Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Ciąg dalszy. Początek w nr 4, 6-8, 10 ub. r., 2-5, 7 br.

Andrzej Bożek, który po rozmowie z Rojkiewiczem i gajowym stracił dużo z poprzedniej pewności siebie, odzyskał ją na nowo, gdy w nocy z 13 na14 czerwca przyjechali ludzie z NKGB i przywołali go do siedziby sielsowietu dla zapoznania z instrukcją oraz odbycie narady nad planem akcji, która miała się rozpocząć od świtu tegoż dnia począwszy. Wśród osób przeznaczonych do deportacji jedno z pierwszych na liście figurowało nazwisko Pawła.

Nie odbyło się jednak tak sprawnie, jak to przewidywał okólnik [...]. Powstało więc trochę bieganiny w podnieceniu, jałowej dyskusji i trochę niedyskrecji w następstwie wypitej dla kurażu wódki [...]. Bożek nie umiał się powstrzymać, ażeby z wielomówną tajemniczością w wyrazie twarzy, która znakomicie podkreślała zarówno ważność chwili jak ważność jego osoby, nie rozpytywać sąsiadów, czy Paweł jest w domu.

Tymczasem przystąpiono do aresztowania zamieszkałych w osadzie uchodźców wojennych, którzy przedostali się na teren litewskiej republiki radzieckiej, uchodząc z Polski przed wojną, a którzy z myślą wyższego nakazu musieli być deportowani w pierwszym rzucie. [...]

Andrzej Bożek, spotniały i zmęczony, zjawił się dopiero w obiadowej porze do domu. Zerwanemu tej nocy nagle z łóżka kazano wziąć ze sobą pistolet służbowy. Ale rozespany, śpiesząc się, nie mógł go, szukając po omacku, znaleźć tam, gdzie zazwyczaj chował. Teraz, już od progu, wystąpił do ojca z pretensjami, że wszystko w domu jest do góry nogami, że nic, co położyć, nie leży na swoim miejscu, że gdzie jest pistolet, który miał schowany w środkowej szufladzie komody?

Ten pistolet był dumą Andrzeja, dowodem zaufania i dowodem władzy. Wydany mu został za podpisem z jednoczesną instrukcją, że ma go trzymać w domu, dobrze ukrytym; pod groźbą kary surowej nie wolno mu go nosić ze sobą, chyba tylko na wyraźny rozkaz władz przełożonych. I oto dzień taki przyszedł, a pistolet gdzieś się zapodział. [...]

– Nie widział ja twojego pistoletu – powiedział ponuro ojciec. [...]

Andrzej przekąsił tylko naprędce, jeść mu się nie chciało od rannego podniecenia nerwów i musiał spieszyć z powrotem na posterunek. Odtrącił talerz, przeszedł do drugiej izby i słychać było, jak przewracał w niej wszystko, zaglądał pod łóżka, otwierał skrzynię, wreszcie wziął się do przeszukania po raz trzeci komody. Komoda była z sosnowego drzewa, kupiona jeszcze przed pierwszą wojną światową na jarmarku. Malowana ongiś na naiwno różowy kolor, dziś doszczętnie wypłowiały, rozeschła się i nie poddawała się łatwo. Szuflady jej zacinały się, gdy je wyciągać niewprawną ręką, a tym bardziej, gdy targać nimi w bezmyślnej irytacji. Od tego cała aż się chybotała. W pewnym momencie stary usłyszał stuk padającego przedmiotu. Wstał ciężko od stołu i podszedł do progu. – Pośrodku na komodzie stała zawsze spora figura Matki Boskiej z gipsu, w szacie niebiesko-białej, z rodzaju najtańszych dewocjonalii, którymi przed laty handlowali domokrążni, wiejscy handlarze. Pierwszego roku ich pożycia, pamiętał, kupiła nieboszczka żona. Tyle lat! Teraz figura ta zachwiała się od gwałtownego ruchu komody. Andrzej chciał ją podtrzymać jedną ręką i nie zdążył. Gipsowa postać upadła na blat. Ażeby pokryć zmieszanie, krzyknął z przesadną złością do ojca:

– Papka schował!

– Na co mnie? Na co mnie ten twój pistolet?! – i stary powoli podszedł do komody.

Matka Boska leżała bokiem, jak zawsze z rozłożonymi wzdłuż szat rękami, odłupana od podstawki, na której pozostała stopa depcząca symbolicznego węża. Uszkodzony został również nos, przeświecając białą plamką świeżego gipsu, odbijającą czystością od zbrukanej latami powierzchni twarzy. Wziął do ręki figurę i w milczeniu, zasępiony, przyglądał się rażącej bieli nosa. Odruchowo spróbował potrzeć go brudnym palcem. Syn odsunął się od komody, podciągnął spodnie na pasku i nie patrząc na ojca, jakby dla zatarcia przykrego wypadku, zmienił temat: poprosił, żeby ojciec, jak zobaczy stąd, bo widać dobrze drogę, Pawła, gdy będzie wracał wozem z pracy, z lotniska, bo on tam pracuje, żeby wtedy ojciec podszedł do sielsowietu i zawiadomił.

– Idź! Idź! Szpiega sobie znalazł! Nie był ja nigdy syszczykiem i nie będę.

Andrzej przestępując próg, żachnął się.

– Co to, widza, z nimi teraz trzyma!

– Kogo to, z nimi?

– Już ja wiem, co mówia.

– Idź ty, gadzina, idź ty... – nie dokończył, gdyż głos mu zadrżał z hamowanej pasji.

– Ja to moga pójść, owszem. Mnie nie bieda. A ot, żeby ojcu tylko, uważać, biedy nie było – odpowiedział Andrzej groźnie.

– Jakąż to biedę mnie siulisz, a?

– Wiadomo, jaką. Co to, papka nie widzi, co robi się wokoło, czy co? Wszystko tylko o gospodaaaarce swojej myśli i więcej nic. A tu o gospodarce przyjdzie się zapomnieć. Teraz gospodarz, to kułak, ot jaka rzecz wychodzi. A kułakom wiadomo gdzie miejsce.

– A, ty! szczenie! A, ty szczenie!... Ja dla kogo całe życie... – Zatkało go w gardle, a gdy tak stał, trzymając oburącz w spracowanych dłoniach gipsową figurę, żyły nabrzmiały mu na twarzy, twarz poczerwieniała od nabiegłej krwi po same siwe włosy nad czołem i nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, trzasnął raptownie figurą Matki Boskiej o podłogę.

Andrzej drgnął, spojrzał z ukosa, ale dojrzawszy strasznie wyraziste białka ojcowych oczu, zmilkł i wyszedł uderzywszy drzwiami. Stary stał przez chwilę oszołomiony, wciągnął w nozdrza kwaśny odór nie wietrzonej izby, powoli zgiął się, ukląkł na ziemi i z pieczołowitością jął zbierać rozbite szczątki. To, co zebrał, położył na komodzie, ale później rozmyślił się, wyciągnął górną, małą szufladę i tam wsypał te resztki, między rupiecie. Odetchnął ciężko.

Onegdaj jeszcze postanowił skosić kawałek łączki za stodołą, w sobotę. Przez niedzielę, planował, podeschnie sobie leżąc, a w poniedziałek zgrabi się w kopki. Ale nie do roboty mu było dzisiejszego ranka. Chyba teraz? Po południu! Wyszedł do sieni. Za belką pułapu, obok nieużytecznego ziela, zbieranego przez nieboszczkę żonę zeszłego lata, tkwiła zatknięta osełka do kosy. Tam też przed dwoma dniami między to stare ziele schował był, wepchnąwszy, pistolet syna, który mu wpadł pod rękę w szufladzie komody. Dlaczego to zrobił, sam nie wiedział dokładnie. Ot, wziął i schował. I dlaczegoś też nie przyznał się, nie powiedział synowi. Po prostu tak się złożyło. Teraz sięgnął po osełkę i pomyślał: „Późno już kosić”. I nagle zamiast osełki wyjął pistolet, odbezpieczył, zarepetował; dzierżąc lufą w dół wyszedł na ganek, na podwórko, zatrzymał się. – „Nie koło psiej budy”. – Równym krokiem poszedł wzdłuż stajni, nie patrząc na nic, jak tylko pod nogi. Z tyłu nie poznać by było po jego ruchach żadnego wzruszenia, ale twarz przybrała kolor ziemisty, szarej, sapowatej ziemi. [...]

Minął stajnię, wyszedł na tył stodoły. Łączka była podrośnięta, rzeczywiście tylko ją kosić. Przy ścianie stodoły rosło trochę łopuchów, kilka mleczy żółciło się jeszcze, tuląc do bierwion budynku, reszta już była w okrągłych puchach; dalej jaskry i sine dzwoneczki polne między liśćmi jasnoty podobnej do pokrzywy, zwyczajnie jak to pod stodołą... Kury grzebią... Ostatnim w oczach był pstry kogut...

