Polakom wspieranym przez Anglików. Aresztowana przez enkagebistów jesienią 1940, jako „szpionka” na rzecz Anglii, została skazana na 15 lat łagru. Wywożono ją do Rosji akurat w momencie napaści Niemiec na Sowiety. To ją uratowało, bo znajdowała się w tym zestawie pociągu, który pozostawili uciekający w popłochu Sowieci. To ocalenie w jej odczuciu, było wyrazem opieki Miłosierdzia Bożego, wyproszonej za wstawiennictwem ks. Sopoćki. Później w swych wspomnieniach Komorowska opisze spotkanie z ks. Sopoćką po jej szczęśliwym ocaleniu:

„Muszę powiedzieć, że byłam wstrząśnięta tym, jak mnie przywitał. Widziałam wtedy jego niesłychaną litość, niesłychane przejęcie tym, co kazał mi szczegółowo opowiedzieć. Pamiętam do dziś jego oczy patrzące bez izolacji tym razem, z głębi jego serca w danej chwili zupełnie otwartego”.

„Osobiście – zamknięty, na potrzeby innych – otwarty”

„Oczy patrzące bez izolacji tym razem...” Wspomnienia Zofii Komorowskiej są interesującym świadectwem wewnętrznego wizerunku ks. Sopoćki. Był człowiekiem dalekim od otaczającego go świata zewnętrznego, z trudem nawiązywał bezpośredni kontakt z ludźmi. Stwarzał wrażenie „człowieka skupionego, pokornego, rozmodlonego, ale jakby zupełnie izolowanego od innych osób”. A w innym miejscu Komorowska napisze:

„Był otaczany wielką czcią, miłością i autorytet jego był ogromny, trudno go było jednak lubić, bo był tak osobiście zamknięty, choć na potrzeby innych otwarty i bardzo serdeczny. Podchodził do innych zawsze z wielką litością, do każdego, choć sam był zawsze hermetycznie zamknięty. Wzruszające było to jego oddanie się idei Miłosierdzia Bożego, człowiek ten tą ideą żył! [...] Myśmy wszyscy mieli bardzo wielką atencję, niesłychany szacunek dla niego, ale nigdy nie czuliśmy się z nim swobodnie, byliśmy zawsze wobec niego onieśmieleni. Nikt z nas nie umiał podchodzić do niego inaczej jak z pewnym dystansem, z obawą, żeby nie wdzierać się do jego „ja”, naruszając może przez to jego spokój. Może inni czuli to inaczej, ale moje wrażenie było, że to jest człowiek szalenie samotny, zamknięty bardzo mocno w swoim wnętrzu, a otwarty w stosunku do innych ogromnie na ich potrzeby, troski, problemy i cierpienia [...] Miałam też wrażenie kogoś, kto dużo cierpi i przekonałam się później, że tak było. W stosunku do innych jego cechą było, że nigdy nikogo indywidualnie nie potępiał [...], robił wrażenie, że chciałby każdemu pomóc, dźwignąć z tego co mogło być bólem czy grzechem”.

Jadwiga Osińska – pierwsza z sióstr nowego Zgromadzenia

Szczególnie musiały mu być miłe odwiedziny w Czarnym Borze Jadwigi Osińskiej. Była pierwszą osobą, która dała początek tworzącemu się w Wilnie Zgromadzeniu Sióstr Służebnic Miłosierdzia Bożego. Zainteresowały ją konferencje głoszone przez ks. Sopoćkę w różnych grupach i stowarzyszeniach katolickich. Prowadził je jeszcze przed wojną, z chwilą jej wybuchu przez pewien czas udawało mu się utrzymywać zebrania Związku Inteligencji Katolickiej i Sodalicji Mariańskiej Akademiczek. Odbywały się one raz w tygodniu w jego prywatnym mieszkaniu przy ul. św. Anny. Od 1939 roku zaczęła na nie uczęszczać Jadwiga Osińska, absolwentka filologii klasycznej USB. Aktywna, chętna do pomocy, inteligentna, posiadająca rozległą wiedzę. Ks. Sopoćko zaangażował ją w prace związane z planowaną budową kościoła pw. Miłosierdzia Bożego w Wilnie przy ul. Kalwaryjskiej. Nadto, Osińska, jako znawczyni języków klasycznych, okazała ks. Sopoćce dużo pomocy w przygotowywaniu rozprawy o Miłosierdziu Bożym. Pewnego razu zwierzyła się ks. Sopoćce o swoim zamierzeniu wstąpienia do zakonu. Podobną chęć wyraziły jej koleżanki, ale do tej pory nie odnalazły takiego zakonu, który by im odpowiadał.

