5 lat Centrum Dziennego Pobytu Osób Niepełnosprawnych w Niemenczynie

Tu trzeba się uczyć radości życia

Tak, w tej placówce, która nam się kojarzy ze smutkiem i cierpieniem. Wśród osób w większym lub mniejszym stopniu dotkniętych kalectwem, którym nieraz nawet najprostsza czynność przychodzi z trudem, nawet kontakt z najbliższym otoczeniem. Wolimy zwykle trzymać się dalej od tego nieszczęścia, bo jesteśmy wobec niego bezradni. Zdrowi i sprawni – po prostu źle się czujemy wobec osób ułomnych, upośledzonych, tak jakbyśmy byli temu winni… Na szczęście, nie wszyscy…

I właśnie do takich należy Jadwiga Ingielewicz, z wykształcenia psycholog, absolwentka Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Kiedy przed pięciu laty zaproponowano jej, by się podjęła organizacji i kierowania ośrodka dla osób niepełnosprawnych, nie przestraszyła się, nie spasowała przed trudnościami. Ale i ją dopadały nieraz rozterki duchowe, szczególnie na samym początku. I ona przeżywała trudne chwile, ale były to przede wszystkim trudy organizacyjne. Wraz ze szczupłym gronem współpracowników zakładała podwaliny Domu dla niepełnosprawnych. Domu, przede wszystkim w znaczeniu instytucji, bo jeśli chodzi o pomieszczenie, to przystosowano do tego celu odnowiony budynek byłego szpitala.

Na pracowników powstającego ośrodka całkowicie spadała odpowiedzialność za to, co miało się dziać pod jego dachem. Nie mieli analogów, jakichkolwiek wzorów do naśladowania. Postępowali raczej „po omacku”, słuchając podszeptów własnych serc, „czytając” z wyrazu twarzy rodziców, z którymi nawiązali kontakty: czego tu oczekują dla swych chorych dzieci. Życzliwość i akceptacja – od początku przyświecały ich pracy, do dziś stanowią ten klucz otwierający serca, do których, zdawałoby się, nie sposób dostukać…

Z okazji niech jeszcze skromnego, ale jednak jubileuszu, przypadającego w tym roku, pytam panią dyrektor o sukcesy działalności Centrum.

– Uważam za największy nasz sukces to, że podopieczni chcą w ośrodku przebywać. Że wieczorem, gdy rodzice przychodzą ich zabrać, marudzą, by przedłużyć chwile obcowania ze sobą i opiekunami. To cieszy i pozwala sądzić, że jest im tu dobrze, że czas im przyjemnie upływa. Wiele też starań dołożyliśmy w imię integracji – i tu zawsze podkreślam: integracji społeczeństwa z tymi osobami, a nie odwrotnie. Usiłowaliśmy na wszelkie sposoby pokazać otoczeniu, że nasi podopieczni – jak my wszyscy – mają swój wewnętrzny świat, że potrafią kochać, cieszyć się i płakać, że posiadają wrodzone zdolności i są w stanie samodzielnie coś zrobić. Chcemy pomóc tym osobom wejść w świat ludzi zdrowych, a ci – w swoją kolej – zamiast zażenowania i odwracania wzroku od sprawnych inaczej – żeby chcieli zbliżyć się do nich, dotknąć ich ramienia, uśmiechnąć się, przytulić… Udało nam się kilka osób z grona podopiecznych zatrudnić. Ale nawet za progiem Centrum nie zapominają o kolegach i opiekunach, odwiedzają nas w okresie świąt lub przynajmniej zadzwonią czy przyślą kartkę świąteczną. Takie chwile dodają sił do dalszej pracy. Rodzice naszych podopiecznych również okazują wyrazy uznania dla starań zespołu Centrum – mówi Jadwiga Ingielewicz.

– Mam nadzieję, że udało nam się pokonać w pewnym stopniu barierę między naszymi podopiecznymi a ludźmi spoza Centrum, zdrowymi, żyjącymi innymi problemami – kontynuowała pani dyrektor. – Staramy się brać udział w różnych masowych imprezach i świętach, nie zamykać się w ścianach ośrodka, a iść do ludzi. Zauważyliśmy, że na widok osoby ułomnej spokojniej reagują, starają się wyświadczyć chociaż drobną przysługę, udzielić pomocy, nie śpieszą skwapliwie usunąć się na bok. Przecież o to najbardziej chodzi: o naszą akceptację dla sprawnych inaczej.

Właśnie tak ktoś trafnie określił tę kategorię osób, które, mimo trudności z poruszaniem się, innego kalectwa, często mają bogatą wyobraźnię artystyczną, potrafią głęboko przeżywać różne emocje, być oddanymi w przyjaźni. Trzeba tylko te „perły” wydobyć z codzienności, przywalonej bólem kalectwa. Jednym z jaskrawych przykładów tego – wychowanka ośrodka Gitana, nie potrafiąca samodzielnie zjeść obiadu, a otwierająca własny bogaty świat wewnętrzny w pracach plastycznych, wykonywanych stopą...

Śpiewają, tańczą, odgrywają role sceniczne. Sceptycy sami mogli się o tym przekonać podczas koncertu z okazji jubileuszu Centrum, który się odbył w drugą majową sobotę. A ileż uczuć malowało się na twarzach „artystów”: przejęcie, by wypaść jak najlepiej, skupienie i wreszcie – radość, że się udało. Uczuć spontanicznych i szczerych, bo inaczej reagować nie potrafią… To tam, do niemenczyńskiego ośrodka trzeba pojechać, by się uleczyć z naszych smutków, może nie zawsze uzasadnionych, by nabrać chęci i smaku życia, by się nauczyć cieszyć każdą jego chwilą…

Z pewnym podziwem oglądam okazyjne kartki i widokówki, wykonane rękami podopiecznych Centrum. Skrupulatność, staranność w każdym szczególe. Tak samo w innych wyrobach – z gliny, drewna, w rysunkach, wycinankach, malowankach. Nie widać natomiast, jaki ogromny trud osób kurujących kryje się za tym, ile wysiłku i zabiegów kosztuje przygotowanie do takich zajęć, które stanowią podstawę funkcjonowania ośrodka. Należy każde zajęcie, dzień po dniu, zaplanować i dostosować do możliwości każdego podopiecznego. Bo to, co jeden jest w stanie wykonać, nie jest dostępne innemu lub po prostu nie zaciekawi go i nie wzruszy. Każda bowiem osoba z 30 stałych bywalców Centrum dysponuje innymi możliwościami, każdy – to inny świat, osobna planeta, tajemnicza i często trudna do odkrycia…

Obecnie Jadwiga Ingielewicz kieruje dziesięcioosobowym zespołem: pracownicy socjalni, do spraw zajętości i ich pomocnicy, ergoterapeuta (z greckiego ergon – trud), księgowa, kierowca. Z niektórymi, jak Jadwiga Kiernowicz, Iwona Urbanowicz, tworzyła od początku tę przystań przyjaźni i tolerancji. Inni przyszli do zespołu później, ale od razu stali się niezastąpieni i „wielofunkcyjni”: Diana Jacewicz, Anna Grygorowicz, Alma Ašakiene. Zresztą, w razie potrzeby, prawie każdy każdego potrafi zastąpić. Bo tylko w takich układach da się tu pracować. Na przykład, panu Stanisławowi Germanowiczowi, kierowcy mikrobusu, często przypada tu rola „złotej rączki”, wychowawcy, pocieszyciela, pośrednika między ośrodkiem a rodzicami. Bo pracować można tu tylko z odruchu serca, a nie dlatego, na przykład, że się załapało na „wolny etat”. Ci, co do Centrum śpieszą codziennie do pracy, godzin pracy nie liczą, poświęcając jej nieraz dni wolne i wieczory. Nawet swych najbliższych do tej pracy wciągają. Najlepszym świadectwem tego – grono wolontariuszy (8 osób stałych plus dochodzący), które tworzą w większości bliżsi i dalsi krewni pracowników ośrodka: dwie Justyny Ingielewiczówny, uczennice gimnazjów im. A. Mickiewicza i im. K. Parczewskiego; Marzena i Grześ Germanowiczowie oraz Władysław i Krzysztof Tomaszewscy – dzieci i siostrzeńcy pana Germanowicza. Nie można również pominąć zasług dla funkcjonowania Centrum wolontariusza-seniora Henryka Borkowskiego, emerytowanego pedagoga.

Tylko dzięki zgraniu w pracy wszystkich członków zespołu można ryzykować i doprowadzać do pomyślnego wyniku wiele imprez z podopiecznymi, na przykład wycieczki, wyjazdy, biwaki.

– Pierwszy wyjazd – w góry, bez odpowiedniego wyposażenia, dziś wydaje się szaleństwem – mówi dyrektorka. – Ale był to udany i niezapomniany dla podopiecznych wyjazd – dzięki wielkiej trosce i sercu naszych opiekunów. Teraz nasi podopieczni marzą o wyjeździe do Paryża…

Pytam o najpilniejsze potrzeby, jakie się w Centrum odczuwa. Jadwiga Ingielewicz mówi skromnie, że kierownictwo samorządu rejonowego, dzięki któremu ta placówka powstała, otacza ją uwagą i ojcowską troską. Ale… kiedyś jednak chcieliby mieć w Centrum dużą salę sportową, odpowiednio wyposażoną, gdzie można by było ćwiczyć, przyjmować gości, organizować koncerty.

Tym razem uroczystość jubileuszowa odbyła się w niemenczyńskim domu kultury, do którego przybyło wielu gości. Atmosfera była ciepła, rodzinna. Taka, jaka jest od pięciu lat i być powinna w ośrodku dla osób sprawnych inaczej.

Helena Ostrowska

Wstecz