Niczym w dostojnym polonezie…

Co się odwlekło…

Że wzorem zjazdów gdańszczan albo litwaków dobrze by było zagrać hejnał dla rozsianych po świecie wilniuków, przebąkiwano w naszym polskim środowisku nie od dziś. Tylko pomysł ów jakoś ciągle po kościach się rozchodził. Za co niech nam wszystkim, dziś Wilnu przypisanym, wstyd będzie. Bo przecież mogliśmy to uczynić zaraz po tym, odkąd w końcu lat 80. ubiegłego stulecia szczelnie przez długie lata zamknięte sowieckim szlabanem granice zaczęły na oścież się otwierać. Owszem, tych, kogo ta myśl dopadała, mogła porazić obawa, iż taki zjazd – to przedsięwzięcie, wymagające nie lada zachodu, wysiłku organizacyjnego, jak też prozaicznych, choć tak przecież koniecznych środków finansowych.

Dobrze, jakże dobrze zatem się stało, że co wyraźnie za długo się odwlekało, nareszcie nie uciekło. Za sprawą grupki naszej młodej inteligencji, że wymienię tu: Władysława Wojnicza, Walentego Wojniłłę, Edytę Maksymowicz, Artura Ludkowskiego, Michała Kleczkowskiego, Tadeusza Andrzejewskiego bądź Jarosława Niewierowicza. Niemało ważnym powodem, by ów zamiar przed dwoma laty się wykrystalizował, był zbliżający się milowym krokiem rok 2009, kiedy to decyzją Unii Europejskiej Wilno miało stać się stolicą kultury Starego Kontynentu i kiedy aż się prosiło, by wyeksponować jakoś wielowiekową polską tu obecność.

W sporach poczynany

Wizja I Światowego Zjazdu Wilniuków rodziła się w wielkich sporach. Czy mają zebrać się do kupy jedynie rodacy, czy też wszyscy, komu gród ten od zamierzchłej przeszłości bez względu na narodowość stał się fenomenem zgodnego współżycia Polaków, Litwinów, Białorusinów, Żydów, Rosjan, Ukraińców, Tatarów, Karaimów oraz innych nacji? Ostatecznie (i chyba słusznie) zdecydowano, że własna koszula zawsze jest ciału bliższa, stąd trza zaprosić w pierwszą kolej swoich, powodując polski akcent imprez, pomyślanych w ramach przyznania grodowi Giedymina tegorocznego kulturalnego numeru 1 wśród miast Europy, co – nie trzeba mówić – stanowi nie lada nobilitację.

Liczne spory towarzyszyły też grupie organizacyjnej w formowaniu samego programu zjazdu, mającego przecież zadowolić oczekiwania jak starszego tak młodszego pokolenia. Tych, komu Wilno było albo jest rodzinnym miastem, kto nosi je w sercu z autopsji albo nasiąkł do jego magii miłością z rodzinnych sag, przekazywanych z pokolenia na pokolenie nieraz daleko w świecie, dokąd tułacze losy zarzuciły przodków w różnych, jakże czasem burzliwych dziejowych okresach, spowodować, by dla wszystkich, kto tu wróci po latach i nie znajdzie polskiego miasta, nadal wiernie strzeżonego przez Ostrobramską Panią, mimowolnie zakręciła się łezka w oku. Choć z drugiej strony sentymenty te nie mogły wziąć górę nad realiami, z jakimi dziś się liczyć wypada. Słowem, było nad czym się zastanowić, oj było... Ścierały się więc opinie, czasem nawet jak miecz o tarczę, choć wszystko po to, by ostatecznie zarysowały się kształty wyznaczonego na 9-16 sierpnia 2009 roku I Światowego Zjazdu Wilniuków.

Gdy uporano się z wizją i programem w ogólnym zarysie, wypadło zakrzątnąć się w zdobywaniu potrzebnych na realizację tego monumentalnego zamysłu pieniędzy: jak u nas, tak też w Macierzy. Równolegle typowano też adresatów zaproszeń. Boleśnie łapiąc się na myśli, że czas okrutnie zdążył przerzedzić listę tych, kto, by w bydlęcych wagonach nie pojechać do sowieckich łagrów, został zmuszony do tzw. repatriacji. A, osiedliwszy się na dłuższą albo krótszą część życia w Polsce albo hen w szerokim świecie, w duszy tak naprawdę nigdy nie opuścił stron rodzinnych.

Żeby cokolwiek uporządkować program zjazdu, który zaczął rozrastać się niczym taczana podczas odwilży śniegowa kula, zdecydowano (i słusznie!) łączyć go w monotematyczne bloki. W końcowym rozrachunku takowych powstało sześć, a w szczegółach były to: „Muzyka dla wszystkich”, cykl dyskusji w „Salonie wilniuka”, „Kino polskie”, „Wystawy”, „Spotkanie z rzemiosłem ludowym” oraz „Wycieczki”. Programowe apogeum w tych blokach zostało rozpięte w czasie właśnie między 9 a 16 sierpnia br.

Multum imprez sprawiło, że nawet jakby bardzo się chciało, trudno było nadążyć za wszystkim, przemieszczając się z jednego obiektu na inny. Choć tym „ulem”, gdzie wrzało najbardziej, był zdecydowanie Dom Kultury Polskiej w Wilnie, gościnnie otwierający podwoje jak przed gośćmi tak przed rodakami z Wilna tudzież szeroko pojmowanej Wileńszczyzny oraz Litwy. Oblężenie nie lada przeżywał też tutejszy hotel, a kwaterunek taki był korzystny o tyle, że lokatorzy tracili mniej czasu, by uczestniczyć w dyskusji, koncercie albo na wernisażu wystawy.

Ze łzą w oku

Pochwalę się, że dalece nie tylko z dziennikarskiego obowiązku (choć, by nadążyć, nieraz srodze szturchany po bokach przez kolki) byłem obecny na zdecydowanej większości imprez. Teraz zdaję sprawę, że gdyby je dokumentnie w relacji opisać, wypadłoby poświęcić temu w całości co najmniej kilka kolejnych numerów „Magazynu Wileńskiego”. Niech więc Czytelnicy wybaczą, że ograniczę się do telegraficznego „spacerku”, akcentując te, które w sposób szczególny zawładnęły mą pamięcią.

To przede wszystkim połączony zresztą z oficjalnym otwarciem zjazdu wernisaż zlokalizowanej w holu stołecznego Domu Kultury Polskiej wystawy „Co kryły walizki „repatriantów?”. Edycja wileńska”. Wystawy, mającej uczcić tych, kogo zaraz po wojnie albo też w dalszej perspektywie czasowej zmiotły z rodzinnych stron fale repatriacyjne. Za sprawą eksponatów, wypożyczonych ze zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku, Muzeum Historycznego w Białymstoku, Muzeum Etnograficznego Wileńszczyzny w Niemenczynie oraz od kilku osób prywatnych, jej autorka Wiktoria Blacharska w mistrzowski sposób zaprosiła widza do podróży w czasie, kiedy nasi rodacy całymi transportami nieraz jak stali albo z zebranym w pośpiechu majdanem wyruszali w nieznane. Ta podróż już przy odrobinie wyobraźni budziła sentymenty, nawet u tych, kto nie doświadczył doli „repatrianta”, a cóż dopiero mówić o autentycznych świadkach bądź uczestnikach. Którzy teraz, przybywszy na zjazd, a zderzywszy się z wystawą na ten temat, wcale nie wstydzili się ocierać łzy wzruszeń z policzków.

Łzy zresztą zakręciły się w oczach niejednego uczestnika podczas Mszy świętej przed cudownym obliczem Tej, co w Ostrej świeci Bramie, celebrowanej w asyście licznego grona księży przez naszego wielkiego ziomka, 86-letniego kardynała Henryka Gulbinowicza w intencji wilniuków, gdziekolwiek takowi by byli, oraz tych już w zaświaty odeszłych. Homilia, jaką ten czcigodny duszpasterz wygłosił, niosła treści tak ważne, że – o ile chcemy, by polskość w naszych stronach nie wygasła – winniśmy je w rodzinach zgodnie przekuwać w czyn. Skoro mowa o sakralnym wątku zjazdu, warto nadmienić, że Msze św. z dnia na dzień odprawiano w poszczególnych świątyniach wileńskich.

Dla umysłu, dla duszy

Niezwykle interesująco wypadły też regularne dyskusje w „Salonie wilniuka”, poświęcone różnym tematom. „Na salonie” znalazły się: „Twórczość Napoleona Ordy”, „Wilnianie w literaturze wczoraj i dziś”, „Wilno naukowe”, „Europejska kultura Wilna: prawda czy mit”. Restauracja „Pan Tadeusz” dosłownie trzeszczała w szwach od chętnych poobcowania z przybyłą z Paryża prawnuczką Stanisława Moniuszki Clarą Moniuszko, z zamieszkałym w Warszawie wnukiem Ferdynanda Ruszczyca – też Ferdynandem Ruszczycem oraz kuzynką słynnego wileńskiego rodu malarzy Sleńdzińskich – Jolantą Halkiewicz-Rogalewicz, z meldunkiem w Sztokholmie. W sali DKP na żywo można było się też spotkać z kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem oraz megagwiazdą polskiej estrady, a na wskroś „naszą” – Marylą Rodowicz.

Słowem, było, oj było kogo posłuchać, a też samym głos zabrać, co zresztą miałem szczęście uczynić, kiedy wraz z tymi, kto dziś próbuje nawiązać do wspaniałej literackiej spuścizny wileńskich poprzedników z samym Adamem Mickiewiczem na czele, oddając im należny hołd, próbowaliśmy się zastanowić wspólnie, co zrobić, by tradycja ta miała ciąg dalszy. Niech zatem żałują ci wszyscy, kto z tych tak przecież niecodziennych okazji nie skorzystał.

Koncerty na muzycznej i poetyckiej nucie – to kolejna jakże rozbudowana część składowa I Światowego Zjazdu Wilniuków. Dwa z nich miały miejsce pod otwartym niebem, na stołecznym Placu Ratuszowym. 14 sierpnia wystąpił tu litewski zespół „SKAMP” oraz królowa estrady nad Wisłą – Maryla Rodowicz ze swoją grupą, wykonując m. in. tak niezapomniane przeboje jak: „Niech żyje bal”, „Małgośka”, „Kolorowe jarmarki” czy „Ale to już było”.

Dzień później natomiast swój kunszt w trwającym przez kilka dobrych godzin koncertowym maratonie na ludową nutę zaprezentowały rodzime śpiewaczo-taneczne zespoły dorosłych i dzieci. Swoistą kropką nad „i” stały się natomiast impresje jazzowe na motywach pieśni ludowych, na których pomysł wpadł nasz magik skrzypiec Zbigniew Lewicki, a który to pomysł pomogły zrealizować towarzyszący mu młodzi artyści oraz zespoły „Atalyja” i „Pogranicze”. Ech, niech znowuż żałują ci wszyscy nieobecni na tych ucztach duchowych..!

W bardziej kameralnej atmosferze, gdyż na podwórku muzeum Adama Mickiewicza, wystąpił zespół „Frank Prus Trio” oraz Anna Adamowicz i Luba Nazarenko w poetycko-muzycznym spacerze po Starówce wileńskiej. W Domu Kultury Polskiej koncertowali natomiast maestro fortepianu Andrius Vasiliauskas oraz zespół jazzowy „Jan Maksymowicz TRIO”.

Mieli też z czego wybierać amatorzy oglądania wystaw. Poza wspomnianą już „Co kryły walizki „repatriantów?”. Edycja wileńska”, w Litewskim Muzeum Teatru, Muzyki i Kina swe prace wystawiło siedmioro naszych plastyków, że wymienię tu m. in.: Roberta Bluja, Henryka i Ludwika Natalewiczów, Czesława Połońskiego bądź Jolantę Śnieżko.

Do wileńskiego Ratusza ze swymi pracami, dzięki udostępnieniu ich przez galerię w Białymstoku, wrócili też na swych płótnach malarze Sleńdzińscy. Niezwykle interesująco w stołecznej galerii „Arka” zaprezentowała się ekspozycja „Wilno z pocztówki”, zaistniała z kolekcji warszawskiego strażnika Kresów – Tomasza Kuby Kozłowskiego, a ukazująca na około 300 pocztówkach zastygły w latach 1898-1939 gród Giedymina, którego już dziś nie ma. Pisząc o tych wystawach, wypada czynić to raczej w czasie teraźniejszym, gdyż zdecydowaną większość z nich można nadal obejrzeć (notabene „Co kryły walizki „repatriantów?”. Edycja wileńska” eksponowana będzie w holu stołecznego Domu Kultury Polskiej do 8 września br.).

Pod znakiem oglądania i zwiedzania

Dwa adresy lokalizacji podczas I Światowego Zjazdu Wilniuków miał też film polski. Na dziedzińcu Domu Nauczyciela albo na skwerze przy ulicy Sirvydasa podczas trzech nocy wyświetlano po kilka polskich filmów animowanych, dokumentalnych oraz komediowych. Natomiast w kinie „Skalvija”, w ramach zorganizowanego przez Instytut Polski w Wilnie I Letniego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, widzowie mogli gratisowo obejrzeć w kolejnych dniach: „Dolinę Issy”, „Kilera”, „Psy”, „Środa czwartek rano”, „Krótki film o miłości” oraz „Pana Tadeusza”.

Kto natomiast chciał wywieźć z Wilna cokolwiek więcej wrażeń, zaproszony został na wycieczki: „Wilno literackie”, „Wilno pielgrzymkowe” oraz „Wilno nocne” (ta ostatnia zakładała szczególnie romantyczny kilkugodzinny spacer grodem Giedymina w asyście gwiazd i księżyca). Ogromną popularnością cieszył się spływ kajakowy Wilią „Szlakami hrabiego Tyszkiewicza” ze startem w Bujwidzach. Nie muszę mówić, że uczestnicy tych eskapad prócz tego, że podbudowali swą wiedzę o Wilnie i Wileńszczyźnie, mieli też szansę zrobienia zdjęć albo nawet nakręcenia filmów.

Aparaty fotograficzne oraz kamery (szczególnie te w rękach przybyszy spoza Litwy) „terkotały” jak najęte na skwerze Sirvydasa oraz na dziedzińcu ambasady RP w Wilnie, gdzie w dniach 11-13 sierpnia ze swymi wyrobami zalegali obozem twórcy ludowi z Wileńszczyzny rodem. Każdy, kto tu zaglądnął, wtapiał się w mini-atmosferę słynnych naszych kiermaszowych Kaziuków, nabywał to i owo, w tym też – wileńskie palmy. Co więcej, za sprawą zespołu „Cicha nowinka” z Ciechanowiszek można było stać się świadkiem, jak owe palmy są wyczarowywane oraz pod okiem wprawnych mistrzyń spróbować samemu w tym sił.

Pierwszy i... co dalej?

Komitet organizacyjny zjazdu na czele z Władysławem Wojniczem naprawdę ma powody do zadowolenia, gdyż pomyślana z ogromnym rozmachem debiutancka impreza – w zgodnej opinii uczestników – wypadła na sto dwa. Teraz, kiedy ze wszystkich opresji wyszli z otwartą przyłbicą, mają prawo na odpoczynek. Zaraz potem spróbują natomiast samokrytycznie ocenić, jak wypadły pierwsze koty za płoty i – rzecz jasna – zastanowić się: co dalej? Tym bardziej, że mnożyły się liczne głosy-życzenia, by impreza stała się cykliczną, by po roku, dwóch albo w dłuższym odstępie czasowym miał miejsce jej ciąg dalszy.

Za czymś takim też oburącz głosuję. Choć, wyznam Państwu, trapi mnie pewien niepokój. Bo przecież czas w okrutny sposób przerzedza listę chowających w pamięci Wilno sprzed II wojny światowej. W krainie cieni są dziś prawie wszyscy profesorowie USB, którzy po tym, gdy w roku 1939 wileńska Alma Mater została w tak brutalny sposób zamknięta, wyjechali do Polski, gdzie przez długie dziesięciolecia wiedli prym na licznych tamtejszych uczelniach, a w szczególności – w Toruniu, zaskarbiając powszechny szacunek. W krainie cieni wypada też szukać większości tych, kto z bronią w ręku walczył w szeregach Armii Krajowej, a kogo potem nie ominęły sowieckie łagry i więzienia. Sterane tam zdrowie powoduje, że ci, co pozostają przy życiu, nie są na tyle sprawni fizycznie, by kochane Wilno odwiedzić.

Te bolesne straty jakże uwidoczniły się, kiedy na prośbę organizatorów miałem naszykować „Salon wilniuka” na sportowo, przywołać ziomków o wileńskich albo podwileńskich rodowodach, którzy startując w nowej powojennej rzeczywistości z orzełkami na piersiach zdobyli niejeden medal z olimpijskimi włącznie. Na niebiańskiej warcie jest dziś przecież współtwórca słynnego lekkoatletycznego „wunderteamu” Józef Żylewicz, mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Władysław Komar, wicemistrzyni olimpijska w łyżwiarstwie szybkim Elwira Seroczyńska, brązowy medalista w olimpijskich zmaganiach kajakarzy Władysław Szuszkiewicz. Zważywszy powyższe, kiedy na domiar nastąpił zwrot nie podjętego w terminie poleconego listu, jaki wystosowałem na otrzymany w PKOl gdyński adres urodzonego w Solecznikach mistrza olimpijskiego w skoku o tyczce Władysława Kozakiewicza, przebywającego najpewniej w Niemczech, wypadło z tego spotkania volens nolens zrezygnować.

Przepraszam, że w to rozważanie o przyszłości wkrada się zaduszkowa nuta. Nieuchronna doczesność sprawia, że choćbyśmy najszczerzej życzyli naszym ziomkom matuzalowych lat, lista żywych, jak też sprawnych pod względem zdrowotnym będzie mimowolnie się kurczyła. Świętą rację mają zatem twierdzący, że taki zjazd wilniuków trzeba było robić zaraz po tym, kiedy wraz z rokiem 1990 Litwa wybiła się na niepodległość i szczęśliwie się otworzyła na szeroki świat, zrywając z sowiecką graniczną blokadą. Wtedy frekwencja na nim byłaby znacznie okazalsza, a i przeciętna wieku uczestników – zdecydowanie niższa.

Tymczasem nawet nieuzbrojonym okiem dało się dostrzec, że na I Światowym Zjeździe Wilniuków gros uczestników stanowiły osoby zdecydowanie starsze. Zarówno wśród tych, kto przyjechał z Polski, Belgii, Szwecji, Australii, Anglii, Francji, Brazylii czy Stanów Zjednoczonych Ameryki, jak też wśród miejscowych, pełniących – według założeń organizatorów – funkcję współgospodarzy forum. Zresztą, z tej misji wywiązaliśmy się naprawdę słabiuchno, a honor tak na dobrą sprawę uratowali ci z ciężkim brzemieniem krzyżyków na karkach. Mimowolnie ciśnie się pytanie: „A gdzież poza nielicznym harcerskim wyjątkiem podziała się nasza młodzież?”. W pierwszą kolej – ta szkolna, mająca teraz błogie wakacje. Czy jedynie pod „batem” nauczycieli może zainteresować ją żywa lekcja historii, jaką bez wątpienia było forum wilniuków z numerem 1? Jeśli tak – to, jako miejscowa społeczność polska, naprawdę mamy powody do wstydu.

Moim zdaniem, zjazd drugi i kolejne, czego organizatorom, serdecznie dziękując za „już”, życzyć wypada, będą miały przyszłość jedynie wtedy, jeśli da się je odmłodzić, co ma się stać również troską naszych rodaków w Macierzy o wileńskich korzeniach i nie tylko. Niestety, pamięć o byłych Kresach Rzeczypospolitej słabnie tam w zatrważającym tempie. Nawet w rodzinach, gdzie wśród domowników nie brak osób, mających w metrykach urodzenia Wilno albo Wileńszczyznę, wnuki i prawnuki są z tym tematem nierzadko na bakier, nie mówiąc już o nastolatkach dorastających w ogólnopolskim klimacie, wyzbytym sentymentalnego spoglądania na byłe ziemie wschodnie. Oto dlaczego na wagę złota jest każda forma przybliżania Kresów, z czym nieodłącznie winni się chociażby kojarzyć: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Tadeusz Kościuszko, Józef Piłsudski, Władysław Syrokomla, św. Kazimierz, św. Andrzej Bobola, św. Rafał Kalinowski, Stanisław Moniuszko czy św. Faustyna Kowalska, za której sprawą na naszej ziemi zrodził się kult Miłosierdzia Bożego.

Zainteresowanie młodzieży Wilnem i Wileńszczyzną na pewno nie przyjdzie łatwo. Wyłącznie na patriotyczno-sentymentalnej nucie uczynić tego się nie da. Potrzebna jest praca systematyczna, takie cierpliwe „drążenie skały”. W czym jakże znakomitym przykładem służy wspomniany już Tomasz Kuba Kozłowski, organizujący od dwóch lat w warszawskim Domu Spotkań z Historią regularne spotkania kresowe, a ciekawa forma prezentacji powoduje, że sala naprawdę nie świeci pustkami, gromadząc też licealistów oraz brać studencką. By skorupka nasiąkała za młodu wiedzą o rodzinnych stronach i pamięcią o ich przeszłości, winniśmy zatroszczyć się również my – starsze pokolenie obecnych mieszkańców miasta i terenów, które w bezpośredniej pieczy ma Ostrobramska Madonna. Tylko wtedy – w moim głębokim przekonaniu – pięknie zapoczątkowana tradycja spotkań wilniuków nie obumrze.

Ale co ja tu rozprawiam o przyszłości i moralizuję! Na razie cieszyć się wypada z tego, co się stało, a czego nie dałoby się zrealizować bez partnerstwa spółki użyteczności publicznej „Wilno – stolica kultury europejskiej 2009” oraz finansowego wsparcia licznych sponsorów. Ich wielce honorowy poczet tworzą: Senat RP, Fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie, Ministerstwo Kultury RL, samorząd m. Wilna, spółka JCDecaux oraz koncern „Mažeikiu nafta” ORLEN GROUP, który szerokim gestem fundnął koncert Maryli Rodowicz. Po stokroć dziękując za tę hojność, organizatorzy zostawiają prawo polecić się pamięci na przyszłość przy organizacji kolejnych zjazdów wilniuków. Którym oby towarzyszyła nie mniej dostojna od zjazdu pierwszego atmosfera, jakby żywcem przeniesiona z poloneza.

Henryk Mażul

Fot. Jerzy Karpowicz

Wstecz