15 października, w dniu swoich imienin, 1941 roku w kaplicy sióstr urszulanek na Skopówce, Osińska złożyła ślubowanie, przyjmując imię Faustyna. Drugą osobą, która wstąpiła do zakonu była Izabela Naborowska. W styczniu 1942 zgłosiły się do projektowanego zgromadzenia jeszcze dwie kandydatki – Ludmiła Roszko i Zofia Komorowska. W pierwszym dniu marca tegoż roku grono to powiększyło się o dwie następne – Jadwigę Malkiewicz i Adelę Alibekow. A już 3 marca ks. Sopoćko zagrożony aresztowaniem salwował się ucieczką do Czarnego Boru.

Od tej pory pisywał do nich, do Wilna obszerne listy-konferencje, czekał na ich odwiedziny. Z radością przyjął wiadomość, że ta „pierwsza szóstka” 11 kwietnia 1942, w sobotę, przed Niedzielą Przewodnią złożyła na ręce ks. Żebrowskiego pierwsze śluby prywatne w kaplicy Sióstr Karmelitanek Bosych w Wilnie. (Osińska, która takie śluby złożyła wcześniej, powtórzyła je obecnie razem z resztą współtowarzyszek).

Spełniły się zatem oczekiwania ks. Sopoćki i s. Faustyny Kowalskiej, której nie dane było tego zgromadzenia założyć.

Teraz myślami wybiegał do dnia jej śmierci, 5 października 1938. Z powodu zajęć seminaryjnych w Wilnie nie mógł pojechać do Łagiewnik, by uczestniczyć w jej pogrzebie. Przed jej odejściem z tego świata zdążył ją dwukrotnie odwiedzić. Przed pożegnaniem powiedziała mu trzy ważne rzeczy. Sopoćko odnotuje je w swoim „Dzienniku”:

„Mam nie ustawać w szerzeniu kultu Miłosierdzia Bożego, a w szczególności w dążeniu do ustanowienia święta w pierwszą niedzielę po Wielkanocy. Nigdy nie mogę powiedzieć, że uczyniłem dosyć. Choćby się spiętrzyły największe trudności, choćby się zdawało, że sam Bóg tego nie chce, nie można ustawać. Głębia bowiem Miłosierdzia Bożego jest niewyczerpana i nie wystarczy życia naszego na jego wysławianie [...]

Następnie mówiła, że w sprawie zgromadzenia, ks. Sopoćko ma być raczej obojętny, że zacznie się ono od „małych rzeczy” i inicjatywa wyjdzie od innych. Na koniec wskazała, że ma on „mieć czystą intencję w całej tej sprawie i działalności. Nie szukać siebie, a tylko chwały Bożej i zbawienia bliźnich”. Ma być przygotowanym na trudności, opuszczenie, zawody, niewdzięczności, prześladowania, niepowodzenia, gorycz i smutek. Może się nawet zdarzyć, że w tych doświadczeniach, także na modlitwie, trudno mu będzie znaleźć pociechę, ale nie można ustawać!

To zgromadzenie miała założyć s. Faustyna Kowalska. Przed śmiercią godziła się z tym, że ma ono powstać bez jej bezpośredniego udziału. Że tak właśnie się stanie, ks. Sopoćko przeczuwał już za pierwszym razem odwiedzając ją na przełomie sierpnia i września 1938 w Krakowie, w szpitalu na Prądniku.

