Podglądy

Po misterze orędzie – żelazna lady

(Polacy w rezerwie)

Nareszcie nastąpił kres udręki prezydenta Valdasa Adamkusa. Trzeba jeszcze tylko jakoś przeżyć przekazanie urzędu Dali Grybauskaite i można będzie fruuuuu! – na ukochane plaże meksykańskiej Ixtapy... Kurka wodna! Toż tam szaleje świńska grypa. Nic to! Na świecie jest mnóstwo pięknych plaż, gdzie wykończony prezydentowaniem „mister orędzie” (innych prezydentów poznaje się po dziełach, naszego poznawaliśmy po mniej lub bardziej płaczliwych orędziach) znajdzie wytchnienie, ukojenie i zapomnienie.

Należy mu się to wszystko jak Kubiliusowi zwiększony VAT i akcyza. Już dawno bowiem nie widziałam człowieka tak umęczonego sprawowaniem władzy. Ostatnimi laty wyraz boleści wręcz nie schodził z oblicza głowy państwa, a każdy jego „monolog do narodu” był jednym wielkim lamentem nad Litwą, jej obywatelami i nad sobą, nieborakiem, który choć nigdy nie chce, to zawsze musi. Poza tym prezydent zbytnią aktywnością nie grzeszył. Ożywił się jedynie (ale to w przerwie między sprawowaniem urzędu), gdy z prezydenckiego stołka wyślizgiwano Rolandasa Paksasa. Rączo przyłączył się do gonienia króliczka.

Po czym, ratując ojczyznę przed bezprezydenciem, dobrowolnie legł ofiarą na jej ołtarzu. To znaczy paaaaszoł! na drugą kadencję, nie brzydząc się nawet skalanego paksizmem fotela. Ale musiał mu ten fotel jakoś uwierać, bo w drugiej kadencji ani się kiedy uśmiechnął, ani się rozchmurzył, ani się na chwilę wyluzował. Dźwigał władzę jak garb, nie kryjąc cierpienia. Na ten widok aż się chciało spytać wzorem jednego z molierowskich bohaterów (wielu zapewne pamięta Szelmostwa Skapena w świetnej inscenizacji Jaunimo Teatras): Ir ko Jus velnias neše i tą galerą, Pone Prezidente?

Cóż, nie podzielam zdania tych współobywateli, którzy uważają, że Valdas Adamkus był świetnym prezydentem Litwy, a bo... Primo: uczciwy; secundo: dobrze mówi po angielsku; tertio: nie sprzyjał żadnemu politycznemu ugrupowaniu, a więc nie uwikłany w układy. Niby racja, tak się jednak składa, że nosiciel tych cech może, ale niekoniecznie musi zaraz pchać się w prezydenty. Szczególnie gdy nie zna kraju i nie ma pomysłu na własną prezydencję. Adamkus i nie znał, i nie miał.

Zgadzam się, że o uczciwego polityka równie u nas łatwo jak o żubra w przetrzebionych litewskich kniejach, ale Adamkus nie jest ostatnim na tym padole sprawiedliwym. Znalazłby się ten i ów jeszcze. Jeżeli zaś chodzi o biegły chicagowski angielski, tu kandydat made in USA niewątpliwie miał nad rywalami przewagę. Ale język, nawet Shakespeare‘a, nie czyni człowieka prezydentem, podobnie jak broda nie czyni filozofem (Witkacy się kłania), czego zresztą dowodem Vytautas Landsbergis. Jest jeszcze coś a propos przewagi, jaką stanowią języki obce.

Był sobie kiedyś w Polsce król Michał Tomasz Korybut Wiśniowiecki. Nieco zapomniany, bo rządził krótko, zaledwie 4 lata. Zmarł zresztą na skutek pęknięcia wrzodu w żołądku, co było spowodowane stresem. To, tak na marginesie, przestroga dla ludzi o psychice stokrotek: nie pchać się do polityki! Poza tym, że urodził się i zmarł, Jego Ekscelencja Wiśniowiecki zapisał się w historii jako władca gnuśny, strachliwy, żądny władzy, kiepski polityk i jeszcze gorszy strateg wojskowy. Mówiło się o nim: przypadkowy władca z woli tłumu (do nikogo konkretnego tu nie piję). A przecież miał ogromną zaletę: znał biegle francuski, niemiecki, włoski, turecki, tatarski i łacinę. Cóż z tego, skoro (jak twierdzą współcześni) w żadnym z tych języków nie miał nic ciekawego do powiedzenia.

Trzecia zaleta Adamkusa – brak własnego zaplecza politycznego – stopniowo przekształciła się w wadę. Każda rządząca na Litwie ekipa – czy to lewica, czy prawica – kręciła prezydentem jak frygą. Ten się niekiedy nadymał, wygłaszał gniewne przemówienia, oświadczał, że się nie zgadza... a potem i tak firmował swoim podpisem tę czy ową chryję, jaką aktualnie zmontowali mściwie nami rządzący. Najbardziej spektakularne tego przykłady – to przyklepanie wołającej o pomstę do nieba transakcji z amerykańską spółką Williams International oraz parafowanie ustawy o powołaniu spółki LEO LT. I w jednym, i w drugim przypadku złożeniu stosownego podpisu towarzyszyło publiczne prezydenckie zawodzenie. Nie podobał mu się ponoć ani Williams, ani narzucony przez socjaldemokratów i Maximę model narodowego inwestora dla nowej atomowej elektrowni, ale pokornie połknął obie te żaby.

O wiele lepiej układało się „misterowi orędzie” w polityce zagranicznej, szczególnie w harcach po krajach byłego ZSRR u boku kolejnych prezydentów RP. Wraz z Aleksandrem Kwaśniewskim widowiskowo wspierał pomarańczową rewolucję Wiktora Juszczenki, wspólnie z Lechem Kaczyńskim dzielnie bronił Gruzji przed Ruskimi. Działo się to w czasie, gdy kraje zachodnie prowadziły wobec owych wydarzeń politykę, delikatnie rzecz ujmując, zachowawczą.

Ale czego tu oczekiwać po merkantylnych kapitalistach, którzy dają do zrozumienia, że ich nie stać na zadzieranie z Rosją. Nas stać, bo my bohatery! I niech się opływający w dostatki Zachód wstydzi, że taki mało bojowy. Pech. Zachód zawstydził się niespecjalnie, za to Rosja sukcesy naszego prezydenta (nie tylko zresztą jego) dostrzegła, doceniła i stosownie wyceniła. Cenę dowaliła do nośników energii, z których nijak nie potrafimy zrezygnować, chociaż się niekiedy odgrażamy. Słowem, laury ozdobiły skronie prezydenta, a spłaca je całe społeczeństwo.

Podobno polityka poznaje się po tym, jak kończy, że się posłużę popularnym zwrotem klasyka Leszka Millera. Wypada stwierdzić, że nasz prezydent kończy (jak mawia moja sąsiadka) „nieażebyś”. Dodając do krzywdy zniewagę na koniec kadencji, jeszcze go dziennik Lietuvos žinios oskarżył o współpracę z KGB (moim zdaniem, bzdura), a internauci przyłapali – studiując stop klatkę z momentu wrzucania karty do urny – że oddał swój głos nie na powszechnie popieraną Grybauskaite, jeno na kandydata... socjaldemokratów Algirdasa Butkevičiusa. Portale zaroiły się wrednymi komentarzami. Lud już panią prezydent-elekt szczerze wielbi (choć to uwielbienie na pstrym koniu jeździ), więc nie daruje mu tego faux pax. Szczerze? Zawsze uważałam i uważam, że Valdas Adamkus jest w sumie porządnym (choć słabym, za to z przerostem ambicji) człowiekiem, ale to go wcale nie predestynowało na urząd głównego sapera na tym polu minowym, jakim jest moja biedna Litwa. Prezydent Adamkus unikał wysadzenia się przez niewyściubianie nosa z pałacu. Ale gdy mu już jaką minę przyniesiono niczym ładnie opakowaną pizzę „i namus”, kapitulował.

Czy pani prezydent-elekt Dalia Grybauskaite sprawdzi się w roli sapera? Czy rozbroi to nasze państwo, „nadziane minami (przekrętów) jak dobra kasza skwarkami”? Czy, wbrew temu, że francuska agencja AFP już okrzyknęła ją mianem „żelaznej lady”, nie wysadzi się na jakim „motylku” podłożonym jej przez rządzące Litwą bezpardonowe koterie? I czy posiadaczka czarnego pasa karate ma pomysł na zmierzenie się z głęboką recesją, w jakiej tkwi Litwa? To są pytania, na które odpowiedź przyniesie czas. Dziś wiadomo jedynie, że pani prezydent jest w pełni świadoma tego, że w dobie obecnej litewski fotel prezydenta nie jest najwygodniejszym na tym świecie meblem.

„Smak zwycięstwa to ciężar odpowiedzialności” – powiedziała po ogłoszeniu, że zaufało jej prawie 70 proc. wyborców.

Cóż, stołek unijnej komisarz był bez wątpienia bardziej komfortowy, ale świat polityki należy do odważnych. I twardych. A Dalia Grybauskaite to twarda zawodniczka. Udowodniła to całej Europie, gdy jako unijna komisarz ds. budżetu i planowania finansowego, podczas negocjacji nad budżetem na lata 2007-13 ostro walczyła o fundusze dla nowych krajów członkowskich UE.

W trakcie kampanii wyborczej rodzima „żelazna lady” nie obiecywała wyborcom gruszek na wierzbie. I nie musiała, wszyscy już wiedzą, że one tam nie wyrosną. Po wyborach też nie owijała w bawełnę. „Trudności będziemy musieli pokonać wspólnie. Kryzys jeszcze przed nami. Wszystkim będzie trudno” – zapowiedziała... dodając, że w ramach oszczędności, przynajmniej w ciągu najbliższych trzech lat, będzie pobierała tylko połowę prezydenckiej pensji. A to już coś konkretnego. Wcześniej zaskarbiła sobie przychylność elektoratu zapowiedzią przetrzepania tyłków pięciu najbardziej kontrowersyjnym ministrom z rządu Kubiliusa. Ludziom podobało się i to, że skrytykowała poprzednika za zbytnie angażowanie się w sprawy Ukrainy i Gruzji. Obywatele już nie są w stanie dopłacać do ambitnej ponad stan polityki zagranicznej kolejnego lokatora czy lokatorki Pałacu Prezydenckiego. Oczekują natomiast (choć prezydent to nie premier, nie ten zakres kompetencji), że wybrana przez nich prezydent zajmie się tym, na czym zna się najlepiej: sprawami stricte gospodarczymi.

I oby podkładacze min jej na to pozwolili. Nie będzie miała łatwo. Już posypały się zarzuty, że to postkomuszka, koń trojański litewskich oligarchów, a na dodatek kagebistka, lesbijka (bo jak to możliwe, że singielka?), a pewnie jeszcze sekciara (twierdzi, że jest wierząca, więc czemu ukrywa, w co wierzy?) i masonka (a jakżeby inaczej, wszak KE to siedlisko masonerii). I dziw się tu, człowieku, że dwa nasze megaobiektywne autorytety – Valatka i Radžvilas – już jej prorokują los zdymisjonowanego prezydenta Paksasa.

Halo. Halo! Wolnego, panowie! Dajcież kobicie przynajmniej czas na ustawienie w Pałacu Prezydenckim prywatnej doniczki z paprotką (żeby było przytulniej). Zresztą, kto wie, może zamiast paprotki „żelazna lady” ustawi tam konterfekt żelaznego Feliksa. Dzierżyńskiego, ma się rozumieć. Szef pierwszych sowieckich organów bezpieczeństwa – CzeKa i OGPU – musi wszak być prawdziwym guru dla agentki KGB. I od razu będzie jasne, kto zacz ta cała Grybauskaite, tak pilnie strzegąca tajemnic swojego usianego białymi plamami życiorysu.

Osobiście od dawna nie oczekuję niczego dobrego po żadnym polityku (ale też żadnego z góry nie przekreślam). Tyle razy już obserwowałam jak na starcie równy chłop czy fajna babka w miarę wspinania się po szczeblach politycznej drabiny zmieniają się w najlepszym wypadku w ciepłe kluchy, w najgorszym – w kanalie. Zaczynają jak Napoleony, odchodzą w niesławie. A czym wyższy urząd – tym sromotniejsze Waterloo. Oby tym razem było inaczej.

A co mi się w Grybauskaite naprawdę podoba to to, że nie jest typem zaściankowej pseudopatriotki. Nie boi się, na przykład, że polska mniejszość, jeżeli jej pozwolić na polskojęzyczne nazewnictwo czy poprawne nazwiska w dokumentach, zdominuje, wynarodowi i wyprze litewską większość.

A propos polskiej mniejszości. Brawo i dla niej, i dla kandydata AWPL na prezydenta – Waldemara Tomaszewskiego. Wyborów, co prawda, nie wygrał, ale stworzył precedens. Udowodnił, że Polak też może ubiegać się o najwyższy w państwie urząd. No i że nie taki „lenkas” straszny jak go Songaila z Garšvą malują. A też od innych niegłupszy.

Szczerze mówiąc, początkowo na wieść, że Waldemar Tomaszewski kandyduje na prezydenta, pomyślałam, że oszalał. Stratują go w tej kampanii, a wraz z nim całą polską społeczność! „Zechciało się kmiotkom na prezydenckie pałace!” – mignęła mi w pierwszej chwili myśl rodem z głowy nacjonalistycznego betonu. Teraz gratuluję mu odwagi, tym bardziej, że ryzykował reputację nie tylko własną, ale też całej polskiej społeczności. Ciarki mi przechodzą na samą myśl, co by to było, gdyby po podliczeniu głosów wylądował na ostatnim miejscu. Takie valatki z radžvilasami zabiliby nas śmiechem. Już słyszę te docinki: „Kur tie lenkai, kur ta ju deklaruota vienybe ir stiprybe?..” Ufff, na szczęście, skończyło się dobrze. Lepiej niż dobrze.

Tomaszewski zajął czwarte miejsce wśród siedmiu kandydatów, wyprzedzając takie polityczne wyjadaczki jak Kazimiera Prunskiene czy Loreta Graužiniene, że już nie wspomnę o Česlovasie Jezerskasie (może ktoś wie: kto zacz?). Przy najskromniejszym budżecie na kampanię wyborczą zdobył w skali kraju poparcie 4,75 proc. głosujących.

Gdybyśmy założyli, że elektorat prezesa AWPL stanowili wyłącznie Polacy (6,7 proc. mieszkańców Litwy), oznaczałoby to ponad 70-procentowe poparcie. Ale wydaje mi się, że wśród tych, którzy oddali swój głos na prezesa Akcji Wyborczej, byli też Litwini. Nawet nie zawsze Polakom przychylni litewscy politolodzy przyznali bowiem, że kandydat AWPL przedstawił dobry (nie ograniczający się do problemów mniejszości) program, świetnie też sobie radził podczas przedwyborczych telewizyjnych debat.

Poza tym – stał się cud. Wykpiwana z wyborów na wybory za niską frekwencję Wileńszczyzna tym razem pobiła całą Litwę. Podczas gdy ogólna frekwencja w kraju wyniosła około 52 proc., w rejonie wileńskim głosowało – 55,42 proc., a w solecznickim – 56,57 proc. wyborców. Czy ostrzegałam Songailę i jemu podobnych, że antypolskie ataki tylko nas mobilizują? Zdaje się, że ostrzegałam.

Lucyna Dowdo

Wstecz