Na huk strzału pies aż przysiadł na tylnych łapach, szczeknął krótko, później wyciągnąwszy najdłużej jak mógł łańcuch, szyję i mordę, wietrzył w tamtym kierunku niespokojnie. Kury za stodołą rzuciły się precz w popłochu, trzepocząc skrzydłami, ale zatrzymały opodal, ufając kogutowi, który osłaniał ich ucieczkę i pierwszy stanął, i patrzył zdumiony, jak z roztrzaskanej czaszki pomiędzy kawałki mózgu i siwe włosy wylewa się krew [...]

*

– Jeszcze jedna rzecz… – Raczenko przesunął ręką po włosach. – Gospodarstwo Bożka trzeba wziąć pod opiekę.

– A on sam? – spytał zdumiony Drużko.

– Na razie pojechał do... miasta. Ile tam hektarów, osiem?

– Będzie chyba koło tego.

– No, to właśnie. Nie może być kułak sekretarzem sielsowietu.

– Wprzódy...

– Co wprzódy! Wprzódy ojciec jego żył. Co jeszcze syn kułaka, to nie sam kułak. Po drugie, rozkisł on, mówią, zupełnie. Co z takiego! Do kościoła jemu iść modlić się, a nie bolszewikiem być. Nie nadaje się.

(Józef Mackiewicz „Droga donikąd”)

„Nawet święci czują się niegodni Bożej miłości”

Czy znał tę historię ksiądz Sopoćko, mieszkając wcześniej w tej osadzie po sąsiedzku z powieściowymi Bożkami? O ile nawet jej nie znał, był przecież świadom mnóstwa podobnych przypadków. Istnieją obiektywne podstawy do wprowadzenia kultu Miłosierdzia Bożego – pisał. Jest on bowiem uzupełnieniem kultu Serca Jezusowego, odpowiada psychice współczesnego człowieka, uczy ufności w pomoc Bożą, wzmacnia nadzieję i męstwo, potrzebne do radzenia sobie w trudnościach życiowych, przyczynia się również do nawrócenia niewiernych oraz błądzących, jako że idea miłosierdzia bardziej pobudza do zwrócenia się ku Bogu i wypraszania Jego zmiłowania.

Jakkolwiek miłość Boża jest tym samym co miłosierdzie – wyjaśniał – to jednak używanie nazwy „miłosierdzie”, a nie „miłość”, widoczne w kulcie Miłosierdzia Bożego, bardziej uwypukla Bożą litość i pobudza ludzi do żalu za grzechy i zwrócenia się ku Bogu. Stąd – wykazywał – motyw miłosierdzia przemawia do ludzi bardziej niż motyw miłości, zarówno przy potrzebie nawrócenia, jak i postępu w dobrym, „gdyż nawet święci czują się niegodnymi Bożej miłości i nieraz nie dowierzają, że Bóg mógłby kochać nędzne stworzenia” – pisał w jednym ze swych artykułów polemicznych.

„Jeśli nawet przedstawiane przez niego racje za kultem Miłosierdzia Bożego nie we wszystkim były przekonywające, a od strony wymogów liturgicznych, co trzeba przyznać, istniały poważne przeszkody do wprowadzenia święta w Niedzielę Przewodnią, to nie brakowało mu niewątpliwie zapału, gorliwości i wytrwałości w głoszeniu prawdy o Miłosierdziu Bożym, szerzeniu jego kultu, przezwyciężaniu zarzutów, korygowaniu błędnych interpretacji czy odniesień do niego. Postawa i zaangażowanie dowodziły głębokiego wewnętrznego przejęcia się sprawą Miłosierdzia Bożego, wierności przyjętym postanowieniom szerzenia jego czci, niezwykłej wiary w słuszność podjętej idei, a przy tym i ufności temuż Miłosierdziu w ostateczne przeprowadzenie zamierzeń, do których był wezwany i wewnętrznie przekonany” (ks. Henryk Ciereszko).

Był przekonany, że szczególniejsze zwrócenie się ku Miłosierdziu Bożemu było potrzebą czasu, naznaczonego wyjątkowym nasileniem się zła, występującego przeciw dobru.

Nagłe zwolnienie z pracy w seminarium

Od czasu wydania dekretu Kongregacji Świętego Oficjum ks. Sopoćko zupełnie nie wspominał już w swych publikacjach o objawieniach s. Faustyny i nie nawiązywał do nich w swych wypowiedziach. Nie chciał dać najmniejszych powodów do podejrzewania go o niestosowanie się do nakazu kongregacji, by nie zaszkodzić sprawie Miłosierdzia Bożego.

