Sercem zawłaszczone Rostyniany

Doktor Krzysztof Radlicz zawitał na Litwę po raz pierwszy w kwietniu 1994 roku, o czym mu jakże wymownie przypomina wbity przez wopistów przy przekraczaniu granicy państwowej stempel. Czynił to natomiast za namową Stanisława Speczika, dyrektora Państwowego Instytutu Geologicznego, gdzie przez długie lata zawodowo pracował. A celem tej wyprawy było przekonanie się na własne oczy, co sobą przedstawia szkółka podstawowa w podwileńskich Rostynianach i zapoznanie się osobiście z jej dyrektorem Michałem Jarmołkowiczem, z którym, odkąd w roku 1993 w Warszawskim Towarzystwie Przyjaciół Grodna i Wilna dostał namiary, korespondowali listownie.

Bo on – rodowity warszawiak – nie mający z Kresami żadnych familijnych powiązań, zechciał być ich przyjacielem, odkąd tylko w zmienionych dzięki ożywczej „pieriestrojce” realiach zaistniała taka możliwość. Być przyjacielem nie tyle poprzez wyłącznie werbalne deklaracje, ile przez niesienie konkretnej pomocy. Adresatowi bynajmniej nie zbiorowemu, tylko – zdaniem Radlicza – konkretnemu, wiedząc dokładnie o jego potrzebach. To właśnie po to, by zdobyć rozeznanie w tych rostyniańskich, wybrał się 64-letni wówczas Pan Krzysztof z rekonesansem na Wileńszczyznę.

Tego pierwszego pobytu nie zapomni do końca życia. Raz za razem oczy nabiegały łzami, a za gardło łapało go wzruszenie, powodowane tym cichym trwaniem w polskości, tak czytelnym u wszystkich, kogo w rostyniańskiej „kuźni wiedzy” spotkał. Widząc i czując to, przysiągł, że dopóki żyć będzie, zarówno tutejszych uczniów, ich rodziców tudzież nauczycieli w miarę swych możliwości nie pozostawi zdanych na siebie w mocowaniu się z niełatwą rzeczywistością.

Nie zraziła go bynajmniej tysiąc i jedna potrzeba, skrzętnie wynotowane w notesie. Wiedział, że na czynienie im zadość ma wyczulać rodaków jak u siebie, w Instytucie, tak też poza nim. Ledwie wrócił, a już pośpieszył to robić, przeznaczywszy własne diety na zakup żywności i sprzętu szkolnego. Już wtedy zadecydował zawitywać do Rostynian co najmniej dwa razy do roku: przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Żeby przy okazji dostarczać paczki na świąteczne stoły.

Ze służącą za skarbonkę puszką po farbie zaczął też kwesty u warszawskich „geologów”, a pieniądze, jakie się tam znalazły z odruchu serc współpracowników, przeznaczał na zakup artykułów żywnościowych. Składowanych w nie ogrzewanych piwnicznych pomieszczeniach warszawskiego kościoła pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus, gdzie miała magazyny Fundacja ks. Stefana Niedzielaka, z którą się związał. Tu też przez długie godziny te produkty fasował do paczek. Parokrotne choroby z powodu przeziębienia oraz wyraźnie przyczepskie pretensje celników litewskich do wwożonej żywności nakazały z biegiem czasu zmienić nieco formę pomocy: zaczął przywozić zgromadzone pieniądze w gotówce, by na miejscu przeznaczenia paczki szykować.

Nie oznacza to bynajmniej, by za każdym razem dobrodziej Radlicz przyjeżdżał do Rostynian machając rękawami. Owszem, żywności nie transportował, ale resory samochodów aż jęczały pod ciężarem wszelakich darów rzeczowych: książek, lup, mikroskopów, naczyń, kafli, sprzętu audiowizualnego, rowerów, zabawek, pościeli, kołder, komputerów, przyborów szkolnych, firanek, chodników, odzieży. Za zebrane przezeń fundusze obstalowano drzwi, przez które zaczęło być nie wstyd do szkoły wchodzić.

„Ech, czegoż to tylko ten przypominający św. Mikołaja Pan Krzysztof nie nawiózł!” – chciałoby się wykrzyknąć w dowód podziwu. Tym większego, że nigdy nie był skory do przyjmowania za to słów podzięki. A jeśli już, to adresował ją niebawem do wszystkich, kto do tej pomocy się przyczynił. „Bo dla mnie największą satysfakcję sprawia uśmiech rostyniańskiej dziatwy” – twierdzi promieniujący życzliwością warszawski darczyńca.

Jak się zwierza, ten stale towarzyszący świadomości uśmiech w sposób wręcz magiczny stawia na nogi, kiedy przywalają go problemy zdrowotne, wynikające z coraz bardziej ciążących na karku krzyżyków i kiedy „muszę” winno brać górę nad „nie mogę”. Zresztą, ten mus wobec Rostynian jest szczególny, bo dyktowany potrzebą serca i głębokim przeświadczeniem, że jest tu naprawdę oczekiwany. Jako ktoś szczególnie bliski, jako „nasz Pan Krzyś”. A – przyznać trzeba – on bynajmniej nie broni się przed tym zawłaszczeniem własnej osoby. Również dlatego, że sam dodające mu skrzydeł Rostyniany sercem zawłaszczył, łącząc je zawsze z zaimkiem „moje” i twardym przekonaniem, iż dopóki żyć będzie, nie odda tego „majątku” nikomu.

Zagadnięty o tajniki tak skutecznego ambasadorowania Wileńszczyźnie w stolicy Polski, pan Krzysztof jest zdania, iż te są bardziej niż zwyczajne. Po pierwsze – to dziękczynne listy dziatwy rostyniańskiej oraz ich rodziców, z których zestawia gazetki ścienne i wywiesza na korytarzu do wglądu ogółu. Niby to drobiazg, a ma jakże znaczącą wymowę, tworzy klimat serdeczności nie lada. Pracownicy Instytutu są też na bieżąco informowani co do spożytkowania każdej złotówki, jaką w darze złożyli. Pozwala mu to liczyć, że temat pomocy Rostynianom u warszawskich „geologów” również nadal nie będzie przypominał wołania na puszczy. Dopingują ich poniekąd do tego dyplomy dziękczynne samorządu rejonu wileńskiego, wręczane imiennie Panu Krzysztofowi, choć tak na dobrą sprawę całemu Państwowemu Instytutowi Geologicznemu za działalność charytatywną na rzecz Ziemi Wileńskiej. Którą to działalność jakże dobrodusznie błogosławiła bądź błogosławi jego dyrekcja kolejno w osobach Stanisława Speczika, Tadeusza Peryta, Jerzego Nawrockiego.

Nie wstydzi się Pan Krzysztof przyznać, że mimo 15 lat pomagania szkółce w Rostynianach wciąż i nadal jest wielce sentymentalny. Jak i poprzednio łapie go za gardło gruzeł wzruszenia, gdy widzi, jak „jego” rostyniańska dziatwa tacha do domów reklamówki, których zawartość posłuży na święcone bądź na stół wigilijny i sprawi, że święta zyskają cokolwiek weselszą oprawę. Wtedy zresztą zawsze stają mu przed oczyma własne dziecinne lata, jakże przez los niedopieszczone.

Gdy liczył lat ledwie osiem, osierocił ich ojciec. A zaraz potem rozpętana przez Hitlera wojna nakazała mu brutalnie wydorośleć, żeby pomóc matce jakoś przeżyć w okupowanej Warszawie. Różnych imał się prac, włącznie z noszeniem meldunków i gazetek konspiracyjnych, a za uciułane grosz do grosza kupował węgiel albo żywność. Po upadku Powstania Warszawskiego, w końcu września 1944 roku, trafił wraz z matką do obozu pracy w Niemczech. Panowały tam warunki tak okrutne, że 17 kwietnia 1945 roku, w dniu wyzwolenia przez wojska alianckie, bardziej cień przypominał niż człowieka. Wobec ludzi, którzy go „odchuchali”, kryje w sercu dozgonną wdzięczność, a tak okrutnie doświadczony wojną, żyje wedle prostej jak lot strzały zasady: zwyciężania dobrem zła i dzielenia się z bliźnimi wszystkim, co się ma.

Zwierza się ponadto mój rozmówca, że gdy teraz wraz z puszką dla Rostynian kwestuje, jawi mu się zaraz w pamięci nastoletni sobowtór. Pod postacią harcerza I Warszawskiej Drużyny im. Romualda Traugutta (popularnie zwanej „Czarną Jedynką”), która to drużyna w latach 1947-1948 dwoiła się i troiła w gromadzeniu datków dla osieroconych w powstaniu dzieci. Nie potrafi wyjaśnić, jak to się stało, ale akurat on tej pomocy uzbierał najwięcej. „Może wtedy zakiełkował we mnie talent społecznika?” – zastanawia się. I jak zawsze rozbrajająco się uśmiechając dodaje, że grzechem by było, gdyby talentem tym nie podzielił się z bliźnimi, zachęcając przy okazji do pójścia w ślady.

Wszystko wskazuje na to, że ostatnio takiego wspólnika do niesienia pomocy Rostynianom zyskał Pan Krzysztof w osobie inspektora nadzoru robót budowlanych Ludwika Pawłowskiego, z którym się poznali w Archikonfraterni Literackiej przy Archikatedrze św. Jana w Warszawie. Akurat wtedy, gdy Pan Krzysztof opowiadał o Wileńszczyźnie i zamieszkałych tu rodakach, wyczulając zgromadzonych podczas tego spotkania na ich potrzeby. A ponieważ w przypadku Pana Ludwika, ziarnko trafiło na podatny grunt, duet Radlicz – Pawłowski zameldował się w Rostynianach w dniu 26 marca br., przywożąc darów tyle, ile zmieścił bagażnik osobowego auta, oraz pieniądze, uzbierane na zakup wielkanocnych paczek żywnościowych dla każdego z uczniów, nauczycieli i personelu technicznego tutejszej placówki oświatowej.

Trzebaż było widzieć, jak wylewnie zostali tu przywitani! Już od korytarza wiodącego od drzwi wejściowych aż po salkę, gdzie zresztą uczniowie dla tak oczekiwanych gości naszykowali przetkany na wskroś szczerością program artystyczny z udziałem jak najmłodszych, tak też siedmiu tych, co to niebawem opuszczą mury szkolne. Im właśnie Pan Krzysztof, zgodnie z dobrą tradycją ostatnich lat, wręczył na pamiątkę zegarki na rękę, gratulując dojścia do małej matury. Młodsi i starsi wiekiem artyści wplatali natomiast ze sceny między piosenki, wiersze oraz scenki wyrazy najszczerszej podzięki za dar Nieba, jakim jest dla nich niestrudzony „Pan Krzyś” wraz z życzeniami zdrowia oraz nieustającej opieki Tej, co w Ostrej świeci Bramie.

A potem już w luźnej rozmowie rozpytywał dobrodziej Radlicz niczym rodzic wielodzietnej rodziny, co słychać u tego i owego, przywołując w formie zdrobniałej imiona, których nosiciele za lat 16 jego mecenasowania szkole zdążyli już wydorośleć, nierzadko pozakładać własne rodziny, a których losy nadal śledzi. Nieco się rozczarował, że nie zobaczy będącej na urlopie macierzyńskim Renaty Judeluk, a po mężu Romejko. Przecież, by cokolwiek ulżyć dla niej finansowo, gdy studiowała na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym, wspierał stypendium, a gdy zdobywszy dyplom polonisty wróciła do rodzinnej szkoły, nie posiadał się z radości. Tę radość mnoży zresztą przez każdego wychowanka, nie poprzestającego na osiągniętym, tylko ambitnie zdążającego do przodu w dorosłym życiu. Wtedy bowiem pomoc, jakiej bynajmniej nie zabiegając o rozgłos udziela Rostynianom, zyskuje wymowę szczególną.

Byłem kiedyś świadkiem, jak dzieląc radość kolejnego spotkania w jakże dobrodusznym tonie przekomarzali się Michał Jarmołkowicz i Krzysztof Radlicz, wybiegając myślami w przyszłość. Wtedy miało niebawem minąć krągłych 10 lat, odkąd Pan Krzysztof ojcował miejscowej podstawówce, co oznaczało, że będąc regularnie promowanym z klasy do klasy musiał rodak z Warszawy przystąpić do małej matury, a szczęśliwie ją złożywszy opuścić mury szkolne. W tej sytuacji proponował mu żartem Jarmołkowicz oblanie któregoś z egzaminów, co wydłużyłoby o rok jego więź z Rostynianami. Na to dictum Radlicz protestował jednak zapamiętale, a to z racji zbyt krótkiej perspektywy funkcjonowania na zasadzie naczyń połączonych serc biciem. Przywołując strofy Juliana Tuwima, miał wyprosić u Boga, by dla niesienia pomocy Rostynianom pozostawił go na drugie życie, jak na drugi rok w tej samej klasie…

Henryk Mażul

Wstecz