W kręgu sympatyków „Magazynu Wileńskiego”

Wilno ma we krwi…

W ciągu dziewiętnastu lat ukazywania się naszego miesięcznika byli wnikliwymi, nieraz krytycznymi, ale na pewno przychylnymi czytelnikami. Starali się również angażować do procesu wydawania i kolportażu pisma, podpowiadali, oferowali interesujące tematy, pozyskiwali nowych czytelników. Robili to całkiem bezinteresownie. Mówimy o nich i wspominamy z wdzięcznością – o tych z Polski i z Litwy, i z innych krajów, gdzie nasze pismo jest czytane. Niektórzy z nich – jak Pani Profesor Janina Wójtowiczowa z Uniwersytetu Warszawskiego – odeszli już na zawsze, ale pozostaną w naszych sercach i w tekstach. O wielu pisaliśmy na stronach magazynu, a o wielu jeszcze napisać chcemy. Co więcej, mamy do tego pretekst: zbliżamy się do kolejnego jubileuszu czasopisma – dwudziestolecia. Chcemy więc, żeby niniejsza rubryka częściej ukazywała się na naszych łamach. Żebyśmy gościli na nich te osoby, które w jakikolwiek sposób przyczyniały się bądź przyczyniają do tworzenia wizerunku edytorskiego „Magazynu Wileńskiego”. Które nie tylko od lat są jego wiernymi czytelnikami, ale też mają swój udział w tym, że pismo przetrwało gorsze lata, utrzymało się na rynku wydawniczym, ma swoją „twarz” i charakter.

Gościem niniejszego numeru jest pan KRZYSZTOF JANKOWSKI.

Mimo że z panem Krzysztofem redak-cja ma częsty kontakt telefoniczny i listowny, po odebraniu kolejnego numeru „Magazynu Wileńskiego” z drukarni, zaczynamy myśleć o nim „z nerwem”. Wówczas przepytujemy siebie nawzajem, czy nie dał jakiegoś znaku, jak i kiedy pachnące jeszcze świeżą farbą drukarską czasopisma do Polski dostarczyć mamy. W umówionym miejscu pan Krzysztof je odbiera, by – zakopertowane i zaadresowane – zaopatrzyć w znaczki pocztowe i wysłać we wszystkie krańce Macierzy, do krajów Europy i za ocean. Robi to z własnej woli i inicjatywy, przyczyniając się do znacznie tańszego niż na Litwie kolportażu nie tylko miesięcznika, lecz również książek Wydawnictwa Polskiego w Wilnie.

A my w redakcji nie przestajemy się dziwić jego niedzisiejszemu altruizmowi i losowi dziękować, że nam zesłał takiego pomocnika i przyjaciela. Takiego, co potrafi powiedzieć, wprost i rzeczowo, co mu się w pismie podoba, a co – nie, jakie treści – jako czytelnika – najbardziej go poruszają. To pan Krzysztof z własnej dobrej woli przygotowuje skorowidze autorów i zamieszczonych w ciągu roku tekstów, co wymaga skrupulatności i niemało pracy. W przygotowane przezeń spisy treści zaopatrujemy kolejno wydawane opasłe roczniki „Magazynu Wileńskiego”.

Przygoda z „Magazynem” zaczęła się dla pana Krzysztofa w 2000 roku, odkąd przestał być rozpowszechniany przez „Ruch”. A kupował zwykle kilka egzemplarzy: sobie, swojej matce, matce chrzestnej. Kilka osób z otoczenia również narzekało, że „pismo wilniuków” stało się niedostępne. Wówczas to pan Krzysztof zdecydował się na wyjazd do Wilna. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie był to jego pierwszy w życiu wyjazd do miasta młodości swoich rodziców. Miasta, które w magiczny sposób obecne było w życiu pana Krzysztofa od dzieciństwa, chociaż urodził się już w granicach Polski, wytyczonych po drugiej wojnie światowej.

Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Dlaczego wciąż przekładał na dalej i… trochę się bał tego spotkania z Wilnem? Na pewno zaważył na tym wcześniejszy (w 1980 r.) wyjazd matki, która po powrocie powiedziała: nigdy więcej… Tak bardzo to, co ujrzała, odbiegało od tego, z czym się pożegnała swego czasu. Inne miasto, inni ludzie, nowe porządki, nowi gospodarze na terenie byłego ich majątku, nabytego tuż przed wybuchem wojny…

Być może zbyt emocjonalnie przeżył to rozczarowanie matki, bo długo się ociągał, by zobaczyć na własne oczy, jak w tym Wilnie jest. Trzeba było dwudziestu lat, by tę barierę pokonać. W pewnym stopniu przyczynił się do tego „Magazyn”, którego nie mógł już w Olsztynie, gdzie mieszka, po prostu kupić w kiosku. Ale też była inna przyczyna: pragnął odwiedzić swych krewnych. Są to wnukowie rodzonego brata Jana Jermosza, dziadka pana Krzysztofa. Ten brat, Michał Jermosz, pozostał na Wileńszczyźnie, gdy reszta rodziny wyjeżdżała – żeby „ziemi przypilnować”… Już w wolnej Litwie trzej jego wnukowie wykupili na ogólnych zasadach po dwa hektary tej ziemi – z byłego majątku rodziny.

Przyjechał pan Krzysztof do Wilna i… został nim oczarowany. Odtąd odwiedza go co roku, zabierając w tę podróż najbliższych. Tym razem przyjechał z siostrą i młodszym bratem. Rodzice pana Krzysztofa już nie żyją, więc nie może się z nimi podzielić swoimi wrażeniami, ale uważa, że to dzięki nim „Wilno ma we krwi”, że dobrze się w nim czuje, że atmosfera i charakter grodu nad Wilią są mu bliskie, podobnie jak wilniucy. Że odwiedzając zakątki i zabytki, o których tylekroć słyszał z ust rodziców, „powtarza” przerabianą w dzieciństwie historię rodzinną i historię Polski…

Ojciec, Zygmunt Jankowski, był urodzonym wilnianinem. W 1934 roku ukończył państwową Szkołę Techniczną im. Józefa Piłsudskiego na Holenderni w Wilnie, zdobywając zawód melioranta.

Mama, Jadwiga z domu Jermosz, wychowywała się w dostatnim domu. Jej ojciec a dziadek pana Krzysztofa, Jan Jermosz, ukończył przy caracie szkołę rolniczą. Był na owe czasy światłym człowiekiem, dbał o wykształcenie swych dzieci. Jeśli chodzi o mamę pana Krzysztofa, to miała ukończoną Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego w Antowilu, zwaną żartobliwie „szkołą dobrych żon”. Dziadek przed pierwszą wojną światową był w Ameryce, gdzie zarobił niemałą sumę, z którą wrócił na Wileńszczyznę. Tu się wykazał jako wykształcony dzierżawca ziem cerkiewnych w Dolinach, parafii Kolonia Wileńska. Natomiast w 1938 roku Jan Jermosz kupił w Dusiniętach koło Czarnego Boru 30 hektarów ziemi od wnuka Adama Mickiewicza – Goreckiego. Na jesieni 39. roku miał objąć tę ziemię, po wygaśnięciu umowy o dzierżawie w Dolinach. A tu – wojna…

W opowiadaniach rodziców często był wspominany kościółek Chrystusa Króla w Kolonii Wileńskiej. W tej świątyni, w 1939 roku na Wielkanoc, jego rodzice ślubowali sobie dozgonną miłość i wierność małżeńską. Ślubów dotrzymali, a w tym zgodnym stadle wychowywało się czworo pociech. Pierwsze dziecko – córka Luiza – przyszła na świat jeszcze w Wilnie, w 1940 roku, a swe wyszukane imię zawdzięcza pisarzowi francuskiemu Stendhalowi, a dokładniej – jego powieści „Pustelnia parmeńska”: będąc w stanie błogosławionym, mama pana Krzysztofa zaczytywała się w jego książkach.

– W marcu 1945 roku rodzice uciekli z Wilna do Polski, bo gdyby nie uciekli, urodziłbym się na Kołymie – mówi pan Krzysztof.

Pociąg repatriacyjny dojechał do Włocławka (Kujawy), gdzie młoda rodzina Jankowskich zatrzymała się na pół roku. Tu, 29 czerwca tegoż roku urodziło się w niej drugie dziecko, Krzysztof Paweł, któremu matka na pierwsze imię wybrała patrona Wilna.

A już na wiosnę następnego roku rodzina przeniosła się do Mrągowa, na Mazury, bo dziadek Jermosz otrzymał nadział ziemi w pobliżu Świętej Lipki (12 km od Mrągowa). Rodzice pana Krzysztofa spędzili w tym uroczym miasteczku nad jeziorem Czos resztę życia, pracując i wychowując dzieci. W Mrągowie urodzili się Jankowskim jeszcze dwaj synowie: Marek i Tomasz. Stworzyli dla swych dzieci dom przytulny, w którym – mimo nie sprzyjającej takim „sentymentom” Polsce Ludowej – zawsze się unosiła „mgiełka” dalekiego oraz nieco tajemniczego Wilna i Wileńszczyzny, często przywoływanych w opowiadaniach rodziców. Matka nawet postawiła swym dzieciom pół żartem, pół serio warunek: zięć i synowe mają być z pochodzenia wilniukami. Pan Krzysztof żartuje, że tylko on – i to połowicznie – spełnił to życzenie mamy: za żonę pojął dziewczynę z Sokółki, należącej niegdyś do diecezji wileńskiej.

Po ukończeniu liceum w Mrągowie, Krzysztof Jankowski wybrał studia na Politechnice Gdańskiej, na wydziale budownictwa lądowego, uzyskując po ich ukończeniu dyplom magistra inżyniera budownictwa. Po założeniu rodziny osiadł w Gdańsku. Z żoną (a propos, noszącą imię bardziej „wileńskie” – Czesława), wychowali trójkę dzieci: córkę Justynę oraz synów Kamila i Piotra.

Pan Krzysztof ma w swym roboczym życiorysie w powojennej Polsce niejedno przedsiębiorstwo budowlane, włącznie z wielką budową zakładów celulozowych w Kwidzynie. Imał się również prywatnego interesu, zakładając i prowadząc firmę budowlaną. Ale oto mija już 15 lat, jak zamienił rolę budowlańca na pocztowca: pracuje w dziale inwestycji i remontów na poczcie w Ostródzie. Dojeżdża tu z Olsztyna, gdzie mieszka z żoną i córką, a do nich dojeżdżają synowie wraz z rodzinami, mieszkający w Gdańsku.

Marzeniem pana Krzysztofa jest, żeby się cała rodzina – dzieci, wnukowie – spotykała w domu mrągowskim, gdzie upłynęło jego dzieciństwo i młodość, gdzie zakończyli ziemską wędrówkę jego rodzice. Ten dom czeka na niego, a on tam śpieszy przy każdej okazji, najdłużej przebywając w czasie urlopów. Ale już niedługo – po roku – będzie miał dłuższy „urlop” w swej działalności zawodowej: przejdzie na emeryturę. Będzie mógł gościć u siebie w Mrągowie przyjaciół i krewnych z Wileńszczyzny. Ale już teraz zaprasza serdecznie do siebie, szczególnie na czas trwania Festiwalu Kultury Kresowej w tym mieście na Mazurach, gdzie do ogólnej kanwy polskich losów wplecione są losy wilniuków.

Helena Ostrowska 

Wstecz