W swych publikacjach unikał treści, które mogłyby wzbudzić zastrzeżenia kongregacji. Unikał też ujawniania swego nazwiska w związku z tematami dotyczącymi kultu Miłosierdzia Bożego. Podobnie zastrzegał, aby osoby kontaktujące się z nim, a zaangażowane w krzewienie kultu, nie ujawniały swych kontaktów z nim, a tym bardziej jakiegokolwiek jego wpływu na ich działalność. Nadal angażował się w szerzenie kultu, głównie poprzez pracę naukową nad uzasadnieniem jego wartości i potrzeby, niezłomnie, sukcesywnie zwracał się do władz kościelnych o jego aprobatę.

Pisał dużo – i z potrzeby serca, i po to, by zabić (jak będzie wspominał) „nudę”. Myślami wybiegał do przeszłości, w szczególności do czasów spędzonych w Czarnym Borze, który to okres uważał za najszczęśliwszy w jego życiu. „Tu spędziłem najprzyjemniejsze i najowocniejsze dla duszy chwile z całego okresu mojego życia. Nie tylko zrozumiałem, ale i doświadczyłem, co to znaczy samotność na łonie natury, w ciszy, naruszonej tylko śpiewem ptasząt i wyciem wiatru” – pisał w swym „Dzienniku”.

Czy miał kontakt z właścicielką domu, w którym mieszkał – Felicją Węsławowicz?

Felicja Węsławowicz zmarła w Czarnym Borze we wrześniu 1962.

We wrześniu 1962 ks. Sopoćko został nagle zwolniony z pracy profesorskiej w seminarium duchownym i zmuszony do przejścia w stan emerytalny. To nagłe i niespodziewane przejście na emeryturę, a dokładniej – zwolnienie go ze stałych obowiązków seminaryjnych, zaskoczyło go, znalazł się jakby w próżni.

W swych „Wspomnieniach” napisze: „Na razie było mi bardzo nudno po zwolnieniu, albowiem przyzwyczaiłem się do stałego jakiegoś zajęcia, ale z czasem znalazłem sobie pracę przy wykończeniu rozpoczętych uprzednio publikacji, które dzięki ludziom dobrej woli zaczęto wydawać za granicą. W związku z jubileuszem 50-lecia kapłaństwa w roku 1964 miałem bardzo liczną korespondencję, której załatwianie zajęło mi sporo czasu. W roku 1966 w związku z jubileuszem 1000-lecia chrztu Polski przybyło również sporo zajęć, przy których czas uchodził bardzo szybko”.

Był to akurat czas epokowego wydarzenia w Kościele powszechnym, jakim był Sobór Watykański II. Ks. Sopoćko śledził obrady soboru, wczytywał się w powstające na nim dokumenty; ożyły w nim nadzieje na pozytywne przemiany. A równocześnie snuł refleksje nad sobą. Podsumowywał własne życie, poddawał je samoocenie.Tak jak i wcześniej, w latach młodości, wciąż pozostawał bardzo krytyczny wobec siebie. W „Dzienniku” pod datą 1 stycznia 1967 napisze:

„Nowy Rok, już 79 w moim życiu, a 53 w kapłaństwie, w którym odprawiłem 19200 Mszy św. Gdybym po każdej z nich stawał się lepszy i milszy Ojcu Miłosierdzia, niewątpliwie postąpiłbym daleko w doskonałość. Ale niestety mało w tym kierunku pracowałem. Nie wyzbyłem się siebie, nie zaparłem się siebie w takim stopniu, w jakim Pan tego żądał ode mnie i dlatego dziś czuję pustkę w sobie i żal za tyle łask Bożych zmarnowanych. Jakkolwiek przez całe życie miałem warunki bardzo trudne, jednak nie wykorzystałem wszystkich okoliczności, by stać się coraz pokorniejszym, bardziej umartwionym i coraz mniej pożądliwym. Nie wiem jak długo jeszcze pozostanę na tym padole płaczu, [...] cokolwiek nastąpi, postanawiam resztę dni życia przepędzić w bojaźni Bożej. Znając słabość swoją ufam tylko Miłosierdziu Zbawiciela mego: Jezu, ufam Tobie!”

Pod koniec lat 60. ks. Sopoćko, doznając coraz większego ubytku sił, zaczął szukać możliwości zapewnienia sobie trwałej opieki. Myślał o zamieszkaniu u sióstr zakonnych. Takie życzenia i prośby wyrażał wobec najbliższych sobie sióstr zakonnych ze Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego, sióstr ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, Zgromadzenia Siostry Faustyny oraz sióstr Misjonarek św. Rodziny, z którymi współpracował w białostockiej kaplicy przy ul. Poleskiej. Już w 1967 roku siostry ze Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego wyraziły chęć zabrania go do swego domu w Myśliborzu. Wahał się z decyzją. Czuł się jeszcze potrzebny w archidiecezji, ciężko mu było rozstawać się ze swym środowiskiem, w którym różnie bywało, a z którym przecież zżył się przez tyle dziesiątków lat...

W 1970 roku zrodziły się kolejne plany przeprowadzki, tym razem do domu sióstr w Gorzowie. Zaistniały jednak pewne komplikacje z przygotowaniem mieszkania, pojawiły się też trudności z przeprowadzką, a i sam ks. Sopoćko czuł się jeszcze dość sprawny, stąd sprawa została ponownie odłożona. Natomiast siostry ze Zgromadzenia Matki Bożej, jak pisze jego biograf ks. Henryk Ciereszko – „mimo zrozumienia dla wyrażanego przez ks. Sopoćkę życzenia spędzenia ostatnich lat życia w ich domu w Krakowie-Łagiewnikach, a później nawet pogrzebania go na zakonnym cmentarzu, gdzie spoczywały doczesne szczątki s. Faustyny, z powodu trudności lokalowych nie mogły przyjąć księdza”.

Po zakończeniu soboru, w 1970 roku ukazał się nowy Mszał Rzymski. Zawarte w nim zmiany bardziej uwidoczniły element uwielbienia Boga w Jego Miłosierdziu w tekstach liturgicznych przeznaczonych na okres Wielkanocy, a zwłaszcza na Drugą Niedzielę Wielkanocy. Ksiądz Sopoćko ucieszył się z tego faktu, uznał nawet, że Stolica Apostolska poprzez to posunięcie niejako zaakceptowała wielbienie Miłosierdzia Bożego w Drugą Niedzielę Wielkanocy. Zmiany w liturgii poczynione przez Stolicę Apostolską napełniły go optymizmem co do dalszych losów kultu Miłosierdzia Bożego. Obudziły w nim nadzieje na jego utwierdzenie się i zaaprobowanie w całym świecie. Nastrój ten wzmacniały również docierające do niego informacje o pozytywnym przebiegu prac procesowych związanych z beatyfikacją s. Faustyny. Eksperci badający „Dzienniczek” siostry orzekli o zgodności jego treści z nauką Kościoła, o czym miał powiadomić biskupów na Konferencji Episkopatu Polski kardynał Karol Wojtyła. Ksiądz Sopoćko otrzymał też bezpośrednio od kardynała wiadomość, która go niezmiernie uradowała. Kardynał Wojtyła napisał bowiem do niego, że mogą winszować sobie wspólnej radości. W mniemaniu ks. Sopoćki jej powodem mógł być niewątpliwie pomyślny przebieg procesu s. Faustyny oraz odnowiona liturgia Drugiej Niedzieli Wielkanocnej.

Ksiądz Sopoćko odebrał wprowadzone przez Stolicę Apostolską zmiany w liturgii jako przełomowy moment w dotychczasowym zakazie kultu Miłosierdzia Bożego po Notyfikacji z 1959 roku. Uważał, że potrzeba teraz tylko pełniejszego uświadomienia lokalnych władz kościelnych i wiernych, iż Kościół już nie tylko zezwolił, ale nawet zalecił w odnowionej liturgii Drugiej Niedzieli Wielkanocnej wielbić Miłosierdzie Boże. Obecnie czuł się szczególniej wezwany do ponowienia i pomnożenia wysiłków, działań na rzecz krzewienia kultu. W tym celu napisał artykuł „Duch liturgii Niedzieli II Wielkanocy”, opracował około kilkudziesięciu wersji kazań.

Najbardziej jednak zależało mu na przekonaniu biskupów do troski o pełniejsze uwielbienie Miłosierdzia Bożego w ich diecezjach w Drugą Niedzielę Wielkanocną w ramach odnowionej liturgii. W 1971 roku dostarczył wszystkim polskim ordynariuszom swój referat, z nadzieją, że podejmą działania ku uczczeniu Miłosierdzia Bożego we wskazaną niedzielę.

