„Człowiek jest bardzo słabą istotą”...

Rozmowa z prof. Barbarą Skargą

Barbara Skarga urodziła się w 1919 roku w Warszawie. Studia filozofii rozpoczęła na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, w okresie wojny kontynuowała je w podziemiu. Była żołnierzem Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego, pełniła odpowiedzialne funkcje w organizowaniu i prowadzeniu łączności konspiracyjnej. W 1944 roku została aresztowana przez Rosjan, więziona i wysłana do łagru. Do Polski wróciła w roku 1955. Filozof, profesor Polskiej Akademii Nauk, członek Polskiej Akademii Umiejętności i Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Redaktor naczelna pisma „Etyka”. Zajmuje się nowożytną filozofią francuską, filozofią człowieka i metafizyką. Jest autorką wielu książek (jedna z nich – „Granice historyczności” w 2007 roku została wydana w języku litewskim). Lata więzienia i gułagów opisała w „Po wyzwoleniu... (1944-1956)”. Odznaczona Orderem Orła Białego i Medalem Świętego Jerzego. Doktor honoris causa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Siostra aktorki Hanny Skarżanki.

Dzieciństwo spędziła Pani między Warszawą, Wilnem a majątkiem na Mińszczyźnie. Jakie było Wilno z perspektywy Warszawy?

Oczywiście, było miastem prowincjonalnym. Ja zresztą w dzieciństwie Wilna w ogóle nie znałam. Poznałam je dopiero później, jak już poszłam do czwartej czy piątej klasy gimnazjum, kiedy mama moja razem z nami, dziećmi, zamieszkała w Wilnie. Niech Pan pamięta, że wtedy były cztery klasy szkoły podstawowej, a potem – osiem klas gimnazjum. Zupełnie inny układ nauczania niżeli dzisiaj. Tak że gimnazjum kończyłam już w Wilnie.

Jakie to było gimnazjum?

Państwowe Gimnazjum Żeńskie imienia Księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. Mieściło się w samym centrum Wilna. Przy ulicy Mickiewicza był skwer Orzeszkowej, w głębi – kościół świętego Jerzego, a obok – gimnazjum.

Czy to znaczy, że uczennice gimnazjum chodziły do kościoła świętego Jerzego?

Zależy, jak kto chciał. Zasadniczo uroczystości szkolne odbywały się tam, u świętego Jerzego. Ale ja byłam kalwinką, więc do tej świątyni nie chodziłam. Wśród koleżanek były też Żydówki, przyjaźniłam się z nimi, ze dwie Tatarki, były dziewczyny wyznania prawosławnego. A zatem mieszanina, absolutna mieszanina wyznań i narodowości.

Czyli wiara katolicka nie była w żaden sposób narzucana, w klasach nie było krzyży?

Czy krzyż wisiał w klasie, nawet nie pamiętam. Ale katolicyzmu nikomu wtedy nie narzucano. Pod tym względem była absolutna tolerancja.

Udzielała się Pani w Bratniej Pomocy. Na czym polegała działalność tej organizacji?

W każdej szkole państwowej była organizacja samorządowa. Do tego wciągano nas od najmłodszych lat. To się nazywało Bratnią Pomocą, a polegało właściwie na trzech rzeczach. Jeżeli była biedniejsza koleżanka, gorzej usytuowana materialnie – a takich było sporo – należało jej w jakiś sposób dyskretnie pomagać. Podkreślam, dyskretnie. Nie tak, żeby bezpośrednio tej biednej koleżance coś dawać, bo to mogłoby ją obrazić, mogłaby się poczuć dotknięta. Można było zainteresować, na przykład, swoich rodziców, żeby dopomogli przez radę szkolną, przez tak zwany komitet rodzicielski.

Podam Panu konkretny przykład. Zauważyłyśmy, że dwie nasze koleżanki, jak tylko jest przerwa, siadają w ławkach i drzemią. Zamiast biegać po korytarzach, biec do sali rekreacyjnej czy na podwórko. Jak była tak zwana wielka przerwa, tośmy najczęściej wychodziły na podwórze, żeby pobawić się w piłkę, miałyśmy przecież po piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat. A one drzemały.