A potem, po miesiącu, 25 września udało mu się odwiedzić ją w domu zakonnym, w Łagiewnikach pod Krakowem. Tym razem nie była już w stanie prowadzić z nim dłuższej rozmowy. Powiedziała, że za dziesięć dni umrze (dokładniej – przepowiedziała, bo tak właśnie się stało). Dopiero wtedy (jak napisze ks. Sopoćko w swych wspomnieniach) „całkowicie skłonił się ku propagowanym przez nią ideom”. Uwierzył również w zjawisko nadprzyrodzone – o udzielenie jej w szpitalu Komunii św. przez Anioła.

„Nie było jeszcze sprawy Bożej, której nie zwalczałyby duchy ciemności”

...Anioł Jasny... I – Anioł Ciemny. Przysporzy on ks. Sopoćce mnóstwo cierpień, sprowadzi czarne chmury na ideę jego życia – szerzenie kultu Miłosierdzia Bożego. Tak zresztą okazało się już od samego początku. „Nie było jeszcze sprawy Bożej, której nie zwalczałyby duchy ciemności” – powie.

...Gdy się spotkał z nią pierwszy raz, tamtego pamiętnego lata 1933, doznał uczucia zażenowania. Wspominając to spotkanie zapisze w swoim „Dzienniku”: „Poznałem s. Faustynę w r. 1933, która od razu powiedziała, że zna mię od dawna i że mam być jej kierownikiem oraz ogłosić światu o Miłosierdziu Bożym”. Bliski znajomy ks. Sopoćki, Bolesław Szostało, z którym w czasie wojny ks. Sopoćko dzielił swoje mieszkanie, napisze o tym tak:

„Pytałem ks. Sopoćkę, jak się zetknął po raz pierwszy z Siostrą Faustyną. Mówił, że w kościele. Gdy spowiadał, weszły do kościoła zakonnice i jedna z nich spojrzawszy na niego zaczęła okazywać radość i uśmiechać się. Upomniana przez ks. Sopoćkę, powiedziała o swoich widzeniach, o braku zrozumienia u dotychczasowych spowiedników, o skardze swojej na to Panu Jezusowi i o prośbie o dobrego spowiednika. W odpowiedzi miał jej Pan Jezus wskazać na widzeniu ks. Sopoćkę i stąd ta radość na jego widok”.

„Nadszedł tydzień spowiedzi i ku mojej radości ujrzałam tego kapłana, którego już znałam wpierw, nim przyjechałam do Wilna. Znałam go w widzeniu. Wtem usłyszałam w duszy te słowa: „Oto wierny sługa mój, on ci dopomoże spełnić wolę moją tu na ziemi” – odnotuje s. Faustyna w swoich zapiskach. Czy już w czasie tej pierwszej spowiedzi całkowicie ujawniła przed ks. Sopoćką swe widzenia o jego przyszłej roli, jaką miał spełnić? Czy opowiedziała mu o wszystkich swych wstrząsających przeżyciach? Z zapisków w jej „Dzienniczku” wynika, że jednak nie od razu dała się poznać swemu spowiednikowi. „Przez pewien czas na spowiedziach nie odsłaniała do końca przed nim swej duszy, a nawet zamierzała nie spowiadać się u niego. To postępowanie wprowadziło w jej wnętrze wielki niepokój, zostało też zganione przez Boga, wskutek czego odsłoniła przed spowiednikiem całą swą duszę [...] Podobnie ks. Sopoćko wspomina, że siostra dopiero po tygodniu zwierzyła się ze swych wewnętrznych przeżyć, które on początkowo zlekceważył, siostrę zaś poddał próbie. Z pewnym dystansem odniósł się także do jej oświadczeń, zgodnie z którymi miała ona od dawna znać go z widzenia, on zaś miał być jej kierownikiem duchowym i urzeczywistnić plany Boże, które mają być przez nią podane. Próba, której poddał s. Faustynę – ks. Sopoćko nie przekazał, na czym ona polegała – sprawiła, że siostra, za wiedzą przełożonej, zaczęła szukać innego spowiednika. Po pewnym czasie powróciła jednakże do ks. Sopoćki i oświadczyła, że zniesie wszystko, ale nie zrezygnuje z jego posługi”. (ks. Henryk Ciereszko)

Po przezwyciężeniu oporów związanych „z tą próbą”, s. Faustyna podczas spowiedzi u ks. Sopoćki zaczęła szeroko otwierać przed nim swe przeżycia, związane z widzeniami i nakazami Jezusa. Wciąż odnosił się do nich z dystansem, ale już tym razem ich nie lekceważył. Spowiedzi te przeciągały się, co wzbudzało zaciekawienie innych sióstr oczekujących na swoją kolej. Ks. Sopoćko nie zawsze też miał czas na wysłuchiwanie jej długich zwierzeń. Nakazał więc jej, by swe przeżycia spisywała i w takiej formie podawała mu je do przejrzenia. Siostra Faustyna, mimo wewnętrznych oporów, ten nakaz przyjęła. Nie miała odpowiedniego wykształcenia, pisanie szło jej z trudem, ponadto nie miała też ku temu warunków, bowiem pisała to w ukryciu przed współsiostrami, przed którymi nie ujawniała swych przeżyć.

Niejednokrotnie będzie potem zastanawiał się nad tym, jak potoczyłyby się losy odnośnie idei Miłosierdzia Bożego, gdyby nie nakazał jej naonczas prowadzenia „Dzienniczka”. A i potem, gdyby nie kazał jej go odtworzyć?

Gdy wiosną 1934 wyjechał z pielgrzymką do Ziemi Świętej, spaliła pod jego nieobecność zapisywane od kilku miesięcy kartki. Miała widzenie w postaci Anioła, który nakazał jej tak uczynić – tłumaczyła swój czyn – a gdy to wykonała, „Anioł znikł z szyderczym uśmiechem”. Ks. Sopoćko nakazał jej wtedy odtworzyć zniszczony tekst. W duchu posłuszeństwa, acz niechętnie, podjęła tę pracę – zbyt dla niej trudną, bowiem na bieżąco doznawała wciąż nowych przeżyć. Jej relacje się plątały, nakładały nawzajem, przez co zagubiona została chronologia. („Strzeżcie się Aniołów, są niebezpieczne” – Rilke).

Ks. Sopoćko, dopóki s. Faustyna była w Wilnie, miał stały wgląd w jej zapiski, nigdy jednak ich nie poprawiał (o czym później oświadczy urzędowo w obecności Kanclerza Kurii Arcybiskupiej w Białymstoku).

„Kolejne spowiedzi s. Faustyny w Białymstoku u ks. Sopoćki ujawniły jej bogate życie wewnętrzne, ale też rozterki co do autentyczności doświadczanych od kilku lat wizji, wewnętrznych natchnień i głosów. Siostra szukała pomocy w rozeznaniu swych stanów wewnętrznych, tym bardziej, że czuła się też przynaglana [przez Jezusa] żądaniem namalowania obrazu oraz ustanowienia święta ku czci Bożego Miłosierdzia. Ksiądz Sopoćko, chcąc wykluczyć ewentualność chorobliwego podłoża niezwykłych zjawisk w życiu siostry, postanowił zasięgnąć informacji co do jej osoby u przełożonej domu wileńskiego s. Ireny Krzyżanowskiej. Siostra przełożona była wtajemniczona w przeżycia s. Faustyny, gdyż ta sama jej się zwierzała i znajdowała u niej zrozumienie i oparcie. Wydała ona pozytywne świadectwo zarówno o postawie s. Faustyny, jak i o jej współżyciu we wspólnocie zakonnej oraz o ogólnym zachowaniu, które – jej zdaniem – nie zdradzało najmniejszych zaburzeń psychopatologicznych. Na prośbę ks. Sopoćki i za zgodą s. Ireny Krzyżanowskiej, która sama zajęła się tą sprawą, s. Faustyna poddana została też badaniu lekarskiemu, które potwierdziło dobry stan jej zdrowia psychicznego”. (ks. Henryk Ciereszko)

Niemniej, nawet po wyniku badań, ks. Sopoćko do całej „tej sprawy” wciąż podchodził z dużą rezerwą. Orzeczenie lekarskie wystawione przez dr Maciejewską niczego właściwie nowego nie wniosło. Obserwując s. Faustynę, sam już wcześniej doszedł do przekonania, że ma ona zdrowe, naturalne usposobienie, normalnie rozwijającą się uczuciowość. Cechowały ją roztropność i zdrowy osąd rzeczywistości. Zewnętrznie niczym się nie wyróżniała. Prosta dziewczyna, o ciężkich, spracowanych chłopskich rękach, rudowłosa, piegowata. Naturalna w relacjach z innymi osobami, daleka od udawania, fantazjowania, stwarzania aktorskich póz. Szczera, prawdomówna. Nigdy nie dawała nikomu odczuć, że doświadcza niezwykłych przeżyć. Wierzył jej, ufał, ale wciąż trapiły go obawy – czy aby nie są to tylko jej złudzenia. Sam natomiast stanął wobec wyjątkowego zadania. Jej nieprzeciętne życie duchowe, przeżycia, wizje, ponaglanie przez Jezusa i Jego żądania, w których już sama się gubiła i zadręczała, obarczały go – jako jej spowiednika i kierownika duchowego - odpowiedzialnością. Musiał jej pomóc i skierować ją na właściwe tory. Przede wszystkim skupił się na pracy nad jej duchowym rozwojem.

...A może w kontekście tej całej historii sięgnął do szuflady własnej pamięci, własnych wewnętrznych przeżyć, których doświadczył przed laty – wtedy w kowieńskiej katedrze: „Nie idź!” (powiedział mu Głos Wewnętrzny) – „Pójdź za mną!” (powiedział mu Jezus). Czy miał naonczas kogoś, przed kim mógł otworzyć swą duszę, zapytać o niejedną tajemnicę i jak sobie „z tymi głosami, widzeniami” poradzić?

Pomoc księdza Sopoćki siostrze Faustynie jako jej kierownika duchowego była nieoceniona. Później w swoim „Dzienniczku” s. Faustyna zapisze: „Lęk mnie teraz przejmuje, kiedy nieraz da się słyszeć, jak która dusza mówi, że nie ma spowiednika, czyli kierownika. Ponieważ wiem, jak wielkie szkody sama ponosiłam, kiedy nie miałam tej pomocy. Bez kierownika można zejść na manowce”. W innym miejscu o ks. Sopoćce napisała: „Kapłan ten jest kierowany przez Ducha Bożego, przeniknął tajemnice duszy mojej i najskrytsze tajemnice, które były pomiędzy mną a Bogiem”.

Obraz malowany z ciekawości

...A z tym obrazem – jak naprawdę było? Już w pierwszych spotkaniach z ks. Sopoćką s. Faustyna wyjawiła Jezusowe żądanie namalowania Jego wizerunku i ustanowienia święta. Wspominała często, prosiła, nalegała... A on? Wciąż nie był pewny, wciąż nie miał podstaw, by uwierzyć w autentyczność jej doznań. Żądania Pana Jezusa nazwał „rzekomymi”. Nie wierzył, ale w końcu uległ jej prośbom. Wyraźnie napisze o tym w swych „Wspomnieniach”: „...chodziło o urzeczywistnienie rzekomych stanowczych żądań Pana Jezusa, by namalować obraz, jaki siostra Faustyna widuje, oraz ustanowić święto Miłosierdzia Bożego w I niedzielę po Wielkanocy. Wreszcie wiedziony raczej ciekawością, jaki to będzie obraz, niż wiarą w prawdziwość widzeń s. Faustyny, postanowiłem przystąpić do malowania obrazu”.

O wykonanie obrazu poprosił sąsiada, malarza Eugeniusza Marcina Kazimirowskiego, mieszkającego obok niego przy ul. Rossa. Nie odkrył przed nim wszakże prawdziwego pochodzenia idei tego obrazu. A jako że obraz miał być malowany według osobistych wskazań przekazywanych przez s. Faustynę, wytłumaczył malarzowi, że siostra jest urodzoną artystką, ale bez fachowego wykształcenia i sama nie potrafi namalować noszonej w sobie wizji Chrystusa.

Od 2 stycznia 1934 s. Faustyna, za zgodą przełożonej, w towarzystwie jednej ze współsióstr, zaczęła przychodzić do malarza. Kazimirowski starał się malować obraz ściśle według wskazówek. Malowanie szło mu jak z kamienia. Przedstawiane na obrazie wyobrażenie Jezusa nie zadowalało oczekiwań siostry. Kazimirowski kilkakrotnie poprawiał obraz, aż w końcu poprosił ks. Sopoćkę, by ten zechciał pozować do obrazu, ubrany w białą albę, przyjmując postawę zgodnie ze wskazówkami siostry. Pisze ks. Henryk Ciereszko (na podstawie wspomnienia ks. Michała Sopoćki):

Malarzowi, zgodnie ze wskazówkami s. Faustyny, chodziło głównie o przedstawienie Jezusa w postaci idącej, ale jakby w momencie zatrzymywania się na powitanie kogoś. Stąd lewa noga miała być wysunięta do przodu, a prawa nieco zgięta w kolanie. Na stopach i dłoniach Jezusa miały być ukazane blizny. Cała postać miała być przedstawiona na ciemnym tle, w białej szacie, długiej i nieco u dołu sfałdowanej, przepasanej pasem. Prawą rękę Jezus miał mieć podniesioną do wysokości ramienia w geście błogosławieństwa. Dłoń winna być otwarta, a jej palce wyprostowane i swobodnie przylegające do siebie. Lewa ręka natomiast miała, przy pomocy dwóch palców dłoni – wielkiego i wskazującego – uchylać nieco szatę w okolicach serca, skąd wychodzić miały promienie w różnych kierunkach, ale głównie na patrzącego na obraz. Na prawo od patrzącego – promień blady, na lewo zaś – czerwony. Promienie powinny, jakby na kształt przerywanych smug, kierować się na widza i lekko na strony. Winny być przeźroczyste, tak by przez nie były widoczne pas i szata. Nasycenie promieni czerwienią i białością winno być największe u źródła, w okolicy serca, a następnie powoli się zmniejszać i rozpływać u ich końców. Wzrok Jezusa miał być skierowany nieco ku dołowi, jak to bywa wtedy, gdy stojąc patrzy się na punkt na ziemi, oddalony o kilka kroków. Wyraz zaś twarzy Jezusa łaskawy i miłosierny. Do obrazu miał być dołączony u dołu napis „Jezu, ufam Tobie”, zgodnie z żądaniem Jezusa z wizji siostry. Gdy zaś chodzi o nazwę obrazu, siostra zapytana o to przez ks. Sopoćkę, szukała odpowiedzi na modlitwie, w czasie której Jezus miał jej oznajmić, że pragnie On być nazwany w tym wizerunku Królem Miłosierdzia.

Istotnym dla treści obrazu i czymś dotychczas niespotykanym powszechnie w przedstawianiu postaci Jezusa było umieszczenie na obrazie dwóch promieni o konkretnych barwach, bladej i czerwonej, wychodzących spod uchylonej szaty na Jego piersi. Siostra, na zapytanie ks. Sopoćki, co oznaczają te promienie, nie potrafiła początkowo odpowiedzieć. Po jakimś czasie, najprawdopodobniej jeszcze w trakcie malowania obrazu, powiedziała, że otrzymała w czasie modlitwy wyjaśnienie od Jezusa. Promienie na obrazie oznaczają krew i wodę. Blady oznacza wodę, która usprawiedliwia duszę, a czerwony – krew, która jest życiem duszy. Promienie te wyszły z Jezusowego Serca, które zostało przebite na krzyżu. Osłaniają one duszę przed zagniewaniem Ojca Niebieskiego. Tego, kto będzie żył w ich cieniu, nie dosięgnie sprawiedliwa ręka Boga, a dusza, która będzie czcić ten obraz, nie zginie.

Dlaczego właśnie ks. Sopoćko pozował do obrazu?

S. Faustyna (jak będzie później wspominał ks. Sopoćko) szczególnie wielką wagę przywiązywała do poprawności obrazu. Tymczasem malarz przez kilka miesięcy nie potrafił spełnić jej oczekiwań. Dopiero pozowanie ks. Sopoćki ułatwiło mu pracę.

Ks. Henryk Ciereszko, wnikliwy biograf ks. Sopoćki stawia w tym miejscu uzasadnione pytanie: dlaczego Kazimirowski poprosił nie kogo innego, ale właśnie ks. Sopoćkę o pozowanie do obrazu, a ten wyraził na to zgodę? I daje na to odpowiedź: wydaje się, że dlatego, iż obraz malowany był w pewnej tajemnicy i trudno było jeszcze wprowadzać w tę sprawę inne osoby. Malarzowi chodziło przede wszystkim o uchwycenie postawy Jezusa. Z całą pewnością nie można doszukiwać się w tym jakichkolwiek zamiarów oddania na obrazie także podobieństwa postaci ks. Sopoćki.

 „Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu...”

Siostrę Faustynę ten obraz zasmucił. W jej odbiorze Jezus na tym obrazie nie był tak piękny, jak Go widziała w wizjach. Ostatecznie pogodziła się z tym faktem, gdy potem Jezus miał jej przekazać przekonujące słowa: „Nie w piękności farby jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej”. (Rzeczywiście – ani pięknością farby, ani pędzla obraz ten się nie odznacza, jest miernej wartości artystycznej, ale – jak przekonują znawcy ludzkich dusz – obraz ten emanuje szczególnie silną energią i ma w sobie głęboko ukrytą tajemnicę).

„Łaska uświęcająca jest większa od łaski widzeń” – powie wcześniej ks. Sopoćko.

Kazimirowski ukończył malowanie obrazu w czerwcu. Sopoćko zabrał go do klasztoru sióstr bernardynek przy kościele pw. św. Michała. Był to obraz o nowej treści, niezatwierdzonej przez władze kościelne, przeto nie mógł Sopoćko publicznie go ukazywać, a tym bardziej przeznaczać do kultu. Ponadto, nie miał jeszcze naonczas do niego przekonania, obraz powstał jedynie „z ciekawości”. Interesująca jest w tym temacie wzmianka Bolesława Szostały. W swych wspomnieniach o ks. Sopoćce pisze on, że Sopoćko opowiadał mu, jak to opierał się początkowo naleganiom siostry co do malowania obrazu i starań o ustalenie święta Miłosierdzia Bożego. Wtedy siostra miała mu powiedzieć, że Pan Jezus nie jest z niego zadowolony i dopuści na niego za karę pewne trudności. I faktycznie w krótkim czasie słowa te się spełniły.

 Obraz ustawiony na posadzce, odwrócony do ściany

Tak tedy obraz nie był dostępny publicznie, gdyż znajdował się na terenie klasztoru, gdzie takoż nikt nie zwracał na niego uwagi, bo, jak pisał o tym sam Sopoćko „nie był on nawet tam zawieszony, ale stał na posadzce, i to odwrócony do ściany”. Poza wąskim gronem osób wtajemniczonych w sprawę malowania obrazu, nikt więcej nie wiedział ani o jego pochodzeniu, ani o jego treści, dotyczącej Jezusa, Króla Miłosierdzia. Ks. Henryk Ciereszko powołując się na wspomnienia ks. Sopoćki pisze, że Sopoćko wiedział z przekazów s. Faustyny oraz jej zapisków, że obraz ten powinien być przeznaczony do publicznej czci, ale na razie nie podejmował w tym kierunku konkretnych działań. Był dopiero w trakcie rozeznawania objawień siostry i wciąż nie był do nich przekonany. Dlatego nie wyjawił wówczas sprawy obrazu abp. Romualdowi Jałbrzykowskiemu i nie prosił go o jego zatwierdzenie ani o pozwolenie umieszczenia go w kościele. Tymczasem s. Faustyna, sama przynaglana w wewnętrznych natchnieniach i objawieniach, zaczęła coraz częściej nagabywać ks. Sopoćkę w kwestii ujawnienia obrazu. On jednak nie spieszył się ze spełnieniem jej próśb. Sytuacja ta przeciągała się przez kolejne miesiące, aż do nasilenia się nalegań wiosną 1935 roku, kiedy to siostra w Wielkim Tygodniu oświadczyła, że Pan Jezus stanowczo pragnie, aby obraz został zawieszony w Ostrej Bramie na trzy dni w Tygodniu Wielkanocnym, kiedy odbywać się będzie triduum na zakończenie Jubileuszu Odkupienia. Zaskakująca jest w tym relacja samego ks. Sopoćki, z której wynika, że i on także miał widzenie Jezusa. Pisze o tym w swym „Dzienniku”: „[...] opierałem się, bo i obraz o treści nowej i nie bardzo wiedziałem, gdzie go umieścić. Ale gdy Pan Jezus mnie ostro upomniał i zagroził, to się przestraszyłem i zacząłem myśleć, gdzie ten obraz umieścić. W tej właśnie chwili zadzwonił telefon. To proboszcz Parafii Ostrobramskiej prosił o wygłoszenie nauk w czasie triduum obchodów Jubileuszu Odkupienia. Powiedziałem, że zgadzam się, ale pod warunkiem, że zostanie tam powieszony pewien obraz i określiłem, jak on wygląda. I ksiądz Zawadzki się zgodził”.

Arcybiskup Romuald Jałbrzykowski nie był naonczas obecny w Wilnie. Siłą tego faktu umieszczenie obrazu w Ostrej Bramie odbyło się bez jego wiedzy i zgody. W opinii ks. Sopoćki fakt ten zaważy później na nieżyczliwym stosunku arcybiskupa do osoby ks. Sopoćki i podejmowanych przez niego działań na rzecz szerzenia nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego. Abp Jałbrzykowski już od samego początku, gdy dotarły do niego wieści o objawieniach s. Faustyny, miał do nich zdecydowanie krytyczny stosunek.

Teraz, w Czarnym Borze ks. Sopoćko starał się na wszelkie sposoby odpędzić od siebie przykre myśli, wiązane z niezbyt odległą przeszłością i osobą arcybiskupa, aktualnie internowanego wraz z księżmi profesorami w Mariampolu. Sam zresztą nie był pewny swego losu. Z Wilna docierały do niego wiadomości, iż Niemcy poszukują go nie tylko na Litwie, ale i Białorusi.

Mimo zagrażającej sytuacji, to odosobnienie w sprzyjającym klimacie naturalnego środowiska stwarzało mu możliwości na dłuższą modlitwę, pisanie, pracę duchową i fizyczną. Przygotował drewniane słupy, co umożliwiło doprowadzenie do domku „Opatrzność” prądu elektrycznego. Uradowało to bardzo gospodynię domu, siostry urszulanki, a i sam ks. Sopoćko miał obecnie lepsze warunki do pracy naukowej, nie musiał jak dotąd oświetlać pokoju palącym się łuczywem.

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz