Podglądy

Ufundujmy posłowi Songaile urlop na Malediwach

Im dłużej obserwuję radosną działalność polonofoba posła Gintarasa Songaily, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że powinniśmy mu, za to co dla nas – Polaków – robi, ufundować jakąś nagrodę: premię, odznaczenie lub przynajmniej wakacje na egzotycznych Malediwach. Niby dlaczego mielibyśmy gratyfikować akurat tego pana? – spyta się ktoś, nie doceniający skutków panaposłowych poczynań. Przecież na samo wspomnienie o istnieniu polskiej społeczności Gintaras Songaila dostaje bolesnego skurczu szczęki, co nieraz demonstrował w telewizji. Poza tym promuje się poprzez ściganie, piętnowanie i obrzydzanie życia posiadaczom Karty Polaka.

Niby tak, ale... Co za paradoks – im bardziej ten harcownik rządzącej koalicji dokucza polskiej społeczności, tym bardziej się ta konsoliduje i utwierdza w przekonaniu, że powinna przy swojej polskości trwać. Tak to już jest, że każda akcja rodzi reakcję. Antypolska szczególnie.

Gdyby poseł Songaila zrobił sobie w tropieniu podstępnych lenkasów krótką przerwę i przyjrzał się uważnie najnowszej historii Litwy, stwierdziłby ze zdziwieniem, że „widmo polskości” nigdy nie latało nad Litwą tak nisko i z tak głośnym furkotem jak za czasów wczesnego Sajudisu. A to tylko z tego względu, że gdy już Litwa odzyskała niepodległość (do czego Sajudis decydująco się przyczynił), niektórzy czołowi działacze tego Litewskiego Ruchu na Rzecz Przebudowy zaczęli się nagle prześcigać w czynieniu wstrętów własnym obywatelom... z tym, że polskiego pochodzenia.

Nie wiadomo: czy z braku ciekawszego zajęcia, czy lepszego wroga. Ten największy – sowiet – właśnie się bowiem wycofał... ogłaszając przy tym Litwie energetyczną blokadę. Czasy, jak pamiętamy, zapanowały wówczas trudne, chłodne i bezpaliwowe. A na trudne czasy nie ma jak „na własnej krwi wyhodowany” wróg na podorędziu. Taki wróg – to dla ludu igrzyska, gdy brakuje ropy czy chleba. Taki wróg odwraca uwagę społeczeństwa od kluczowych problemów, z którymi władza nie umie sobie poradzić. No, i może robić za piorunochron, skupiający na sobie gromy społecznego niezadowolenia.

Co prawda, w owych czasach gniew ludu można było kierować na „świeżejszych” niż Polacy „potomków okupantów” – na napływową ludność z rozsypującego się właśnie ZSRR, ale... Nawet najwybitniejszy dziś antysowietolog Vytautas Landsbergis miał wówczas tyle rozsądku, by nie przeciągać struny w – i tak już do granic możliwości napiętych – stosunkach z groźnym Kremlem. Tamtym dano więc spokój. Skutek? Rosyjskojęzyczni mieszkańcy Litwy asymilują się, że buzi dać. Czynią to dobrowolnie i chętnie, powiedziałabym, że wręcz skwapliwie. Rosyjskie szkoły pustoszeją, nazwiska są wzbogacane o litewskie końcówki, a na wileńskich ulicach coraz rzadziej słychać mowę Puszkina i Putina.

Może i my poszlibyśmy tą drogą, gdyby panowie Landsbergis z Ozolasem powiedzieli nam wówczas: „Przybijcie piątkę, bracia Polacy, sowiet nas jednako gnębił, ale już sobie poszedł! Budujmy więc wspólnie nowe niepodległe państwo, w którym wszyscy będą się czuli gospodarzami: Litwin, Polak czy Rosjanin..., czy nawet zabłąkana w nasze strony z RPA śniada piosenkarka Berneen Candice Naidoo-Čereška! (to ta, którą niedawno za niewłaściwy kolor skóry skatowała litewska panienka-oficer – przyp. L. D.)”. Słowem: wolność, braterstwo, równość, demokracja, swoboda decydowania o swojej przynależności narodowościowej... i takie tam różne inne.

Nie wyszło. Dla odwrócenia obywatelskiej uwagi od trudnej sytuacji gospodarczej i przekierowania gniewu z rządzących na jakiegoś kozła ofiarnego pilnie potrzebny był wróg „podstępnie ryjący pod narodową substancją młodego państwa”. Daleko nie szukano. Ktoś zastosował wyliczankę: Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! Wypadło na nas – Polaków, potomków „starzejszych okupantów”.

Co było dalej, wszyscy pamiętamy. Antypolska nagonka w mediach, sterowane wznoszenie między Litwinami i Polakami (nieraz sąsiadami, krewnymi lub małżonkami) muru nieufności, przyzwolenie na publiczne głoszenie pseudonaukowych teorii o „spolonizowanych Litwinach” lub sztucznej rasie „tutejszych”, a też powoływanie rządowych komisji ścigających Polaków za rzekomą prosowieckość (największa bzdura, z jaką się kiedykolwiek zetknęłam). No, i dziwna na to wszystko reakcja Polski-Macierzy: „wiemy, że biją, wiemy, że boli, ale na Boga, nie drzyjcie się tak głośno; nie psujcie wizerunku młodemu niepodległemu litewskiemu państwu!”

Za głośno zatem nie darliśmy się. Skończyło się to wszystko rozpędzeniem na Wileńszczyźnie lokalnych samorządów (wybranych w demokratycznych wyborach) i oddaniem jej pod zarząd komisaryczny. Komisarze rządzili Wileńszczyzną z delikatnością... buldożerów. A że ich panowanie zbiegło się w czasie z rozpoczęciem prywatyzacji i zwrotu mienia, ochoczo okopywali się na podstołecznych terenach, rugując tubylców z należnej im własności i osadzając na niej kogo się da, byle z poprawnym, nieskażonym polskością pochodzeniem. Tych niesprawiedliwych wobec prawowitych właścicieli ziemi decyzji nigdy nie odwołano.

Jak na to zareagowała polska społeczność, też pamiętamy. Zamiast przeprosić, że się jeszcze po Wileńszczyźnie pałęta i ogłosić, iż dobrowolnie nawraca się na litewskość, jak pijany w płot wczepiła się w tę piętnowaną przez polityków polskość. Na zasadzie przekory – „odmawiają nam honoru, pozbawiają ziemi, to przynajmniej pochodzenia nie damy sobie wydrzeć!”.

No, i stało się. Polskie szkoły przeżyły prawdziwe oblężenie. Swoje pociechy zaczęli do nich posyłać nawet ci Polacy, którzy kiedyś sami (z woli „przezornych” rodziców) ukończyli litewskie bądź rosyjskie. Poza tym polska społeczność jęła się jednoczyć (powstały liczne organizacje, stowarzyszenia, zespoły), dzięki czemu stopniowo odzyskała władzę lokalną, wprowadziła swoich przedstawicieli do Sejmu, współrządziła już stolicą i krajem. A wszystko przez to, że gdy poczuła się zagrożona, wzgardzona, zepchnięta na margines i opuszczona, postanowiła o siebie zawalczyć.

Tak to już jest, że gdy nas – Polaków – nikt z władz nie sekuje i nie podszczypuje, gasimy ducha i gnuśniejemy. Zresztą, nie jesteśmy wyjątkiem. Zdobycz wywalczona w ciężkich bojach każdemu wydaje się być bardziej atrakcyjna i pożądana niż podany na tacy prezent. Tak więc czynione nam przykrości tylko nas mobilizują do walki o swoje.

W świetle powyższego na miejscu posła Songaily głęboko bym się zastanowiła: czy warto wydawać polskiej społeczności kolejną wojnę? Niestety, a może na szczęście, on już ją wydał. No, i są tego skutki. Wystarczyło, że zaczął odsądzać od czci i lojalności posiadaczy Karty Polaka, by zainteresowanie tym dokumentem wśród litewskich Polaków wzrosło.

Nawet się ucieszyłam, gdy w ramach kolejnej bitwy z polskością posłowie Songaila i Uoka ogłosili, że dość tych ceregieli ze szkołami mniejszości narodowych. Trzeba, widzisz, jak najszybciej przejść w nich na nauczanie w języku państwowym i to w interesach samych uczniów. Są bowiem pokrzywdzeni – łamane jest ich prawo do nauki w języku litewskim i nie mogą się integrować z większością.

Cóż... Mam takie wrażenie, że ci dwaj posłowie żyją w innym kraju niż wzięta przez nich w obronę szkolna młódź. Dzieciaki z polskich szkół posługują się dziś tak wybornym litewskim, że młodzież z Dzukii czy Žemaitii może im tylko pozazdrościć. A integrują się pacholęta ze swoimi litewskojęzycznymi rówieśnikami już w piaskownicy. Wieńczą to dzieło integracji wspólne imprezy, obozy, kółka zainteresowań, kluby, dyskoteki, uczelnie i w końcu stanowiska pracy. I jakoś to leci, nawet bez czynnej i cennej pomocy posłów Songaily i Uoki.

Tym niemniej: tak trzymać, panowie! Bo Polak – to przekorna bestia. Im głośniej będziecie przeciwko polskim szkołom gardłować, tym więcej napędzicie im uczniów.

Tak też trzymać w kontaktach z Polską! Twardo i hardo. Jak to uczynił poseł Songaila występując w programie Z daleka a z bliska w TV Polonia. Na zadawane mu przez prezentera Leszka Ratajczaka pytania odpowiadał polegując w nonszalanckiej pozycji, z wyrazem pogardy na twarzy. Właściwie nie odpowiadał. Pomrukiwał sobie. Najistotniejsze, co z tych pomruków zrozumiałam, to ostrzeżenie, że litewscy Polacy „nie powinni gonić Boga w las, skoro już im do chaty wlazł”.

W tłumaczeniu z panaposłowego na ludzki oznaczało to: niech lepiej nie podskakują, bo może być gorzej. Na delikatne sugestie, że może Litwa jednak tu i ówdzie praw mniejszości nie przestrzega, naruszając przy tym i własne prawo, i międzynarodowe zobowiązania, poseł odwarkiwał krótko acz zdecydowanie „nie...”, myląc przy tym stanowczość z chamstwem „Ależ Konwencja ramowa Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych głosi, że...” – zaczynał grzecznie polski prezenter. „Nie, bo nie...” – rzucał mu na to nasz poseł. I słusznie, bo takie „nie” to argument nie do pokonania.

A więc znalazł się wreszcie odważny polityk, który zademonstrował Polakom, w jak głębokim „poważaniu” Litwa ma swojego „najlepszego sąsiada”. Czas najwyższy. Dość już tych opływających lukrem pustych frazesów o strategicznym partnerstwie, wspaniałych stosunkach, nierozerwalnej przyjaźni, budowaniu mostów i elektrowni. Dość wzajemnego kadzenia i obłapiania się polityków. Dość też ględzenia o rychłym rozwiązaniu problemów polskiej mniejszości. Tych problemów nie ma! Polacy na Litwie powinni siedzieć cicho, a Polacy w Polsce wreszcie zrozumieć, że prawdziwi litewscy patrioci dostają torsji od ich grzecznych umizgów.

„Należy odwrócić wąsko pojmowaną propolską orientację i konsekwentniej wzmacniać więzi z krajami bałtyckimi, skandynawskimi, a także z Wielką Brytanią, Niemcami i innymi krajami Europy (...) – pouczył niedawno swoich kolegów z rządzącej koalicji poseł Songaila. I jest to plan, który znajduje na Litwie coraz liczniejsze grono głosicieli. W mediach też znacznie częściej pojawiają się utyskiwania, że braterstwo z Polską – to miłość nieodwzajemniona.

Do Polski dotarł sygnał – strategiczny partner pobąkuje o rozwodzie. Trzeba go jakoś udobruchać. Na pewno przestanie się dąsać, jeżeli Polska, po pierwsze: rączo zakręci się przy budowie mostu energetycznego... łączącego coś tam z czymś tam, bo przecież nowa litewska atomowa elektrownia istnieje tylko w wyobraźni jej budowniczych-mitomanów. Sami Litwini wątpią, że kiedykolwiek powstanie. Drugi warunek – to obfite sypnięcie na tę mityczną elektrownię groszem i to bez marudzenia, że Polska chce w zamian 1200 megawatów. Trzeci – niech Polska przestanie się zadawać z Niemcami i innymi dużymi europejskimi państwami, a też z USA, bo jesteśmy zazdrośni. Czwarty – niech wycofa nadane Polakom z Litwy Karty Polaka i przestanie ją obrażać zaliczając do grona byłych republik ZSRR.

Za taką niefortunną wypowiedź prezenter Ratajczak musiał nawet publicznie przeprosić ambasadora RL w Warszawie Egidijusa Meilunasa. „Litwa nigdy nie należała do ZSRR, Litwa była pod sowiecką okupacją” – skarcił ambasador niedokształconego dziennikarza. Aż poleciałam do internetu sprawdzić, czy może pan Meilunas wychował się w antysowieckim partyzanckim oddziale, a nauki pobierał na tajnych kompletach. A kudy tam. Jest moim rówieśnikiem i (tak samo jak ja) kształcił się na reżimowym Uniwersytecie im. sowieckiego rewolucjonisty Vincasa Kapsukasa. W każdym bądź razie do antyokupacyjnego ruchu oporu nie należał, za to był pewnie (jak zresztą pozostali studenci) „kamsamolcem”, chociaż za to ostatnie głowy nie dam. Zresztą, to tylko dygresja.

Czas na – może najważniejszy – piąty warunek, który pomoże przetrwać litewsko-polskiemu partnerskiemu związkowi. Niech no sąsiad wreszcie da spokój z tym „rozwiązywaniem problemów” polskiej mniejszości na Litwie. To niewdzięczna, posługująca się niezbyt poprawną polszczyzną hołota. Dasz jej palec – urwie ci całą rękę. Tako wieszczą songailopodobni.

Ja tam jestem za tych wszystkich warunków spełnieniem. Z miłości do Macierzy. Co by to było, gdyby tak Litwa odmówiła Polsce swej wzajemności. Aż strach pomyśleć! Polska by padła jak zahibernowana boża krówka jesienną porą. Panie pośle Songaila, nie odmawiaj pan Jej swego afektu, Ona się poprawi, krzywdy Litwie wyrówna i pana osobiście za Kartę Polaka przeprosi.

A Pan, Szanowny Panie Prezydencie Kaczyński, niech sobie daruje tłumaczenie naszym rodakom Litwinom, jak podczas ostatniej wizyty, że przecież „nic by się nie stało, gdyby polskie nazwiska w litewskich dokumentach były pisane w wersji oryginalnej”. Oni o tym dobrze wiedzą, ale „nie, bo nie”. Nie warto też im klarować, że „Karta Polaka nie jest obywatelstwem”. O tym oni też wiedzą. Ale „nie, no bo nie”. Niech Pan, Panie Prezydencie, lepiej ratuje nadszarpnięte partnerstwo z Litwą. A o nas proszę się nie martwić. Nie damy się zjeść w tej ksenofobicznej kaszy, którą tu warzy nasz ulubiony poseł Songaila.

Lucyna Dowdo

Wstecz