Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

(Ciąg dalszy. Początek w nr 4, 6-8, 10 ub. r., 2-3 br.)

Weronika nabrała zwyczaju przychodzenia pod różnymi pretekstami gospodarskiej natury, których w sąsiedztwie wiejskim nigdy nie mogło brakować. Jej oczy trzepotały zawsze trochę niepewnie pod rzęsami, gdy rozmawiała z Martą, ale zdawało się jej, że zachowuje pozory dostatecznie ukrywając własną przebiegłość. Dopiero przesadna, jak jej się zdawało, obojętność, a czasem ledwo dostrzegalna ironia w obejściu Marty wprawiły ją w zakłopotanie. [...] Drażniło Weronikę i to, że sama nie potrafi się znaleźć tak, jakby chciała czy układała w duchu, ani też zachować równie idealnej obojętności w ruchach i słowach. Miała wrażenie, że sytuacja się czemuś rozłazi, jak ten przetarty materiał pod palcami.

Nie Marta, a przeciwnie, Weronika stawała się coraz bardziej zazdrosna.

Któregoś dnia, gdy szła z Pawłem ścieżką przez las, nie wytrzymała:

– Co ona taka... Odstępuje ciebie dla mnie czy co? Taka dumna czy jak? – w zielonkawych oczach zamigotała złość.

Paweł nie umiał, a, po prawdzie, to i nie chciało mu się odpowiadać [...] Szedł w milczeniu i dopiero po dłuższej chwili mruknął:

– Nie wiem, czego ty chcesz. Wolałabyś, żeby co?

– Ja nie chcę żadnego podarunku.

Paweł uśmiechnął się szczerze.

– A po drugie... – podjęła i urwała nagle. U wylotu ścieżki widniały już białe ramiona krzyża, postawionego tam przed kilku laty na pamiątkę jakiegoś człowieka, który zmarł w drodze.

– Co „po drugie”? – spytał z roztargnieniem. [...]

– Nic... Tak tylko sobie pomyślałam – odpowiedziała, łagodniejąc nagle. A później szepnęła:

Co będzie dalej?

Ba, żeby to on wiedział, co będzie dalej. Żeby to on mógł wiedzieć, co będzie dalej. [...]

(Józef Mackiewicz „Droga donikąd”)

Weronika, krzyż, studnia...

Rozmawiam w Warszawie z córką Józefa Mackiewicza Haliną. Doskonale pamięta „ten krzyż”. A „tę” Weronikę? Owszem, kojarzy... Jej mąż, powieściowy Wincenty Rojkiewicz, miał przed wojną sklep w Czarnym Borze; mieszkali blisko stacji kolejowej...

...Obecny krzyż w Czarnym Borze, ustawiony blisko drogi, jest wymownym znakiem tamtych wspominków.

...No a te osławione studnie? Ile ich w Czarnym Borze zostało?

Przy końcu obiadu Marta prosiła, żeby narąbał drzewa i naniósł więcej wody ze studni, bo chce robić pranie. [...]

Wbił z rozmachem siekierę w pień. Poszedł do studni, zaczepił wiadro o łańcuch i odkręcając walec patrzył, jak niknie w czarnej czeluści. Studnia była głęboka.

W tej chwili usłyszał z tyłu od płotu czyjś szept. Odwrócił się raptownie jak przyłapany na głośnym mówieniu do samego siebie. Za płotem, wsparta bokiem o pień brzozy, który zasłaniał ją od strony domu, stała Weronika. Wówczas oderwał rękę od walca i opuścił ją bezwładnie. Zwolniony łańcuch rozkręcał się coraz szybciej, szybciej, walec zaczął furkotać z rozpędu, aż het, w głębi plusnęło wiadro z całej mocy. Ciężkim krokiem podszedł do płotu. Nie starał się nawet uśmiechnąć.

– Gdzie byłeś przez te kilka dni? – spytała Weronika.

– W mieście byłem.

– No, i co tam... – spojrzała na niego uważnie, później trochę w bok. – Chciałam tylko zapytać... Czy my nie spotkamy się jutro może? – zielonkawe oczy zwęziły się i dodała szeptem. – Mąż wyjeżdża.

– Nie – powiedział – jutro znowu muszę do miasta.

– Co ty tam robisz ciągle, w mieście?

– Jak to co, pracy szukam.

– Będziesz tak jeździł, aż ciebie aresztują.

– Za co mnie mają aresztować?

– A za co wszystkich?

– Wszystkich nie aresztują. – Podniósł wzrok i zobaczył, jaka jest ładna w tej chwili. Może ładniejsza jeszcze niż zazwyczaj. Położył rękę na jej plecach opartych o płot. Wysunęła ku niemu twarz, jakby go chciała pocałować, ale szepnęła tylko niespodziewanie:

– Wiesz… a może...może...my by z tobą wyjechali?

– Dokąd?! – zdumiał się szczerze i aż głowę cofnął do tyłu.

– Ty nie wiesz, co mówią, że Bożek mówił... – zaczęła bezładnie zdyszanym nagle szeptem, gdy od domu zawołała właśnie Marta:

– Wody! – A nie widząc go przy studni:

– Gdzie jesteś?! Paweł!

– Ach – syknęła Weronika, wyrywając palce spod jego ręki, i poszła szybko wzdłuż płotu nie oglądając się. Zauważył tylko jej szorstki ruch, jakim poprawiła chustkę na ramieniu.

– Zaraz! – odkrzyknął. Powrócił do studni i zaczął nakręcać wałek. Ale łańcuch szedł pusty do góry. Zaklął.

– Co się stało? Co tam majstrujesz? – pytała Marta, zbliżając się wolno.

– Puściłem wał i wiadro z rozpędu zeskoczyło z haku. Diabli nadali. Trzeba go będzie teraz „wilkiem” łapać.

– No, widzisz, jaki jesteś nieostrożny – odpowiedziała łagodnie. Pochylając się zaglądali razem w czarny otwór. Studnia była głęboka, i woda na jej dnie nie odbijała niczyjej twarzy.

...Ta studnia przy domu Józefa Mackiewicza w Czarnym Borze, niejednokrotnie wzmiankowana w „Drodze donikąd”, przetrwała do dnia dzisiejszego.

Jakie były dalsze losy powieściowej Weroniki? Za zorganizowanie Pawłowi i jego żonie Marcie ucieczki przed aresztowaniem przez sowieckie służby bezpieczeństwa, ona i jej rodzice zostali skazani na zesłanie.

Z rozmowy z Haliną Mackiewicz:

– Ojciec i Barbara Toporska opuścili Czarny Bór wiosną 1944. Wtedy też, na pożegnanie, ojciec wyraził życzenie, żebyśmy razem zrobili portretowe zdjęcia – on i ja. Na pożegnanie. Zdjęcia robiliśmy w zakładzie fotograficznym Zdanowskich w Wilnie. Ojciec z Barbarą Toporską znaleźli się z początku w Warszawie, potem w Krakowie, a jeszcze później w niezwykle dramatycznych okolicznościach przedostali się na Zachód... Ja z mamą wyjechałyśmy do pojałtańskiej Polski 13 lipca 1945...

Czy zdążył Józef Mackiewicz pożegnać się z tajemniczym drwalem „Wacławem Rodziewiczem”? Może...

„Wacław Rodziewicz” pożegna się z Czarnym Borem w sierpniu tegoż samego – 1944 roku...

Z żalem opuszczał Czarny Bór

W lipcu 1944 Niemcy ustąpili z Wilna. Ks. Sopoćko, ciągle jeszcze jako „Wacław Rodziewicz”, w przebraniu za drwala, z obfitym zarostem, wybrał się z Czarnego Boru do miasta, żeby się zorientować w sytuacji. Jego mieszkanie w Wilnie zostało zajęte przez litewską rodzinę. Książki i inne sprzęty ocalały dzięki przyjaznym księdzu osobom. Zdążono je wynieść przed wprowadzeniem się nowych lokatorów.

Po powrocie do Czarnego Boru, na początku sierpnia dotarły do niego wiadomości, że do Wilna powrócił z internowania w Mariampolu arcybiskup Romuald Jałbrzykowski, powrócili takoż zwolnieni z obozów księża profesorowie. Ks. Sopoćko ponownie wybrał się do Wilna, aby się z nimi spotkać.

Ostatecznie powrócił do Wilna 14 sierpnia 1944. W Czarnym Borze ukrywał się – jak odnotuje w „Dzienniku” – 30 miesięcy. Z żalem opuszczał tam dom – „Opatrzność”, gdzie, jak pisał, spędził „najprzyjemniejsze i najowocniejsze dla duszy chwile z całego okresu życia”. Co było treścią tych najowocniejszych chwil? Z kim z okolicznych mieszkańców się spotykał, o czym z nimi rozmawiał? „Nie sposób jest opisać wszystkich wrażeń i przeżyć – pisał w „Dzienniku” – gdyż już się nie pamięta wszystkiego, a od razu zapisywać było niebezpiecznie. Zaznaczam tylko, że z żalem opuszczałem „Opatrzność”, gdy się dowiedziałem (po powrocie Arcypasterza z Mariampola), że mam powracać do Wilna”.

W ostatnich latach przed wybuchem wojny relacje z arcybiskupem Romualdem Jałbrzykowskim układały się fatalnie.

A wszystko się zaczęło od wystawienia obrazu w Ostrej Bramie.

Obraz w Ostrej Bramie, widzenia s. Faustyny

Obraz Króla Miłosierdzia wystawiony był w oknie galerii Kaplicy Ostrobramskiej w dniach 26-28 kwietnia 1935 roku (czyli zgodnie z terminem, którego życzyła sobie s. Faustyna: w piątek, sobotę i Niedzielę Przewodnią). S. Faustyna, na prośbę ks. Sopoćki i za wiedzą przełożonej wydelegowana została do udekorowania obrazu. Obraz (według wspomnień ks. Sopoćki) „wyglądał imponująco i zwracał uwagę wszystkich modlących się i wtedy przechodzących”. W tych trzech dniach ks. Sopoćko wygłaszał kazania, w których mówił o Miłosierdziu Bożym, ale przezornie nie poruszał w nich tematu eksponowanego obrazu.

Już w pierwszym dniu, w piątek 26 kwietnia, podczas kazania wygłaszanego przez ks. Sopoćkę, s. Faustyna zobaczyła w widzeniu, że postać Jezusa na obrazie stała się żywa, „a promienie wychodzące od Niego przenikały do serc zgromadzonych ludzi” (jak odnotuje to w „Dzienniczku”). Podobnie zdarzyło się w Niedzielę Przewodnią, w dniu oczekiwanego święta Miłosierdzia Bożego. W momencie błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem, miała ona wizję Jezusa w takiej samej postaci jak na obrazie Kazimirowskiego: Jezus udzielał błogosławieństwa, a wychodzące od Niego promienie rozchodziły się na cały świat. W swym wnętrzu s. Faustyna usłyszała głos: „Święto to wyszło z wnętrzności miłosierdzia mojego i jest zatwierdzone w głębokościach zmiłowań moich. Wszelka dusza wierząca i ufająca miłosierdziu mojemu dostąpi go”.

Na podstawie „Wspomnień” ks. Sopoćki i „Dzienniczka” s. Faustyny pisze ks. Henryk Ciereszko:

„Publiczne ukazanie się obrazu nie oznaczało oczywiście ujawnienia jego pochodzenia ani też treści, jaką w sobie zawierał. Ksiądz Sopoćko mówił w swych kazaniach o Bożym Miłosierdziu w oparciu o naukę objawioną, nie wyjaśniał także, co za obraz umieszczono w oknie galerii przy kaplicy. Po zakończonych uroczystościach obraz zabrany został do klasztoru sióstr bernardynek i umieszczony na dawnym miejscu. Tymczasem s. Faustyna, opowiadając ks. Sopoćce o swoich przeżyciach w związku z ukazaniem się obrazu i obchodami triduum, ponowiła prośbę, aby obraz nie pozostawał w ukryciu, ale zawieszony był w kościele. Ksiądz Sopoćko nie mógł oczywiście spełnić wtedy tego żądania, ale niebawem użył obrazu jako dekoracji, tym razem w jednym z ołtarzy na procesji w święto Bożego Ciała przy kościele pobernardyńskim. Siostra musiała jednakże nadal przypominać ks. Sopoćce żądanie Jezusa, aby obraz doznawał publicznej czci. Pod datą 15 grudnia 1935 roku odnotowała w swych zapiskach słowa przekazane jej przez Jezusa: „Powiedz spowiednikowi, aby obraz ten był w kościele wystawiony, a nie za klauzurą w klasztorze tym”.

W marcu 1936 s. Faustyna miała już opuścić Wilno. W obliczu tego faktu ks. Sopoćko uległ jednak jej prośbom i zawiesił obraz w kościele św. Michała na ścianie po prawej stronie od wejścia. Uczynił to w Niedzielę Przewodnią. Obraz pozostawał w kościele aż do uroczystości Bożego Ciała, kiedy to po raz drugi ks. Sopoćko umieścił go w ołtarzu procesji. Ale po procesji nie wrócił on już do kościoła, tylko pozostał w zakrystii. Ks. Sopoćko nie mógł zatrzymać go w kościele, bo nie zwracał się jeszcze do arcybiskupa o jego zatwierdzenie i zezwolenie na publiczną cześć.

Tymczasem s. Faustyna, będąc już poza Wilnem, w dalszym ciągu była przynaglana wewnętrznie, aby obraz takiej czci doznawał. W czasie rekolekcji w październiku 1936 zapisała w „Dzienniczku” słowa Jezusa do niej skierowane: „Tak, pierwsza niedziela po Wielkanocy jest świętem Miłosierdzia, ale musi być i czyn; i żądam czci dla mojego miłosierdzia przez obchodzenie uroczystości tego święta i przez cześć tego obrazu, który jest namalowany. Przez obraz ten udzielę wiele łask duszom, on ma przypominać żądania mojego miłosierdzia, bo nawet wiara najsilniejsza nic nie pomoże bez uczynków”.

Teraz kontakt z ks. Sopoćką utrzymywała w formie korespondencji. W swym liście z dnia 28 grudnia 1936 informowała go, że odprawia nowennę do Miłosierdzia Bożego w intencji abp. Jałbrzykowskiego i ks. Sopoćki, prosząc, by Bóg natchnął arcybiskupa, żeby ten zatwierdził koronkę i obraz. Jeszcze będąc w Wilnie przekonała się o negatywnym stosunku abp. Jałbrzykowskiego do „sprawy tej”. Niedługo potem arcybiskup zachorował. „Bóg doświadczył pewnego arcykapłana, że miał niechęć i nie dowierzał sprawie tej” – napisze w swym „Dzienniczku”.

Lepiej jest nic nie robić, aniżeli coś robić źle”

Ale i sam ks. Sopoćko ze swej strony, wciąż jeszcze nie mając wyrobionego zdania w tej kwestii, nie miał śmiałości przedstawiać arcybiskupowi sprawę s. Faustyny, jej objawień, wreszcie – obrazu. W swych „Wspomnieniach” ks. Sopoćko napisze: „Wręcz wstydziłem się prosić o to Arcybiskupa, a tym bardziej opowiadać mu o pochodzeniu obrazu”. W końcu jednak – odważył się.

Dopiero 1 kwietnia 1937 ks. Sopoćko zdecydował się poprosić abp. Jałbrzykowskiego o zatwierdzenie obrazu do kultu i zawieszenie go w kościele. Arcybiskup, nie chcąc zaostrzać sytuacji, zrobił zręczny unik. Nie podjął samodzielnej decyzji, ale zlecił ks. A. Sawickiemu, kanclerzowi Kurii Metropolitalnej Wileńskiej, powołanie komisji, która miałaby ocenić, czy obraz nadaje się do zawieszenia w kościele. Już w dniu następnym, 2 kwietnia, komisja obejrzała obraz. Ks. Sopoćko z powodu zajęć w seminarium nie był przy tym obecny. Następnego dnia, 3 kwietnia, arcybiskup powiadomił ks. Sopoćkę, że uzyskał dokładne informacje o obrazie oraz, że zezwala na poświęcenie go i zawieszenie w kościele, ale z zastrzeżeniem: nie umieszczać obrazu w ołtarzu i nie mówić nikomu o jego pochodzeniu!

Tak tedy w dniu 4 kwietnia 1937, w Niedzielę Przewodnią, obraz został poświęcony i zawieszony w kościele św. Michała po lewej stronie obok wielkiego ołtarza. Nie na długo... Ten TAJEMNICZY OBRAZ, już od samego początku będzie skazany na nieustającą wędrówkę...

Wbrew obiegowym mniemaniom – nie szedł ks. Sopoćko na pasku objawień s. Faustyny. Działał roztropnie, bez pośpiechu. „Pośpiech nie jest działaniem Bożym – powtarzał – lepiej jest nic nie robić, aniżeli coś zrobić źle”.

Dopiero po wyjeździe s. Faustyny z Wilna, zajął się bliżej sprawą zgłębienia biblijnej i teologicznej nauki o Miłosierdziu Bożym. Śledząc nauczanie Ojców Kościoła, znalazł w nim potwierdzenie prawdy płynącej z objawień, wizji danych przez Jezusa s. Faustynie, a będącej wymownym świadectwem tego, że Miłosierdzie Boże stanowi najwyższy przymiot Boga Stwórcy i Odkupienia.

Nie tylko zresztą jedynie s. Faustynie dane były tego rodzaju przeżycia.

Temat ten rozwija niejednokrotnie tu przywoływany ks. Henryk Ciereszko.

Objawienia innych sióstr zakonnych wskazujące na tenże kult

Nauka o Miłosierdziu Bożym zawarta w Objawieniu i przekazywana w myśli teologicznej jakkolwiek była do pewnego stopnia i głoszona, to jednakże aż po wiek XX nie była wystarczająco uwydatniona. Również jej zakorzenienie w życiu i pobożności wiernych nie osiągało właściwej głębi. W religijności dominowało raczej postrzeganie Boga jako wszechmocnego i sprawiedliwego, które osłabiało ufność w Jego miłosierne zwrócenie się ku człowiekowi. Najwyraźniej chyba idea miłosierdzia znajdywała swe odzwierciedlenie w charytatywnej działalności Kościoła, ale pobudki tej działalności nie zawsze były zgodne z ewangelicznym rozumieniem miłosierdzia. Pomoc materialna bowiem często nie szła w parze ze współczesną miłością i duchowym wsparciem, wprowadzającym obdarowywanych w relacje równości z dobroczyńcami. Sytuacja ta niejako sama z siebie niosła więc postulat ponownego zainteresowania się tajemnicą miłosierdzia i zwrócenia się ku miłosiernemu Ojcu. Ponadto sam Bóg poprzez objawienia prywatne wprost dopomniał się o uczczenie Go w tajemnicy Jego Boskiego Miłosierdzia.

Objawienia prywatne niejednokrotnie już miały miejsce w szczególniejszych okresach życia Kościoła i pozostawały w pewnym związku z ożywieniem konkretnych form religijności. Kościół, aprobując te formy, nie uzasadniał ich wprawdzie objawieniami prywatnymi, ale nauką płynącą z Objawienia publicznego. Niemniej należy w nich dostrzegać pewien impuls skłaniający do ponownego zainteresowania się mniej postrzeganą w danym okresie prawdą wiary czy formą pobożności. Przykładem mogą być objawienia dane Marii Małgorzacie Alacoque, w które wprawdzie nie ma obowiązku wierzyć, a sugerowane w nich nabożeństwo do Serca Bożego zaaprobowane zostało na podstawie nauki objawień, niemniej jednak nie można ich zupełnie pominąć, analizując historię wprowadzenia tegoż kultu.

Także w przypadku prawdy o Bożym Miłosierdziu, wraz z potrzebą ożywienia wiary i kultu tegoż Miłosierdzia, która zdawała się być nagląca od początku XX wieku, pojawiły się objawienia wskazujące na tenże kult. Objawienia takie otrzymała najpierw Włoszka, siostra z zakonu wizytek, Benigna Konsolata Ferrero (1885-1916), nazwana w nich sekretarką Miłosierdzia. Wezwana była ona do ogłaszania światu, że Bóg jest Miłością i Miłosierdziem, że oczekuje wiary i zaufania Jego dobroci i pragnie przebaczać grzesznikom, jeśli tylko z żalem i skruchą, bez lęku będą się do Niego zwracać. Siostra Benigna Konsolata pozostawiła „Dzienniczek” zawierający treść orędzia Miłosierdzia Bożego, jednak ono – prawdopodobnie wskutek zawieruchy I wojny światowej – nie zostało szerzej rozpowszechnione.

Niemalże równocześnie podobne objawienia otrzymała Hiszpanka, siostra ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszego Serca Jezusa, Józefa Menendez (1890-1923). Ona również została wezwana, aby być posłanką orędzia Miłości i Miłosierdzia do świata, aby przypominać nieskończoną Miłość Serca Bożego do ludzi, przez które wyświadczane jest nieustannie Miłosierdzie Boże. Miała też ogłaszać, że Bóg pragnie, by ludzie wierzyli w Jego Miłosierdzie, oczekiwali wszystkiego od Jego dobroci i nigdy nie wątpili w Boże przebaczenie. W ujawnionym jej orędziu znalazło się także napomnienie mówiące o tym, że miłosierna Miłość Boża jest niedoceniana, zapominana, a nawet wzgardzona, oraz znalazło się tam wezwanie do docenienia i odwzajemnienia tej miłości. Chrystus zapewniając o swym miłosierdziu względem grzeszników wzywał do ekspiacji za grzechy świata. Osoby, które zechcą odpowiedzieć na orędzie miłosiernej miłości, zachęcane były do realizowania w swym życiu potrójnej postawy: wynagrodzenia, miłości i ufności. [...]

Siostra Józefa wiernie wypełniła swą misję przekazując światu objawione jej orędzie, a jeszcze bardziej spełniła jego wezwanie ofiarowując się całkowicie Bogu w duchu ekspiacji. Zmarła w wieku 33 lat i jest dzisiaj kandydatką na ołtarze.

Orędzie przekazane s. Józefie Menendez zostało opublikowane w 1938 roku, jednakże i ono nie stało się poszechnie znane w Kościele. Obydwa wspomniane orędzia mogą być odczytywane jako znak szczególnego wezwania, skierowanego do ludzkości XX wieku i przypominającego współczesnemu światu o tajemnicy Boga miłosiernego. Nie sposób ich pominąć, ukazując problematykę Miłosierdzia Bożego w nauce i życiu Kościoła na początku XX stulecia.

Najmocniej jednak upomniał się Bóg o uczczenie Go w tajemnicy swego Miłosierdzia przez objawienia dane św. Faustynie Kowalskiej. One i przyczyniły się do powstania nowych form kultu tegoż Miłosierdzia. Uczczenie Boga w tajemnicy Jego Miłosierdzia, zgłębianie tej tajemnicy w wierze Kościoła i wprowadzenie jej w życie codzienne, które dziś zauważa się w Kościele, nie może być odłączone od tychże objawień. Nie można też zapomnieć o trudnej historii rodzenia się i upowszechniania nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego, w której niepowtarzalną rolę spełniły wybrane przez Boga osoby, św. Faustyna Kowalska, a za nią jej spowiednik i kontynuator zleconej jej w objawieniach misji – błogosławiony Michał Sopoćko.

„Wielkie i Boże dzieła zawsze napotykają na przeszkody”

Dzieło prowadzone przez siostrę Faustynę i księdza Sopoćkę od początku napotykało na liczne trudności. Piszą o nich w swych wspomnieniach, dowodzi też tego ich wzajemna korespondencja. Zgodnie jednak uznawali, że „wielkie i Boże dzieła zawsze napotykają na przeszkody i wymagają równie wielkich poświęceń i cierpień”. W jednym ze swych listów do ks. Sopoćki s. Faustyna pisała: „Serca wielkie i szlachetne zawsze napawane są goryczą”.

Upór łączony z pokorą w ustanowieniu święta

Ksiądz Sopoćko roztropnie i rozważnie, z pokorą, ale i z właściwym mu uporem zmierzał do sprawy ustanowienia święta Miłosierdzia Bożego. Otwarty był na objawienia i zadania pochodzące od s. Faustyny, ale zdawał sobie też sprawę z tego, że ustanowienie święta może być zrealizowane jedynie na drodze jego teologicznego umotywowania oraz wykazania jego autentycznej potrzeby duszpasterskiej, popartej prośbą biskupów. „Wiedział też doskonale, że jakkolwiek znane były w Kościele fakty ustanowienia świąt pod wpływem objawień prywatnych, to zatwierdzenie ich nie dokonywało się wprost na ich podstawie, ale po stwierdzeniu zgodności treści tychże objawień z Objawieniem publicznym i przekonaniu się, że wprowadzane święta odpowiadają potrzebom czasu. To zaś wymagało już dużego wkładu pracy badawczej, a potem uzyskania zgody władzy kościelnej. Ksiądz Sopoćko motywowany powyższymi racjami, podjął się tego niełatwego zadania, polegającego na przygotowywaniu warunków wymaganych do ustanowienia święta, czyli na wypracowaniu teologicznych i liturgicznych podstaw dla kultu Miłosierdzia Bożego oraz wykazania potrzeby święta, a następnie przełożeniu próśb o święto władzom kościelnym”. (ks. Henryk Ciereszko)

Wyniki swych poszukiwań opublikował najpierw w „Wiadomościach Archidiecezjalnych Wileńskich” w 1936 roku w artykule pt. „Miłosierdzie Boże”, oraz w oddzielnej broszurce pod tym samym tytułem. W broszurce tej, na okładce, wydrukowany został po raz pierwszy wizerunek Jezusa z obrazu namalowanego przez Eugeniusza Marcina Kazimirowskiego. Nie było tam wzmianki o jego pochodzeniu, o wizjach s. Faustyny. Podane było natomiast, wraz z nauką o prawdzie Miłosierdzia Bożego, wysnutą z nauczania Biblii, Ojców i Doktorów Kościoła – uzasadnienie oraz potrzeba ustanowienia święta Miłosierdzia Bożego w Niedzielę Przewodnią. W tym samym, 1936 roku ks. Sopoćko wysłał broszurki o Miłosierdziu Bożym do biskupów polskich, uczestników konferencji w Częstochowie. Niestety, nie okazano tam tej sprawie specjalnego zainteresowania.

W 1937 roku ks. Sopoćko opublikował w „Misterium Christi” nowy artykuł o święcie ku czci Miłosierdzia Bożego. Z kręgów duchownych zainteresowanie tą publikacją okazał jedynie ks. H. Weryński z Krakowa. W tymże 1937 roku ks. Sopoćko opublikował jeszcze kilka artykułów podobnej treści w wileńskich czasopismach i dziennikach. Opublikował je także w roku następnym.

Po ukazaniu się pierwszych prac o Miłosierdziu Bożym w 1936 roku, ks. Sopoćko zamierzał też wydrukować obrazki z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego. (Miały to być modlitwy, jakich s. Faustynę nauczył sam Jezus, m. in. nowenna i koronka). Prosił więc abp. Jałbrzykowskiego o pozwolenie na ich druk. Ale arcybiskup odmówił.

Pokorny i uparty ks. Sopoćko swe zamierzenia zrealizował w następnym, 1937 roku. Tym razem już nie w Wilnie, na co nie miał nadziei, ale w Krakowie. Zebrawszy teksty modlitw, zgłosił się w Krakowie do J. Cybulskiego, właściciela sklepu z dewocjonaliami, z prośbą o ich wydanie, wraz z reprodukcją wizerunku Jezusa według namalowanego w Wilnie obrazu. Za pozwoleniem Kurii Metropolitalnej w Krakowie na druk, broszurka ta, wraz z obrazkiem i modlitwami, ukazała się w październiku 1937 pt. „Chrystus, Król Miłosierdzia”. Ale i ta broszurka wydrukowana w Krakowie, podobnie jak wcześniejsze publikacje ks. Sopoćki, nie miała spodziewanego rezonansu. Większą część nakładu musiał on wykupić i zabrać do Wilna.

Niechęć arcybiskupa do ks. Sopoćki i do sprawy Miłosierdzia Bożego

15 czerwca 1938 ks. Sopoćko przekazał arcybiskupowi Romualdowi Jałbrzykowskiemu, gdy ten udawał się do Rzymu na kanonizację św. Andrzeja Boboli, kopię obrazu Króla Miłosiernego, prosząc go jednocześnie o podjęcie starań w sprawie ustanowienia święta Miłosierdzia Bożego. Następnie 8 września tegoż roku złożył podanie do arcybiskupa, prosząc o poruszenie tej kwestii na Konferencji Episkopatu Polski. Ale arcybiskup nie przyjął podania.

Pisze ks. Henryk Ciereszko:

„Nieznane są w pełni motywy tego posunięcia. Możliwe, że była w tym pewna ostrożność, gdyż arcybiskup mógł sugerować się znanym mu faktem związków ks. Sopoćki z inspiracjami płynącymi od s. Faustyny, a wtedy najprawdopodobniej nie miał jeszcze wystarczająco wyrobionego zdania na temat objawień siostry, tym bardziej że od początku był do nich krytycznie ustosunkowany. Na ten motyw wydaje się wskazywać sam ks. Sopoćko. W liście do siostry Ireny Krzyżanowskiej pisał on bowiem, że abp Jałbrzykowski, któremu powiedział o s. Faustynie jako inicjatorce zabiegów o święto Miłosierdzia Bożego, prawdopodobnie z tego powodu powstrzymywał się od popierania starań o to święto. Niewykluczone, że na decyzję arcybiskupa miało wpływ również jego ogólne odniesienie do ks. Sopoćki. Tenże bowiem, wspominając po latach swe relacje z arcybiskupem, zaznaczył wyraźnie, że nie zawsze cieszył się życzliwością swego przełożonego. Tę postawę arcybiskupa tłumaczył tym, że – w jego odczuciu – kierował się on „raczej sercem, nastrojem i opinią otoczenia, które miało na niego wielki wpływ, nie zawsze pozytywny”. [...] Najbardziej zaś, zdaniem ks. Sopoćki, zaważył na tym odniesieniu zatarg z siostrami bernardynkami, w związku z którym bezpodstawnie wytworzono nieprzychylny klimat wokół osoby ks. Sopoćki. Ponadto na tym odniesieniu arcybiskupa do ks. Sopoćki, o czym on sam również wspominał, zaważyć mógł fakt, że pierwsze publiczne ukazanie obrazu w Ostrej Bramie dokonało się pod nieobecność arcybiskupa, a jedynie za zgodą proboszcza parafii ostrobramskiej. Wszystko to według ks. Sopoćki wpływało na nie zawsze przychylne w stosunku do niego stanowisko przełożonego, a w konsekwencji i dużą rezerwę do sprawy Miłosierdzia Bożego”.

Działania ks. Sopoćki na własną rękę

Pokorny i uparty ks. Sopoćko jednakże nie rezygnował. Sam wprost zwrócił się z tym do biskupów. Przygotował do nich indywidualne listy, z niektórymi zebranymi na konferencji w Częstochowie rozmawiał w tej sprawie osobiście. U żadnego z nich nie znalazł sprzeciwu, ale też i nie uzyskał konkretnego poparcia. Ale jedna oficjalna odpowiedź przecież była: biskup S. Łukomski, sekretarz episkopatu, zachęcał go, by nie ustawał w swych staraniach.

Toteż nie ustawał. Wyjechał w tej sprawie do Stolicy Apostolskiej. Do Rzymu przybył w kwietniu 1939. Nie w odpowiednim czasie, bo w dniach Wielkiego Tygodnia, toteż nie udało mu się dostać na audiencję u papieża Piusa XII. W Wielką Sobotę udał się do Sekretariatu Stanu, stamtąd odesłano go do Kongregacji św. Obrzędów, ale urząd był już zamknięty. Poinformowano go jedynie, że nie ma w Kościele zwyczaju ustanowienia odrębnych świąt ku uczczeniu poszczególnych przymiotów Bożych i że przy wnoszeniu tego rodzaju petycji konieczne jest poparcie biskupa ordynariusza, a najlepiej kilku biskupów czy wprost episkopatu krajowego.

Na uzyskanie poparcia biskupa ordynariusza nie miał nadziei. Po powrocie do Polski udał się niezwłocznie do prymasa, kardynała Augusta Hlonda. Ten powtórzył już znane ks. Sopoćce zdanie Kongregacji, iż nie ma w Kościele zwyczaju ustanawiania świąt ku uczczeniu poszczególnych przymiotów Bożych. Ale okazał stanowisko życzliwe, doradził ks. Sopoćce, aby opracował naukową rozprawę teologiczną, uzasadniającą potrzeby takiego święta oraz zbijającą zarzuty przeciwko temu projektowi.

To zagrzało ks. Sopoćkę do bardziej energicznych działań. Tymczasem we wrześniu 1939 wybuchła wojna.

Powrót do litewsko-sowieckiego Wilna

Teraz, po 30 miesiącach ukrywania się w Czarnym Borze, wrócił do Wilna. Do litewsko-sowieckiego miasta, w którym pozbawiono go mieszkania. Tymczasowo przyjął go do siebie prof. Staszewski. Mieszkał więc przez miesiąc u niego, przy ul. Literackiej. Po miesiącu przeniósł się do rodziny Komorowskich przy Mostowej, a stąd w końcu października na plebanię kościoła św. Jana.

Seminarium Duchowne Niemcy zamknęli w 1942. Obecnie abp Jałbrzykowski postanowił je reaktywować. W październiku 1944 rozpoczęły się zajęcia. W dniu 20 lutego 1945 na teren seminarium wkroczyła milicja, z nakazem natychmiastowego zamknięcia seminarium. W tej sytuacji abp Jałbrzykowski został zmuszony przenieść się do seminarium do Białegostoku, pozostającego w granicach „nowej” Polski. Ksiądz Sopoćko postanowił jednakże, że pozostanie w Wilnie. Arcybiskup zaakceptował jego decyzję. Ks. Henryk Ciereszko komentuje to tak:

„Arcybiskup liczył się z możliwością zorganizowania Seminarium Litewskiego, a wtedy potrzebna byłaby opieka nad ewentualnymi kandydatami polskiego pochodzenia, którzy zgłaszaliby się do tegoż seminarium. Ksiądz Sopoćko mógłby pełnić tę rolę. Ponadto arcybiskupowi zależało także na tym, ażeby, o ile to możliwe, zachować jak najwięcej księży w Wilnie”.

Ks. Sopoćko w swoim „Dzienniku” zapisze: „Ja z wielu względów wolałem zostać w Wilnie”.

Abp Jałbrzykowski wyznaczył mu rolę pomocnika w duszpasterstwie przy kościele św. Jana. Do posług tych należała przede wszystkim katechizacja młodzieży. Władze sowieckie nie zezwalały na nauczanie religii w szkołach, ale nie zabraniały (przynajmniej początkowo) czynić tego przy kościołach. Ksiądz Sopoćko rozpoczął katechizację w kościele Wszystkich Świętych. Gdy zaczęto mu tam stwarzać różne utrudnienia, przeniósł się do kościoła św. Jerzego. Tu władze jęły się nowych sposobów: zaczęto przeszkadzać młodzieży w uczęszczaniu na religię, z początku kontrolując, a niedługo wprost zakazując wchodzić do kościoła. Niebawem dowiedziano się o zamiarze władz całkowitego zakazu katechizowania dzieci i młodzieży do lat 18. Wobec tego ks. Sopoćko zajął się przygotowaniem osób świeckich do prywatnej katechizacji w rodzinach. Zgłosiło się parę dziesiątków osób. Zajęcia odbywały się codziennie, w godzinach popołudniowych w zakrystii kościoła św. Jana. Spotkania zachowywano w tajemnicy. Na ewentualny „ostry wypadek” miano się tłumaczyć, że celem tych spotkań jest modlitwa, a tej w kościele nie zabraniano.

W Wilnie w miejsce wywiezionych do Rosji bądź repatriowanych do lubelskiej Polski Polaków, osadzono Litwinów i Rosjan. Przybywali też Polacy z innych republik sowieckich, mający trudności z posługiwaniem się w języku ojczystym. Na ich prośbę, a także Litwinów, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, ks. Sopoćko, za zgodą arcybiskupa Mieczysława Reinysa zorganizował od marca 1946 nabożeństwa w języku rosyjskim. Odbywały się one w kościele Św. Trójcy przy ul. Dominikańskiej (obecnie Sanktuarium Miłosierdzia Bożego). „Nabożeństwa te miały określony porządek. Najpierw była Msza św. czytana, podczas której chór, zorganizowany przez jedną z sióstr ze Zgromadzenia Misjonarek św. Rodziny, śpiewał pieśni w języku rosyjskim. Potem kazanie po rosyjsku. Następnie wystawienie Najświętszego Sakramentu, w które ponownie włączone były śpiewy w języku rosyjskim. Frekwencja na tych nabożeństwach była dość wysoka. Przychodzili na nie także Rosjanie. Wprowadzenie języka rosyjskiego do nabożeństw nie wszystkim się podobało. Bardziej fanatyczni Polacy czy Litwini próbowali nawet porównywać ks. Sopoćkę z niechlubnymi postaciami księży, którzy wcześniej wprowadzali język rosyjski na rozkaz caratu. Ksiądz Sopoćko, mimo przykrości z tego powodu, pozostał jednak wierny swej idei. Chodziło mu bowiem przede wszystkim o dobro wiernych mających trudności z językiem ojczystym, a także o misyjne oddziaływanie na przybywających do Wilna Rosjan, którzy od lat pozostawali pod wpływem ateistycznej propagandy. Wytrwałość ks. Sopoćki w tej posłudze zaczęła przynosić efekty nie tylko w postaci zainteresowania się Rosjan religią, ale także w nawróceniach na wiarę chrześcijańską. Niektórzy spośród nich przyjęli chrzest i podjęli życie według zasad wiary chrześcijańskiej. A było też kilka osób, które pragnąc głębszego zaangażowania religijnego, uczęszczały dodatkowo do ks. Sopoćki na spotkania formacyjne w zakresie życia duchowego. W gronie tym znaleźli się i ci, którzy wyrażali ewentualną chęć obrania życia duchowego w zakonie czy kapłaństwie”. (ks. Henryk Ciereszko)

Pewną możliwość ewangelizowania Rosjan stwarzała też posługa ks. Sopoćki w szpitalu zakaźnym przy ul. Bakszta. Znajdowało się tam wielu sowieckich żołnierzy. Zdarzało się, że przychodzili oni na organizowane w szpitalu nabożeństwa dla chorych. Interesowały ich zwłaszcza kazania. Niektórzy spośród nich po przygotowaniu katechizacyjnym, które prowadziły dla nich pracujące tam siostry misjonarki, przystępowali do sakramentów świętych i wiernie praktykowali.

Tego rodzaju działalność ks. Sopoćki musiała wzbudzić czujność władz sowieckich. Jego nawracanie Rosjan, a w szczególności potajemne prowadzenie kursu katechetycznego (o którym jednak służby bezpieczeństwa miały informacje) – wszystko to podlegało pod sankcje karne. To, że został wezwany na milicję celem złożenia wyjaśnień, oznaczało jednoznacznie, że znalazł się w realnym niebezpieczeństwie, groziła mu wywózka do obozów pracy w głąb Rosji. Wahał się z podjęciem decyzji: pozostać w Wilnie czy uciekać? W międzyczasie dostał z Białegostoku, od abp. Jałbrzykowskiego depeszę z nakazem, by przyjechał do Białegostoku, gdzie czekał go ogrom pracy.

Ks. Sopoćko nie miał już nigdy do Wilna powrócić...

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz