15 kwietnia br. minęło 20 lat od przekształcenia 

Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie 

w Związek Polaków na Litwie

Trwać na swoim!

A przecież tu, na ziemi ojców i dziadów, miało nas nie być. By tak się stało, by owe podzwonne przyśpieszyć, po oficjalnych pojałtańskich ustaleniach Moskwy z Warszawą ogłoszono tzw. repatriację do Macierzy. Z czego – jeśli wierzyć oficjalnym statystykom – w latach 1944-1946 oraz 1955-1959 skorzystało aż bez mała 220 tysięcy naszych rodaków, przede wszystkim Wilnu i Wileńszczyźnie przypisanych. A nie trzeba mówić, że władze na takie dobrowolne „wynocha” aż zacierały z zadowolenia ręce.

Trudno natomiast dziś dokładnie oszacować, jak mocno wyludniły się ojczyste strony z powodu zarządzonych przez Sowietów masowych zsyłek na nieludzką ziemię. Nie sposób też zliczyć, ilu tych, kto tam bydlęcymi wagonami trafił, znalazło z powodu wycieńczenia, poniewierki i katorżniczej pracy w bezkresach Syberii bądź Kazachstanu spoczynek wieczny, a ilu, odzyskawszy upragnioną wolność po śmierci Stalina, bez prawa powrotu w ojczyste strony zadomowiło się na resztę życia w peerelowskiej Polsce.

Niestety, ta peerelowska Polska wobec swych obywateli, pozostałych na Kresach wschodnich II Rzeczypospolitej, kiedy tej wolą bezwzględnej historii tu nie stało, zachowywała się jakże dwuznacznie. Bo z jednej strony nieco ukradkiem pchała im w ręce w darze dla pokrzepienia serc sienkiewiczowskie „Trylogie” z szeptaną zachętą trwania na swoim, dodając wszak zaraz dla przypodobania się Kremlowi pełnią głosu, by byli lojalnymi obywatelami państwa spod znaku sierpa i młota. To nic, że gotującego nam los budowniczych na początek socjalizmu, a potem utopijnego komunizmu w postaci bezosobowego narodu radzieckiego.

A myśmy trwali, a myśmy uparcie warowali przy mowie i wierze przodków. Nie dając za wygraną, choć widząc, jak wskutek przebiegle prowadzonej polityki słabnie poczucie tożsamości narodowej, jak wyrodnieje język, jak karleje orli duch, jak w zatrważającym tempie maleje liczba szkół w języku ojczystym, a ich absolwenci są najmilej widziani jako mało wykwalifikowana siła robocza.

Dziś, z perspektywy czasu, można się tylko cieszyć, że po tym, kiedy z Moskwy za sprawą Michaiła Gorbaczowa powiało ożywczą „pieriestrojką” i kiedy rozkraczonemu między Bałtykiem a Pacyfikiem kolosowi, za jakiego uchodził nigdy im tak naprawdę nie będąc Związek Sowiecki, gliniane nogi zaczęły się cokolwiek uginać, nie spaliśmy w czapkę. Już 5 maja 1988 roku z inicjatywy 11-osobowej grupki inteligencji, którą tworzyli: Jan Ciechanowicz, Ryszard Maciejkianiec, Zygmunt Mackiewicz, Krystyna Marczyk, Henryk Mażul, Romuald Mieczkowski, Wojciech Piotrowicz, Jan Sienkiewicz, Władysław Strumiło, Jerzy Surwiło i Zdzisław Tuliszewski, powstało Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie, a wraz z nim rozpoczęło się przypominające poryw halnego nasze odrodzenie narodowe.

Zgodnie ze statutem, członkiem nowo powstałej organizacji o biało-czerwonych barwach mógł być każdy, kto deklarował chęć przyczyniania się własną pracą do realizacji jego celów i zadań. Te zresztą nie bujały w obłokach, a twardo bazowały na rzeczywistości. Zakładały bowiem: prezentowanie osiągnięć Polaków na Litwie, przeciwstawianie się wszelkiego rodzaju narodowościowym uprzedzeniom i animozjom, popieranie polskojęzycznego szkolnictwa, pielęgnowanie pamięci historycznej, krzewienie twórczości literackiej i artystycznej. Innymi słowy, zdecydowanie preferowano pozytywistyczną pracę u podstaw.

Polskie „pospolite ruszenie” w roku 1988 naprawdę mogło imponować. Dzięki entuzjazmowi, który dosłownie wisiał w powietrzu, koła Stowarzyszenia wyrastały niczym grzyby po deszczu jak Wileńszczyzna długa i szeroka. Paradoksem jest, ale do zwierania szeregów jakże skutecznie byliśmy bez wątpienia zagrzewani przez zaistniały praktycznie równolegle z naszym Stowarzyszeniem Sajudis. Ten przecież, trzymając jeszcze wobec Moskwy przysłowiową figę w kieszeni, a dążąc do poderwania pod Trójbarwną najszerszych rzesz społecznych, zapamiętale kreował wizję wroga w zamieszkałych na Litwie Polakach.

Kto ma lepszą pamięć i jest cokolwiek wiekiem starszy, potwierdzi, że wówczas jeden zgodny antypolski ton powodowały prasa, radio i telewizja, powielając do znudzenia śpiewkę, rzekomo na Litwie nie ma Polaków, a jedynie spolonizowani Litwini, których niczym parszywe owce trza przywrócić na łono przodków. Wystarczyło, by pod plastyczną ręką Aleksandra Żyndula zaistniało godło Stowarzyszenia w postaci rozwartej księgi, przypominającej stylizowanego orła z konturami Nadniemeńskiej Krainy w tle, a sam Vytautas Landsbergis grzmiał mocą stu piorunów, iż za tym ptakiem... pół Litwy nie widać.

Ponieważ zgodnie z ówczesnym litewskim ustawodawstwem SSKPL nie mogło istnieć samodzielnie, zostało afiliowane przy Litewskim Funduszu Kultury, przypominającym worek, dokąd wrzucano wszystkie wykluwające się niczym wiosenna ruń organizacje. W ten to sposób znaleźliśmy się pod jednym skrzydłem, m. in. ze sławetną „Vilniją”, pomyślaną (bo przecież licho nie spało!) jednoznacznie po to, by torpedować polskie odrodzenie na Litwie.

Lawinowo powstające na Wileńszczyźnie koła Stowarzyszenia, jak też wyraźne „nie po drodze” z członkami rzeczonego Funduszu Kultury postawiły dosłownie na ostrzu noża potrzebę powołania samodzielnej własnej organizacji ze statutem, osobowością prawną, atrybutyką, już w samej nazwie znacznie pojemniejszej znaczeniowo. Tak rzeczywistość wymusiła poniekąd pomysł przekształcenia SSKPL w Związek Polaków na Litwie.

Za tym właśnie w specjalnej rezolucji opowiedziało się jednogłośnie 736 delegatów podczas I zjazdu Stowarzyszenia, jaki obradował w dniach 15-16 kwietnia 1989 roku w ówczesnym Pałacu Związków Zawodowych, zlokalizowanym na stołecznej górze Bouffałowej, a jakiemu towarzyszyła jakże podniosła oprawa: dumnie łopocące na masztach przed wejściem pokaźnych rozmiarów biało-czerwone flagi. W tej to niepowtarzalnej atmosferze prezes SSKPL Jan Sienkiewicz mówił w referacie z trybuny do delegatów i gości:

„Jest nas obecnie ponad 12 tysięcy. Przyznam, że zakładając Stowarzyszenie mieliśmy pewne poczucie obawy: czy zrozumieją nas ludzie? Czy nie potraktują jako kolejną inicjatywę, o którą jest wiele hałasu, a korzyści mało? Obawy okazały się płonne. Samo życie pokazało, co mamy robić. Przeszliśmy w ciągu roku twardą szkołę: szkołę aktywności społecznej, zaangażowania, współdziałania, świadomości politycznej. Okazało się nagle, że mamy pośród siebie wspaniałych ludzi, energicznych działaczy, niestrudzonych organizatorów”.

Dwudniowe obrady tych, co to znaleźli siły, by z klęczek się podźwignąć, rozprostować plecy i pełnią głosu przemówić, że jesteśmy i będziemy, wieńczyło podjęcie sześciu tematycznych uchwał, dwu posłań oraz odezwy do rodaków na Litwie. Ta ostatnia zachęcała do wysokiego podwinięcia rękawów w robocie, której miało starczyć dla wszystkich razem i każdego z osobna.

ZPL przejął bowiem w całości (na domiar w poszerzonej wersji) realizację programu nakreślonego przed niespełna rokiem przez SSKPL. Nad jego realizacją miał czuwać natomiast 65-osobowy zarząd główny na czele z prezesem Janem Sienkiewiczem, zakrzątnąwszy się w pierwszą kolej przy oficjalnej rejestracji statutu Związku przez władze litewskie, co zresztą Rada Ministrów uczyniła 28 sierpnia 1989 roku, a co było równoznaczne z zachętą zdwojenia wysiłku w przekuwaniu słów w czyny.

Niestety, wyraźnie rozpolitykowana rzeczywistość sypnęła pod nogi bynajmniej nie płatki różane tylko ciernie głogu. Początkowo wiele pary w przysłowiowy gwizdek uszło z próbą zmaterializowania idei autonomii na Wileńszczyźnie, którą na pewno po części w usta naszych poszczególnych działaczy zaczęła wkładać grająca polską kartą Moskwa. Natomiast we wrześniu 1991 roku w perfidny sposób za (sic!)) rzekome popieranie mającego tam miejsce tzw. puczu Janajewa rozwiązano samorządy w rejonach wileńskim i solecznickim, wprowadzając komisaryczne zarządzanie, co pozwalało mieć rozwiązane ręce do grabieży wileńskiej i podwileńskiej ziemi w ramach jej zwrotu prawowitym właścicielom.

By położyć kres rządom „gubernatorów”, to właśnie ZPL raz za razem był zmuszony podrywać do urn wyborczych naszych rodaków. Innymi słowy działalność polityczna przesłoniła wszelką inną. Tym bardziej, że w latach 1989-1992 spod „skrzydła” ZPL usamodzielniło się szereg branżowych organizacji społecznych, które jakby przejęły odeń poletka praktycznych wcieleń.

W roku 1994, kiedy znowelizowana litewska ordynacja wyborcza zezwoliła na udział w głosowaniu jedynie organizacjom politycznym, Związek Polaków na Litwie stanął przed nie lada dylematem określenia się: albo ostatecznie przekształcić się w polską partię, albo cofnąć się na pierwotne społeczno-kulturalne łono, przekazując całą misję polityczną odrębnej partii. 14 sierpnia 1994 roku na V nadzwyczajnym zjeździe ZPL górę wzięła ta druga koncepcja: zachowania Związku jako organizacji społecznej z jednoczesnym powołaniem Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – partii politycznej z prawdziwego zdarzenia. Czas dowiódł, iż była to decyzja ze wszech miar słuszna.

Powróciwszy do programowych źródeł, Związek Polaków na Litwie miał w swych dziejach lepszą bądź gorszą passę, o czym jakże dobitnie świadczy liczebna huśtawka jego członków. Chwała mu jednak, że górę brały zdrowy rozsądek, rozwaga i zbiorowa odpowiedzialność. Nawet wówczas, gdy jednemu z działaczy durne ambicje odbiły szajbę na tyle, że samozwańczo okrzyknął się prezesem wydumanego związku, z którym to działaczem, by go do rozumu przywrócić i skończyć z dwuwładzą, wypadło wystąpić nawet na drogę sądową.

Owszem, można żałować, że bilans do-konań nie zawsze wydłużał się wprost proporcjonalnie do upływającego czasu. Z winy naszej lub nie naszej, gdyż władze litewskie (a nieważne, czy ster dzierży lewica, czy też prawica) przed spełnianiem dla swych obywateli narodowości polskiej życiowo ważnych potrzeb wyraźnie niechętnie zapalają zielone światło. Ale za to jakże ochoczo specjalizują się w rzucaniu kłód pod nogi, ciągle majstrując przy oświacie, by ją uszczuplić, powodując istną golgotę ze zwrotem ojcowizny prawowitym spadkobiercom bądź notorycznie nękając naszą społeczność krzywdzącymi ustawami lub uchwałami, że przywołam tu choćby stawanie okoniem przed zagwarantowanym w Unii Europejskiej nieskrępowanym używaniem przez mniejszości narodowe w zwartym ich skupisku języka ojczystego w życiu publicznym.

O ile pierwotnie nasze odrodzenie w bia-ło-czerwonych barwach zdecydowanie koncentrowało się w Wilnie i na Wileńszczyźnie, później geografia ta poszerzyła się, zahaczając m. in. o Kowno, Kiejdany, Turmonty, Jeziorosy, Kłajpedę. Dziś o żywotności organizacji, której od roku 2002 począwszy niezmiennie przewodzi Michał Mackiewicz, jakże wymownie zaświadcza 14 oddziałów, zrzeszających ponad 10 tysięcy członków. A radością szczególną napawa fakt, że nie brak tam młodzieży, będącej zresztą oczkiem w głowie starszego pokolenia. Temu właśnie pokoleniu należy się niski ukłon za to, że mimo tylu zakrętów dziejowych, mimo jakże niewdzięcznego bycia między rosyjskim „młotem” a litewskim „kowadłem” przetrwało, dochowując wierności wszystkiemu co polskie.

Pomni tego mamy nadal trwać na swoim. I niech owe „trwać” brzmi jako nakaz, dzięki czemu kojarzony ze zwiastunem naszego narodowego odrodzenia Związek Polaków na Litwie będzie mógł doczekać kolejnych jubileuszy z coraz większymi zerami na końcu. Ku radości i dumie tych, kto wówczas żyć będzie, kierując się chwalebnym etosem przodków.

Henryk Mażul

Wstecz