Wtedy myśmy jednak doniosły nauczycielkom, że to jest coś niedobrego. Okazuje się, że te dwie dziewczynki, przyjeżdżając z Niemenczyna, wstają gdzieś koło piątej rano, wracają potem jakimś późnym autobusem i nie mają czasu na spanie. No, i wtedy szkoła zorganizowała im lokum w Wilnie, żeby nie musiały jeździć codziennie do Niemenczyna.

Widzi Pan, to była tego rodzaju pomoc, taka koleżeńska, cicha pomoc. Ale była to ledwie jedna z form działalności, druga – to wszystkie słabsze uczennice uczęszczały na lekcje do tych, które się uczyły bardzo dobrze. Myśmy miały cały system takich wewnętrznych korepetycji. Zostawało się po lekcjach i uczyło słabsze koleżanki. A poza tym Bratnia Pomoc organizowała najrozmaitsze imprezy szkolne: teatry szkolne, jakieś występy artystyczne i tak dalej, i tak dalej.

Czy uczestniczyła Pani w teatrze szkolnym?

Nie, nie uczestniczyłam, uczestniczyła zawsze moja siostra. Przypominam tylko sobie przedstawienie „Balladyny”, które potem młodzież szkolna wystawiła w teatrze na Pohulance. W samym teatrze na Pohulance, żeby pokazać, jak młodzież ten spektakl przygotowała. Był on, oczywiście, pełen naiwności, bo to nie byli aktorzy a młodzież, amatorzy, choć ogromnie przejęci swoją rolą.

Czy nauka w gimnazjum była płatna?

Nauka była płatna, ale oferowano dużo stypendiów i zwolnień z opłat. Na to, prawda, trzeba było bardzo dobrze się uczyć i być społecznie zaangażowanym, coś w tej szkole robić. Jak ktoś był egoistą, siedział tylko w swoim kącie i nie chciał uczestniczyć w życiu gimnazjum, miał trudności w uzyskaniu zwolnienia z opłaty.

Miała Pani ulubione przedmioty?

No, tak: matematyka i fizyka. I jeszcze łacina.

Czy można porównać systemy nauczania wówczas i obecnie? Czy za Pani czasów gimnazjalnych wymagano od uczniów więcej niż teraz?

Wymagano od nas czytania wielu dzieł, to nie ulega wątpliwości. Czytaliśmy bardzo dużo. W tym czasie młodzież nie miała internetu ani telewizji, młodzież czytała książki. W ogóle zaszła zmiana kulturowa, jeżeli chodzi o dzisiejszą społeczność, zwłaszcza młodą. Obecnie mało kto z młodzieży czyta. Niestety. Wtedy czytaliśmy wszyscy na zabój.

Natomiast jeżeli chodzi o poziom szkół, to muszę powiedzieć i oddać sprawiedliwość, że był on wysoki, a niektóre przedmioty prowadzono świetnie. Podam przykład. Myśmy miały panią od historii, która zadawała nam w ostatnich klasach tego rodzaju tematy: spróbuj opracować kwestię wschodnią, czyli całą historię Bałkanów, od momentu upadku Konstantynopola do dnia dzisiejszego – co się tam zmieniało, jakie bywały wpływy, kto rządził, jakie były sprzeczne interesy i tak dalej. Albo inny temat: opracuj okres panowania Ludwika XVI we Francji pod względem politycznym, a więc wojen i tak dalej, geograficznym i kulturowym: kto wtedy żył, kto tworzył, kto pisał. Widzi Pan, były to rozległe tematy, które opracowywałyśmy na lekcjach.

A dzisiaj niech Pan się spyta jakiegoś młodego człowieka, co się działo na Bałkanach? On w ogóle nic nie wie. A niech Pan też spyta, kto tworzył za Ludwika XVI? Jakie nazwisko padnie, czy padnie choć jedno? Prawda? Myśmy byli bardzo porządnie uczeni. Właśnie byliśmy uczeni całościowymi takimi tematami, a nie oderwanymi, na przykład, wydarzeniami. Jak uczyliśmy się języka – u nas w szkole był głównie francuski, ale był i niemiecki – w grę wchodził nie tylko język, ale i kultura danego narodu. Uważam, że dzisiaj, w każdym razie w Polsce, jest o wiele niższy poziom nauczania aniżeli przed wojną. Trudno, ale tak jest.

Czy istniały jakieś kontakty między gimnazjami?

Naturalnie. Z gimnazjami męskimi jak też z innymi gimnazjami żeńskimi. Były przecież tak zwane zabawy szkolne. A poza tym wszyscy mieliśmy swoich kuzynów, przyjaciół.

Na czym polegały zabawy szkolne?

Po prostu tańczyliśmy. Zawsze byli obecni na tym rodzice, którzy też tańczyli. Tańczyli nauczycielki i nauczyciele. Odbywało się to w dużej sali rekreacyjnej, gdzie grała orkiestra. Podobnie też urządzało się wtedy studniówki. Studniówek nie urządzało się przecież w restauracji, z wielką ilością alkoholu, jak to ma miejsce dzisiaj. To się robiło w szkole. Każda dziewczyna miała prawo zaprosić dwóch chłopaków albo chłopaka i dziewczynę. Bo więcej by się nie zmieściło, pomieszczenia nie były tak wielkie.

Czyli obrazek szesnastolatka, powiedzmy, po kilku piwach był wówczas raczej niemożliwy?

Wie Pan, nie spotykałam takich. Poza tym obowiązywały mundurki: i dla chłopców, i dla dziewcząt, więc widać było, że to uczniowie. Gdyby taki uczeń siedział gdzieś i na przykład pił piwo, a jeszcze, nie daj Boże, mocniejszy trunek, od razu by zwrócono uwagę, wezwano policję.

Jakie były mundurki w Pani gimnazjum?

Takie granatowe, z kołnierzami, już nie pamiętam tych odznaczeń przy kołnierzu. Bardzo proste i zwykłe. W mundurku chodziło się wszędzie: i do teatru, i na zabawę, i na ulicę. Zwykle miało się dwie albo trzy bluzki, po prostu dlatego, że się brudziły. Chłopcy mieli spodnie z takimi lampasami. Niebieski – to znaczy, że był w młodszych klasach, czerwony – że już w ostatnich dwóch klasach, przed maturą.

Czy interesowała się Pani nowościami literackimi, np. twórczością żagarystów?

Byłam jeszcze młoda, ale o nich wiedziałam. Wiedziałam, że jest na przykład taki poeta Miłosz i inni. U bazylianów odbywały się Środy Literackie. Biegaliśmy na nie, były otwarte i zawsze bardzo chętnie widziano tam młodzież szkolną. Znaliśmy więc tych rozmaitych żagarystów. Pamiętam też Gałczyńskiego, jak przyjechał z Warszawy i mówił swoje słynne „Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie”.

Proszę opowiedzieć o teatrach i kinach. Do jakich najchętniej się chodziło?

Za tamtych czasów były właściwie dwa teatry. Przede wszystkim ten na Pohulance, gdzie zawsze grano bardzo ciekawe przedstawienia, na które myśmy czasami całą klasą chodzili. A kina oblegano, bo wtedy były czymś nowym. Osobiście potrafiłam tam pójść nawet dwa razy dziennie – na popołudniowy i wieczorny seans, jeden po drugim. Przede wszystkim było takie kino na Wielkiej, o ile sobie przypominam, nazywało się „Pan”. Poza tym – kino „Helios”, które mieściło się najbliżej, tośmy tam bardzo często chodzili. Były też mniejsze kina. O niektórych z nich, przy ulicy Wielkiej, to się mówiło, że nie warto chodzić, bo gromadzi się tam okropna publiczność i może przytrafić się coś nieprzyjemnego. Ale jakoś tyle lat chodziłam i nigdy mnie nic nieprzyjemnego nie spotkało.

Miała Pani swoich ulubionych aktorów teatralnych i filmowych?

Wtedy najmodniejsze były Greta Garbo, Marlena Dietrich i tak dalej. To były bardzo dobre i ciekawe filmy. Do dzisiaj pamiętam niektóre z Gretą Garbo, jak na przykład „Królowa Krystyna”. Pamiętam także, jak raptem, ni z tego, ni z owego, w Wilnie kupiono kopię filmu radzieckiego „Świat się śmieje”. To słynny film, na który też wszyscy chodziliśmy.

Były to czasy pokoju, ale chyba pamiętało się ciągle o sąsiedztwie Związku Radzieckiego? Czy odczuwało się jakiś niepokój, czy miało się przeczucie, że może się stać coś niedobrego?

Wie Pan, wtedy jeszcze nie, takiego niepokoju nie było. Dopiero w 1937-38 roku, kiedy cała polityka hitlerowska zrobiła się już niesłychanie niepokojąca, wtedy tą grozą zaczęło stamtąd wiać, jak najbardziej. Myśmy przez radio słyszeli wypowiedzi Hitlera, poznali jego głos w krótkich kronikach, które zawsze pokazywano przed filmami, widzieliśmy rozmaite takie momenty: z jego przemówień, defilad itp. Napięcie istniało.

Ludzie dorośli oczywiście zdawali sobie z tego bardziej sprawę niźli my, młodzież. Nam raczej towarzyszyła pewność, że nic się nie zmieni, że to wszystko minie, że ta groza nie obróci się w jakiś czyn. Ale się obróciła. Przeciwko nam.

W każdym razie wiosną trzydziestego dziewiątego roku napięcie było już naprawdę duże. Tylko nie myśleliśmy o Związku Radzieckim, przecież wtedy między Polską a Sowietami obowiązywał pakt o nieagresji. Stąd ich wejście 17 września było dla nas uderzeniem, ciosem kompletnym.

Pani była wówczas już studentką Uniwersytetu Stefana Batorego?

Tak, byłam studentką pierwszego roku na Uniwersytecie Stefana Batorego, jak się wojna zaczęła. Wpierw byłam na Politechnice w Warszawie.

Proszę opowiedzieć o uniwersytecie i profesorach.

To był uniwersytet wielkich tradycji. Tradycji mickiewiczowsko-zanowskich, filomatów, filaretów, ze wspomnieniami klasztoru bazylianów i Celi Konrada. Jak się wchodziło do głównego gmachu, były takie wydeptane kręte schody i myśmy sobie zdawali sprawę, że wydeptane są stopami naszych dziadów i pradziadów. Ale uniwersytet nie był zbyt wielki. Przecież znajdował się w Wilnie, nie w Warszawie, a Wilno nie było wielkim miastem, przed wojną liczyło około 200 tysięcy mieszkańców.

Ilu mogło być wtedy słuchaczy, nawet mi trudno powiedzieć. Natomiast nie brakowało profesorów, którzy zachowali się w pamięci i nauki, i kultury polskiej. Przede wszystkim prawnicy na największym liczebnie wydziale prawa – karnista profesor Wróblewski i cały szereg innych. Filozofię tam wykładał kiedyś przecież Lutosławski, potem Zdziechowski. Znakomitym wykładowcą był profesor Elzenberg, którego do dzisiejszego dnia bardzo cenię. Podczas wojny był on zresztą nie tylko moim wykładowcą, ale też przyjacielem. Swoją sławę miał wydział medyczny, który ukończyło szereg późniejszych znanych profesorów, takich jak: Michejda, Kirtiklis, Janowicz. Był też wydział astronomii z profesorem Dziewulskim, chlubiący się sławnymi uczniami, którzy do dzisiaj pracują w Toruniu i z których grona wywodzi się m. in. Wolszczan, zdobywca nie wiem już jakich nagród w Stanach Zjednoczonych. Już nie wspomnę o kimś takim, jak Konrad Górski albo jak profesor Srebrny, znakomity tłumacz Ajschylosa i Sofoklesa. To był na pewno dobry uniwersytet. Było u kogo się uczyć.

Jak Pani sobie przypomina wydarzenia z września trzydziestego dziewiątego roku? Czy zdawało się wtedy sprawę, co się tak naprawdę dzieje?

Jak weszli bolszewicy, była katastrofa i poczucie, że to koniec Rzeczypospolitej, że wszystko ulega całkowitemu załamaniu. To było naprawdę przeżycie tego rodzaju. Potem dopiero, po pewnym czasie, jak zaczęliśmy się organizować, jak ruszył cały uniwersytet podziemny, młodzież jakoś wróciła do równowagi, zaczęła działać, uczyć się w podziemiu. Szkolnictwo podziemne przez cały czas okupacji było ogromnie rozwinięte.

Pamięta Pani, jak zamknięto uniwersytet?

Jak Pan wie, było to zarządzenie władz litewskich. Myśmy się z uniwersytetem uroczyście pożegnali na dziedzińcu przed wejściem. Po czym nasz rektor Ehrenkreutz oddał klucze urzędnikom litewskim i już nikt z nas do tego uniwersytetu nie wstąpił. Było ogłoszenie władz litewskich, że można się zapisywać, trzeba tylko zdać egzamin z języka litewskiego. Nikt się nigdy nie zapisał. Uniwersytet schował się pod ziemię. Mieliśmy swoje wykłady. Ja chodziłam na wykłady do profesora Górskiego, do Srebrnego, do Czeżowskiego, do Elzenberga, do Sukiennickiego, póki jeszcze był.

W Wilnie szukało wówczas schronienia wielu uchodźców, wśród których, o ile wiem, dużo było ludzi sztuki, aktorów, piosenkarzy, na przykład, Hanka Ordonówna. Czy miała Pani jakieś osobiste kontakty z uchodźcami?

Trzeba powiedzieć, że społeczeństwo wileńskie się zorganizowało, żeby roztoczyć opiekę nad uchodźcami, i Litwini na to pozwolili. Niektóre szkoły przeznaczono na takie bursy dla uchodźców. Pamiętam doskonale, jak Hanka Ordonówna występowała w teatrze na Pohulance w recitalu półpiosenkarskim, półmówionym. Bardzo to było pięknie zrobione. W Wilnie zjawili się też Hanka Bielicka i Duszyński, tworzący wtedy parę. Pamiętam, jak razem z Duszyńskim piłowałam drwa do pieca.

Wtedy „Helios” został zamieniony na teatr polski, a teatr na Pohulance – na teatr litewski. Powstał też taki teatr akademicki, gdzie grali niektórzy zawodowi aktorzy, Perzanowska i inni. Wszystko to jakoś trwało do czasów niemieckich. W czterdziestym pierwszym do Wilna wkroczyli Niemcy, co położyło kres teatrom i wszystkiemu.

Ale nauka, która zeszła do podziemia jeszcze za czasów litewskich, trwała?

Trwała calusieńki czas, także przez całą okupację niemiecką. Tak samo komplety robione dla szkół średnich, one też trwały.

Kiedy Pani włączyła się w działalność konspiracyjną?

W czterdziestym pierwszym roku, za czasów niemieckich. Organizacja zawiązała się już za Sowietów, ale mnie tam nie chciano wciągnąć, podobnie jak w ogóle młodzieży.

Tamta konspiracja bardzo szybko została przez bolszewików wykryta, wszyscy zostali aresztowani, dużo osób wtedy poszło do więzienia. Tyle tylko, że wielu z nich udało się uratować. Chodzi o to, że bolszewicy zaczęli wywozić więźniów, pakować ich do wagonów, a jak weszli Niemcy, kolejarze wagony otworzyli. Na wolności znalazła się jednak tylko część osób, a wielu zginęło.

Czyli za Niemców łatwiej było działać w konspiracji niż za Sowietów?

Trzeba przyznać, że wywiad niemiecki był słaby. Sowieci mieli jakieś swoje kontakty jeszcze przedwojenne, agentów w najrozmaitszych kołach społeczeństwa wileńskiego. Dlatego szybko rozszyfrowali wszelkie działania konspiracyjne. Pod tym względem byli bardzo sprawni.

Walcząc z Niemcami w konspiracji, wierzyło się zapewne w to, że wkrótce wojna się skończy i Polska odzyska niepodległość?

No, tak, takie nadzieje istniały. Ostatecznie inne kraje też walczyły. Widać było, że z Niemcami dzieje się coś niedobrego. Przyszedł przecież Stalingrad.

Nie wolno było słuchać BBC, za posiadanie radia za czasów niemieckich mogła być po prostu kula w łeb, ale w niektórych miejscach radio było, zakamuflowane, którego ktoś nasłuchiwał i dawał znać. Z czasem rozwinęła się prasa podziemna z nasłuchu, tak że potem orientowaliśmy się dobrze, co się dzieje w świecie.

Jak się wchodziło w sieć konspiracyjną, czy ktoś specjalnie poszukiwał ludzi zdolnych do tego rodzaju działań?

Przede wszystkim niech Pan nie zapomni, że przed wojną w Wilnie stacjonował duży garnizon. Wojskowi, którzy nie trafili do niewoli, zdjęli mundury i ukrywali się gdzieś w mieście, wśród swoich rodzin. Oni znali się nawzajem i zaczęli działać, wciągając też innych, którym ufali.

Wilno było małym miastem, ludzie o sobie bardzo dużo wiedzieli, wiadomo było, że komuś takiemu można zaproponować, a z tym lepiej uważać. To nie była wielka społeczność. Ale muszę powiedzieć, że osobiście miałam kontakt na przykład z szeregiem robotników, z którymi przed wojną się nie zetknęłam. A podczas wojny rozmaitymi drogami kontaktowałam się z nimi i współpracowałam.

Najpierw była Pani łączniczką?

Pełniłam tę funkcję bardzo krótko. A potem byłam tak zwanym szefem łączności z terenem przy sztabie, miałam do dyspozycji powyżej stu łączników, których posyłałam po całej Wileńszczyźnie.

Czy w trakcie tej niebezpiecznej działalności dochodziło do tragicznych wypadków?

Na szczęście, nie. Trafiały się jakieś przygody poszczególnych osób, ale kończyły się raczej dobrze, więc momentów, które musiałabym jakoś przeżywać specjalnie, ze względu na odpowiedzialność za ludzi, nie było. Większość łączników zresztą pracowała w samym Wilnie. Bo tu chodziło o szybki kontakt między najrozmaitszymi ugrupowaniami spoza Wilna, które przysyłały tu swoich łączników. Ci łącznicy nie mieli dostępu bezpośrednio do sztabu i musieli korzystać z pewnej pomocy. To komplikowało działalność, ale cała ta organizacja funkcjonowała sprawnie.

Wilno jest i było miastem wielonarodowościowym. Jak to wyglądało podczas wojny? Wiadomo, że dla Żydów Niemcy utworzyli getto. A co się stało na przykład z Rosjanami, którzy od lat mieszkali w Wilnie?

To rozmaicie bywało. Wielu tych Rosjan mogło być aresztowanych, takie chodziły słuchy. Niektórzy uciekali na niemiecką stronę, od razu starając się wyjechać do Generalnej Guberni.

Wie Pan, był ruch ludności – w jedną i drugą stronę. Z Warszawy ludzie uciekali na wschód, a z Wilna – na zachód. Ktoś powinien się kiedyś zająć tym ruchem ludności, jaki się wtedy odbywał, a jaki na pewno był bardzo złożony. Myśmy się ciągle dowiadywali: tego nie ma, wyjechał, jakoś wyjechał, nie wiedzieliśmy, jakimi drogami. No, a jeśli chodzi o Żydów, to się stała tragedia. Oni swoje życie skończyli na Ponarach.

Czy były jakieś kontakty konspiracji polskiej, przedstawicieli Armii Krajowej z Żydami z getta?

Owszem, istniały, ale ja w tym nie uczestniczyłam. Bo to była zupełnie oddzielna komórka. A mój szef dbał bardzo o to, żeby nie łączyć tych komórek ze sobą, bo momentalnie mogło dojść do jakiejś katastrofy. Tak że ja w tym udziału nie brałam i o tym nie wiedziałam. Mogłam się tylko domyślać, nic więcej.

Sama miałam trudności z przesłaniem odpowiedniej paczki takiej mojej przyjaciółce Żydówce. Starałam się o to, przekazałam przez pewnych oficerów sztabowych, którzy powiedzieli: „Daj, my wiemy, jakie są drogi”. Potem miałam wiadomość od nich, że otrzymała. Więc droga była dobra, ale jaka, tego powiedzieć nie mogę.

W Wilnie pewien odsetek mieszkańców stanowili Litwini. Jaki był do nich stosunek Polaków?

Stosunki Litwinów i Polaków były bardzo skomplikowane. Po pierwsze, Litwini przyszli i przejęli miasto wtedy, jak Polska upadła. Nie zostali więc przyjęci jako przyjaciele. To był krok, który na pewno zaważył na stosunkach polsko-litewskich. Nie pamiętało się już o wspólnocie historii i krwi, jakby to były dwa wrogie sobie społeczeństwa. Niestety, tak to wyglądało. I wiele potrzeba wody i czasu, ażeby te wszystkie wzajemne pretensje umilkły, zabliźniły się całkowicie. Mam nadzieję, że tak będzie.

Opowiem Panu anegdotę. Kiedy Tomas Venclova otrzymywał doktorat honoris causa na Uniwersytecie Toruńskim, a ja przed nim też otrzymałam ten doktorat – siedzieliśmy z nim wieczorem w hotelowej restauracji i rozmawialiśmy.

Bardzo to było miłe spotkanie, takie zupełnie towarzyskie. Mówiliśmy sobie o tym, że pora już ponownie stworzyć unię polsko-litewską. Zaczęliśmy się śmiać. Kto będzie królem? Więc ja wtedy mówiłam: „Jak to kto? Ktoś z Giedyminów! To musi być Litwin!”. – „A stolica gdzie będzie?”. – „Jak nie chcecie Warszawy, to w Krakowie!”. – „Niech będzie w Krakowie”. – „Od gospodarki będzie minister litewski, bo to będzie lepiej. Polacy są chaotyczni”. – „A od kultury, na przykład, to może być Polak”. No, i wszystko tak ustalaliśmy sobie, śmiejąc się i widząc, że przecież tyle rzeczy nas łączy. No, bo łączy. Cała przeszłość. I to piękna przeszłość.

Kiedy Pani trafiła na ulicę Ofiarną? To był rok czterdziesty czwarty?

Tak, w czterdziestym czwartym roku. Do Wilna ponownie weszli bolszewicy. Zaczęły się areszty całej „góry” akowskiej, która przecież wyszła z podziemia, by dogadać się z dowództwem sowieckim na temat organizacji nowej polskiej armii, na którą Sowieci oficjalnie się zgadzali. Niby się zgadzali. Otoczyli nasze brygady i wywieźli, wpierw do Miednik, a potem – dalej na wschód. A całą „górę”, kogo tylko mogli, kto nie uciekł, aresztowali. Ten los spotkał „Wilka”, „Ludwika” i cały szereg innych oficerów.

Ja wtedy jeszcze przez dwa miesiące działałam, pomagając już tylko rozmaitym chłopcom, którzy uciekli z okrążenia, dostać się do Generalnej Guberni, do Warszawy. Miałam swoje drogi łącznościowe, które wykorzystywałam. Nie wiem, ilu udało się ich wysłać na zachód, ale pewnego dnia mnie wzięli.

Czego się domagali?

Podania nazwisk. A konspiracja była tak dobra, że ja tych nazwisk nie znałam. Nawet nie wiedziałam, jakie jest prawdziwe nazwisko „Wilka”.

Miała Pani bezpośredni kontakt z „Wilkiem”, czyli komendantem Okręgu Wileńskiego AK, po wkroczeniu Rosjan?

Miałam, nawet jechałam z nim samochodem przez Wilno. Byłam bardzo z tego dumna. To mnie później na pewno nie pomogło, bo zapewne widziano i sfotografowano, kto siedzi w aucie.

Najpierw była Ofiarna, potem Łukiszki?

Potem były Łukiszki. Łukiszki – to już takie typowe więzienie.

Czy to znaczy, że tam było trochę lżej?

Było trochę lżej. Tam były okna otwarte. Już było ciepło.

Oficjalnie ogłoszony koniec wojny spotkała Pani na Łukiszkach?

Nie, kapitulacja Niemiec zastała mnie jeszcze na Ofiarnej. Ale cóż, koniec wojny nic nie zmienił w naszych losach. To znaczy zmienił o tyle, że przyśpieszył wywózki.

Miała Pani jakiś kontakt ze światem zewnętrznym, wiedziała Pani, co się dzieje?

Z wielkim trudem. Nie było kontaktu. Jedynie wtedy, kiedy przybywał nowy aresztowany i opowiadał, co się ostatnio wydarzyło. Ale potem już tych nowych prawie nie było. Ponieważ prowadzona polityka nakazywała pozbywać się więźniów, wielkimi etapami odsyłano ich na wschód.

Kiedy Pani pożegnała się z Wilnem?

Po Łukiszkach przez całe osiem miesięcy przebywałam w Prawieniszkach. To było jeszcze na terenie Litwy, ta sama przyroda, jeszcze gdzieniegdzie z daleka dało się zobaczyć swojego chłopa. Ale potem, wiosną czterdziestego szóstego roku, wywieźli już nas na wschód.

Dokąd dokładnie?

Do Uchty.

To była grupa więźniów politycznych z Wilna?

Nie tylko polityczni, ten tak zwany etap tworzyli rozmaici ludzie. Jechały na przykład uwięzione prostytutki, ludzie, których można było podejrzewać, że są zwykłymi złodziejami i tak dalej.

Czy usłyszała Pani jakiś wyrok, czy wiedziała Pani, ile czasu będzie musiała spędzić na zesłaniu?

Byłam sądzona, stąd wiedziałam, że mam wyrok dziesięciu lat.

Jak ten sąd wyglądał?

Sąd! To była humoreska, dwudniowa humoreska. W zawłaszczonym przez trybunał prywatnym mieszkaniu przy ulicy Arsenalskiej, które dobrze znałam, bo tam przed wojną mieszkali moje kuzynostwo Pawlikowscy, odbywały takie sesje sądu. Nas sądzono całą grupą, jako sztab Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego. Większość więc stanowili oficerowie sztabowi. No, i jeszcze paru nas było. Razem sądzono czternaście czy piętnaście osób.

Jak brzmiało oskarżenie?

Wszystkie tak samo: zdrada ojczyzny. A myśmy mówili, że jej nie zdradzamy, bo naszą ojczyzną jest Polska. Myśmy walczyli dla ojczyzny. Ale nie dawano nam mówić. Czytano jakieś kawałki z naszych zeznań, wybrane przez ludzi, którzy zupełnie się w sprawach nie orientowali. Ci młodzi lejtnanci, sędziowie, nie mieli zielonego pojęcia, wybierając to, co im się wydawało ważne, a to najczęściej były jakieś marginesowe sprawy. Po prostu musieli czymś zająć czas.

To trwało dwa dni. Nie było ani świadków, ani... Czy był prokurator, nie wiemy, czy był adwokat, nie wiemy. Była jakaś pani, ciągle drzemiąca i udająca, że coś pisze. Pewnie protokolantka, która nic nie protokołowała. A potem odczytano z góry przygotowany wyrok. Taki to był sąd, właściwie nadający się na jakieś dowcipne przedstawienie.

Przed wyrokiem nie wiedziała Pani nic o swoim dalszym losie, po wyroku Pani przynajmniej wiedziała, że dziesięć lat i...

Dziesięć lat i co? Potem jest pięć lat tak zwanych porażeń w prawach, a potem – wieczne posielenie. Dożyzniennoje posielenije! Rozumie Pan, co to znaczy? Do końca życia – przymusowe osiedlenie. Żadnej nadziei na powrót. Co za różnica siedzieć w obozie czy na tym osiedleniu przymusowym. To przecież jak gdyby dalszy ciąg więzienia... Trudno było mieć jakąkolwiek nadzieję.

Spędziła Pani w więzieniu i obozie jedenaście lat. Potem wróciła Pani...

Jedenaście i pół lat wszystkiego. Potem wróciłam do Warszawy.

I od nowa podjęła Pani studia?

Tak, musiałam zdobyć papierek i tyle.

Mówi się, że człowiek uczy się na błędach, a czy ludzkość, Pani zdaniem, czegoś się nauczyła po doświadczeniach XX wieku? Czy filozof XXI wieku, który wie na temat natury człowieka więcej niż dawni myśliciele, może czuć się od swoich poprzedników mądrzejszy?

W każdym razie nie ma żadnych złudzeń co do natury człowieka. Wiadomo, do czego jest on zdolny i jak ogromną rolę odgrywa wpływ rozmaitego typu warunków na postępowanie ludzkie. Człowiek jest bardzo słabą istotą. Bardzo słabą. I trzeba o tym wiedzieć.

Rozmawiał Tadeusz Tomaszewski

Wstecz