W październiku 1972 roku na sympozjum w Ołtarzewie, zorganizowanym przez księży pallotynów, poświęconym zagadnieniu związku idei Miłosierdzia Bożego z apostolstwem, zgłosił wniosek o wystąpienie o Święto Miłosierdzia Bożego do Konferencji Episkopatu Polski. Taką też petycję w styczniu 1973 złożył osobiście prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu.

„Ksiądz Sopoćko składając swą petycję do Prymasa Polski i Episkopatu Polski żył nadzieją, że może tym razem podjęte zostaną oczekiwane od lat konkretne działania zmierzające do ustanowienia święta. Prymas Wyszyński przedstawił prośbę ks. Sopoćki na forum episkopatu 22 marca 1973 roku podczas 135 konferencji plenarnej. W piśmie do ks. Sopoćki z 8 kwietnia tego roku, odpowiadając na jego petycję, poinformował, że biskupi uznali wprawdzie celowość przedstawiania prawdy Miłosierdzia Bożego w nauczaniu oraz jej roli w praktyce życiowej wiernych, jednakże nie opowiedzieli się za wprowadzeniem odrębnego święta. Ich zdaniem święto takie zawęziłoby pełnię idei miłosierdzia, zawartą w całej liturgii, ujawnianą w każdą niedzielę, a także w dni powszednie. Zarówno teksty mszalne, jak i Liturgii Godzin czy ogólnie modlitwa Kościoła powszechnego zawierają bowiem treści nawiązujące do Miłosierdzia Bożego. Stąd też, w ocenie biskupów, nie wydaje się być potrzebne ustanawianie odrębnego święta, jako że Miłosierdzie Boże jest czczone w Kościele niezależnie od tego”.

Ksiądz Sopoćko nie doczekał się więc spełnienia swej prośby, nie otrzymał też jakiegokolwiek znaku budzącego nadzieję na podjęcie tej sprawy w przyszłości.

Był już człowiekiem w bardzo podeszłym wieku, podejmowanie kolejnych działań przekraczało jego siły. Realizowały się słowa zapisane w „Dzienniczku” siostry Faustyny Kowalskiej:

W pewnym momencie ujrzałam swego spowiednika wewnętrznie, jak wiele cierpieć będzie. – Przyjaciele opuszczą cię, a wszyscy sprzeciwiać się ci będą i siły fizyczne zmniejszą się. Widziałam cię jako grono winne, wybrane przez Pana i rzucone w prasę cierpień. Dusza twoja, ojcze, będzie napełniona wątpliwościami w pewnych momentach, co się tyczy tego dzieła i mnie.

I widziałam, jakoby ci sam Bóg się sprzeciwiał, i zapytałam się Pana, czemu tak z nim postępuje, że niejako by mu utrudniał to, co nakazuje. I powiedział Pan: Tak postępuję z nim na świadectwo, że to dzieło moim jest. Powiedz mu, niech się nie lęka niczego, wzrok mój jest zwrócony dzień i noc na niego. Tyle koron będzie w koronie jego, ile dusz się zbawi przez dzieło to. Nie za pomyślność w pracy, ale za cierpienia nagradzam.

Petycja do prymasa i episkopatu była ostatnią znaczącą inicjatywą ks. Sopoćki na rzecz aprobaty kultu i święta, jaką przeprowadził w życiu.

Ostatnie lata życia

Ksiądz Michał Sopoćko zwolniony z wykładów w seminarium nie czuł się bynajmniej wyłączony czy tym bardziej zwolniony z uczestnictwa w życiu archidiecezji i Kościoła. Był zawsze gotowy przyjąć zadania doraźne mu wyznaczane. Duchem towarzyszył aktualnym wydarzeniom kościelnym, interesował się piśmiennictwem religijnym, nowymi trendami w myśli teologicznej i praktyce duszpasterskiej.

„Gdy był jeszcze wystarczająco sprawny i silny, starał się uczestniczyć w aktualnych uroczystościach diecezjalnych. Był obecny na różnego rodzaju spotkaniach kapłańskich: rekolekcjach, konferencjach dekanalnych, zjazdach katechetycznych czy sympozjach naukowych. Zawsze starał się wnosić coś pozytywnego swą obecnością. Dzielił się swym doświadczeniem życiowym i wiedzą. Zdumiewał znajomością ciągle rozwijającej się nauki teologicznej, a także bieżących spraw i problemów życia kościelnego. Budował też innych dojrzałą postawą kapłańską, prostotą i pokorą. [...] Podobnie żywo interesował się seminarium duchownym. Chociaż niespodziewanie i nagle został zwolniony z prowadzenia wykładów, wskutek czego – po ludzku biorąc – miałby powody nosić w sobie jakiś uraz do przełożonych seminaryjnych czy ogólnie do seminarium, ostatecznie fakt ten uznał za wolę Bożą i w dalszym ciągu duchem i pamięcią był w seminarium obecny. Interesował się jego życiem, cieszył się z sukcesów i martwił jego problemami. Chętnie uczestniczył w uroczystościach seminaryjnych. Przede wszystkim zaś wspierał seminarium duchowo swoją modlitwą, a także materialnie, zwłaszcza uboższych kleryków, czyniąc to z niezwykłą delikatnością i dyskrecją. Z wielu swymi wychowankami, później kapłanami, utrzymywał kontakty, służąc im radą, duchową posługą, pomocą oraz wiedzą i kapłańskim doświadczeniem” (ks. Henryk Ciereszko).

Ks. Sopoćko wciąż pozostawał w Białymstoku. Coraz bardziej niedołężnym już księdzem zaopiekowały się siostry ze Zgromadzenia św. Rodziny. Zamieszkał w udostępnionym mu pokoiku w domu obok kaplicy przy ul. Poleskiej, w miejscu, z którym był bardzo związany. Z siostrami ze św. Rodziny od lat współpracował w duszpasterstwie, był też ich spowiednikiem.

Pomimo dolegliwości fizycznych, chorób, nadal starał się służyć swą osobą, nabytą mądrością. Prowadził wciąż pracę piśmienniczą. Odwiedzający go w tych latach wspominają, że zazwyczaj zastawali go siedzącego przy biurku, przy maszynie do pisania. Był aktywny umysłowo aż do ostatnich niemalże dni swego życia.

Z końcem 1974 roku czuł się coraz słabszy. W grudniu przed świętami Bożego Narodzenia, przesyłając siostrom w Gorzowie życzenia świąteczne, zwierzał się, że nie może już o własnych siłach przejść przez pokój. Oznajmił też, że teraz, zgodnie z wcześniejszym swym przekonaniem o przeniesieniu się do nich w momencie, gdy już nie będzie mógł poruszać się o własnych siłach, decyduje się na wyjazd do Gorzowa. Dlatego też prosi przełożoną generalną o pozwolenie przyjazdu do Białegostoku swej bratanicy Teresy Sopoćko, siostry Bernadetty, która była zakonnicą w tymże zgromadzeniu, w celu rozdysponowania rzeczy pozostających w jego mieszkaniu. W tymże liście i następnym z 1 stycznia 1975 roku, pisał też już wprost, że czuje się coraz gorzej i że chyba już niedługo przeniesie się do wieczności. O pomoc w likwidowaniu mieszkania poprosił też siostrzeńca, Wacława Grzybowskiego oraz drugą bratanicę należącą do Zgromadzenia Zakonnego Córek Maryi Niepokalanej. W końcu stycznia przyjechali oni do Białegostoku i zajęli się rozdysponowaniem rzeczy, które ks. Sopoćko miał w swym mieszkaniu. (Cała najbliższa rodzina ks. Sopoćki po opuszczeniu Wilna osiedliła się na ziemiach zachodnich Polski).

„Likwidacja mieszkania ks. Sopoćki ujawniła jego wielkie ubóstwo. Najcenniejszy w nim był bogaty księgozbiór. W testamencie przeznaczył go dla seminarium duchownego, a tylko niewielką część dla sióstr ze Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego. Dóbr materialnych w zasadzie nie posiadał. Wyposażenie mieszkania stanowiły: zwykła szafa na ubrania, żelazne łóżko, zniszczony stary tapczan, okrągły stolik, kilka krzeseł i foteli, biurko, szafki i półki na książki. [...] Nieporównanie wyższą wartość w oczach księdza stanowiły inne dobra niż materialne. Czuł się odpowiedzialny za obraz Miłosiernego Zbawiciela. W testamencie zaznaczył, ażeby obraz autorstwa prof. Sleńdzińskiego, znajdujący się w prokatedrze w Białymstoku umieszczony został w przyszłości w kościele pw. Miłosierdzia Bożego, który jak wierzył, będzie kiedyś w Białymstoku wybudowany. Podobnie życzył sobie, aby pierwszy obraz wileński, autorstwa Eugeniusza Kazimierowskiego, znalazł się w takim kościele, jeśli byłby zbudowany w Wilnie. Gdy zaś chodzi o własne oszczędności, z których osobiście w ciągu swego życia w zasadzie nie korzystał, pragnął, aby przeznaczone były w przyszłości na budowę kościoła Miłosierdzia Bożego w Białymstoku” (ks. Henryk Ciereszko).

Mistyk, szaleniec Boży

Ksiądz Michał Sopoćko zmarł 15 lutego 1975. Nabożeństwu żałobnemu w białostockiej prokatedrze przewodniczył biskup Henryk Gulbinowicz, Administrator Apostolski Archidiecezji w Białymstoku z udziałem duchowieństwa, kleryków seminarium duchownego i wiernych z Białegostoku i archidiecezji, krewnych zmarłego oraz gości: duchownych z innych diecezji i zakonów męskich i żeńskich, a także świeckich związanych z osobą zmarłego. Wśród nich byli: bp. Władysław Jędruszak, Administrator Apostolski Diecezji w Drohiczynie, przedstawiciele Sekretariatu Episkopatu Polski, przedstawiciele kapituł z diecezji w Drohiczynie, łomżyńskiej, gorzowskiej, warmińskiej i łódzkiej, przedstawiciele księży pallotynów z Ołtarzewa i Częstochowy, przedstawiciele ojców paulinów z Warszawy, siostry ze Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego.

Najpierw odśpiewana była jutrznia żałobna, a następnie odprawiona została Msza święta, koncelebrowana przez wspomnianych biskupów i około 90 kapłanów.

Kazanie wygłosił ks. Hipolit Chruściel, profesor seminarium duchownego w Białymstoku. Kreśląc w wielkim skrócie życie i dokonania zmarłego, przywoływał zarówno wartości, którymi on żył, jak i przymioty, które ujawniały się w jego osobie. Przedstawił go jako człowieka o ogromnej inicjatywie, pracowitości i energii. Nazwał go tytanem pracy, bohaterem, szaleńcem Bożym, niezłomnym w wierności Bożemu prawu. Podkreślił jego talent pedagogiczny, ukochanie człowieka, a zwłaszcza swych wychowanków, alumnów seminarium. Jako źródło wskazanych przymiotów zmarłego, wskazał jego głęboką religijność, jego – jak określił – mistyczną naturę. Drogowskazem na jego niełatwej drodze życiowej, naznaczonej przeciwnościami i trudnościami, była księga największej mądrości, Ewangelia. Na tle wielu dokonań życiowych kaznodzieja wyróżnił też jego zasługi dla szerzenia nowej formy kultu Miłosierdzia Bożego, czyli Miłosiernego Zbawiciela. W zaangażowaniu tym, choć spotkał się z ogromem trudności – nie narzekał, nie skarżył się, ale starał się owe trudności dzielnie przezwyciężać. Odkrył, pojął i przeczuł, że współczesny człowiek potrzebuje Boga, i to Boga Miłosiernego. Dlatego chciał Go ludzkości takim właśnie przybliżyć.

Z kolei biskup Bronisław Dąbrowski, asystent zakonny, wyrażając współczucie siostrom z powodu zgonu Założyciela ich zgromadzenia i zapewniając o modlitwie za zmarłego i za zgromadzenie, wypowiedział życzenie jak najpełniejszego rozwoju ich wspólnoty zakonnej, wyrażając nadzieję na szczególną pomoc Założyciela oraz wiarę, że kult Miłosierdzia, któremu ks. Sopoćko bez reszty się oddał, rozwinie się w myśl jego pragnień.

Ksiądz Sopoćko w swym testamencie życzył sobie, aby przy jego pogrzebie nie było przemówień. Zapewne dlatego mowę pożegnalną w prokatedrze wygłosił jedynie administrator archidiecezji, bp Henryk Gulbinowicz. Nawiązując do wielu cnót i przymiotów zmarłego przybliżonych w homilii, wyakcentował jego troskę o przyszłe pokolenia, wyrażoną w pracy wychowawczej na różnych stanowiskach i etapach życia. Dużo uwagi poświęcił też ukazaniu zasług zmarłego dla apostolstwa Miłosierdzia Bożego. On bowiem – jak wyraził się biskup – głosił niestrudzenie współczesnemu światu zubożonemu przez II wojnę światową i dzisiejszemu człowiekowi w jego wzlotach i upadkach naukę o Miłosierdziu Boga i dawał krótkie zawołanie w imię Jezusa Miłosiernego: „Jezu, ufam Tobie”. Był Pionierem kultu Miłosierdzia Bożego.

Pogrzeb księdza Michała Sopoćki był dużym wydarzeniem. Teraz dopiero bardziej sobie uświadomiono wielkość tej postaci, wcześniej – mniej dostrzeganej, często niedocenianej...

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz