Elegia o... chłopcu polskim

W bieżącym miesiącu (1 sierpnia) minęła 65. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Właściwie nawet nie minęła, gdyż powstanie wydłużyło się, jak wiadomo, do 63 dni. I gdyby każdy uczestnik czy świadek, tak jak Miron Białoszewski (1922-1983), pozostawił po sobie Pamiętnik z powstania warszawskiego, okazałoby się, że dowolny dzień zrywu patriotycznego jest ważny, brzemienny w skutki, godny odnotowania, przede wszystkim dlatego, że każdy dzień zabierał przecież, mniej czy więcej, istnień ludzkich. Obliczając te straty (w przybliżeniu 18 tys. poległych powstańców i 200 tys. cywilów), dodając do tego obraz zrujnowanej Warszawy, historycy i politycy, oddając należny hołd bohaterom, nie przestają zadawać pytania: warto czy nie warto było wszczynać powstanie, z góry skazane właściwie na porażkę.

Jedną z przyczyn tej chwiejności postawy w ocenie Powstania Warszawskiego jest, jak się wydaje, uświadomienie faktu, iż bohaterski zryw był ofiarą złożoną z najcenniejszych może nieraz sił narodu, co nie przekreśla, oczywiście, wartości każdego życia ludzkiego, które jest niezastąpionym darem i które należy chronić.

Trudno nie oprzeć się takiej myśli, kiedy wertuje się niedokończony, niezamknięty dorobek twórczy związanej z powstaniem „generacji 1920”, tzn. młodych ludzi, urodzonych około roku 1920. Było to pierwsze pokolenie, które przyszło na świat już w niepodległej Polsce. Ich najważniejszym i zarazem najdramatyczniejszym przeżyciem pokoleniowym (dla wielu pierwszym i ostatnim) stał się wybuch wojny w 1939 r.

Chodzi o poetów, często też eseistów i dramatopisarzy w jednej osobie, w swojej większości początkujących wówczas studentów polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, których część współpracowała m. in. z prawicowym pismem Sztuka i Naród (1942-1944). Obrało ono za motto słowa Cypriana Kamila Norwida: Artysta jest organizatorem wyobraźni narodowej.

Najbardziej utalentowanym poetą, związanym z pismem, był Tadeusz Gajcy (1922-1944), zasługują też na uwagę Wacław Bojarski (1921-1943), Zdzisław Stroiński (1921-1944), Andrzej Trzebiński (1922-1943), Ewa Pohoska (1918-1944) i in. Daty ich śmierci mówią za siebie, nie wymagają komentarza.

Inny, najsłynniejszy, jak sądzi wielu, poeta generacji, Krzysztof Kamil Baczyński (1921-1944), podzielał nieco inne poglądy, ale jego krótki życiorys i dość obfita jak na warunki wojenne twórczość są bardzo reprezentatywne dla przeżyć całego pokolenia. Skupmy się więc zatem na sylwetce tego, który jest postrzegany nieraz przez krytyków i historyków literatury jako „niedoszły” Słowacki pokolenia „lirycznego i dramatycznego”, jak nazwał swoją generację Andrzej Trzebiński.

Krzysztof Kamil Baczyński urodził się 22 stycznia 1921 r. w Warszawie. Był synem Stanisława Baczyńskiego (1890-1939), znanego w międzywojniu krytyka i historyka literatury, publicysty i mniej znanego powieściopisarza. W latach 30. ojciec poety otarł się m. in. o Wilno, gdzie prowadził wykłady w Instytucie Badań Europy Wschodniej, w gmachu Biblioteki Wróblewskich.

Wyrastał zatem Krzysztof w atmosferze intelektualnej, co sprzyjało bez wątpienia późniejszym narodzinom poety, tym bardziej, że jego matka, Stefania z Zieleńczyków, także była kobietą uzdolnioną literacko, zajmowała się działalnością oświatowo-pedagogiczną, pisała nawet książki dla dzieci.

Rodziców Krzysztofa różniła jednakoż orientacja światopoglądowa. Ojciec sprzyjał lewicy, był socjalistą, zwolennikiem bojowania o ideały społeczne, matka natomiast, jako gorliwa katoliczka, uczyła cierpliwości i pokory, wtajemniczała młodzieńca w Biblię. Krzysztof wymagał ponadto dodatkowej troski rodziców, gdyż od wczesnych lat cierpiał na astmę.

Wykształcenie zdobywał w cieszącym się dobrą opinią Gimnazjum im. S. Batorego w Warszawie. W połowie lat 30. zaczął pisać wiersze, lecz obdarzony dużym samokrytycyzmem nie ujawniał od razu tej pasji. Mniej więcej w 1938 r. wkracza na tory poważniejszej twórczości.

W czerwcu 1939 r. otrzymuje maturę, w końcu lipca tegoż roku umiera ojciec poety.

Już w czasie wojny, w 1940 r., na prawach rękopisu, ukazują się dwa miniaturowe, zawierające po siedem tekstów, tomiki Baczyńskiego: Zamknięty echem i Dwie miłości.

Jesienią 1942 poeta dojrzewa do wydania Wierszy wybranych (pod pseudonimem Jan Bugaj). Po zapoznaniu się z nimi Kazimierz Wyka, znany krytyk i historyk literatury, napisze List do Jana Bugaja, który to esej stanie się solidną przepustką i zachętą do dalszego uprawiania niwy poetyckiej.

Tej samej jesieni Baczyński podjął studia polonistyczne na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, które, w jego wypadku, ograniczyły się do pół roku niesystematycznych zajęć.

Chodziło o to, że w 1943 Krzysztof zaangażował się w działalność konspiracyjną, włączając się do Grup Szturmowych Szarych Szeregów, tzn. harcerskich oddziałów, które podlegały Armii Krajowej. W związku z tym w 1944 ukończył też Harcerską Szkołę Podchorążych Rezerwy.

Pod koniec tego roku Baczyński wchodzi do redakcji nowo powstałego pisma Droga, w którym skupiła się młodzież akowska o poglądach lewicowych. Z Drogą współpracowała także poznana przez Krzysztofa przed paroma laty, zaś od 3 czerwca 1942 r. żona poety, Barbara Drapczyńska, adresatka jego wierszy miłosnych.

Pomimo słabego zdrowia i małej przydatności bojowej Krzysztof uczestniczył w niejednym wypadzie zbrojnym, w jego mieszkaniu była skrytka na broń. Sporo go nieraz kosztowało, ale starał się zawsze być dzielnym żołnierzem, nie uchylać się od trudnych, ryzykownych zadań, chociaż niektórzy, zwłaszcza starsi koledzy po piórze (Czesław Miłosz, Jerzy Andrzejewski i in.), uważali, że ten utalentowany chłopak powinien chronić siebie dla lepszych czasów.

Nie przemawiało to do Baczyńskiego, w odróżnieniu od swoich poprzedników, wielkich romantyków, którzy starali się raczej słowem zagrzewać do boju, wybrał trudniejszy ethos: poety-żołnierza. Kiedy w batalionie „Zośka” zaproponowali mu stanowisko szefa prasowego, uznał to za degradację i przeniósł się do batalionu „Parasol”.

Jako że miało to miejsce na początku lipca 1944 r., na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Poeta całym swoim jestestwem rzuca się w wir przygotowującego się powstania. I, niestety, ginie w ataku na Pałac Blanka już w pierwszych dniach powstania, bo 4 sierpnia 1944 r. O parę tygodni później ginie też jego ukochana żona Barbara. Pochowani są, jak i wielu innych współbojowników pokolenia, na warszawskich Powązkach.

Te, podane już tylko w encyklopedycznym skrócie, dramatyczne doświadczenia narzuciły, oczywiście, odpowiednią tonację dla uprawianej przez Baczyńskiego i jego pokolenia poezji. Świetnym jej znawcą jest Jerzy Święch, do którego prac warto przy okazji odesłać.

Jeżeli w tużprzedwojennych juweniliach da się jeszcze rozpoznać jakieś wrażenia z wakacji, bezinteresowne zauroczenie podróżą, naturą, to w wierszach, pisanych już w czasie okupacji faszystowskiej dochodzą do głosu motywy katastroficzne. Zagęszczanie się nocy okupacyjnej rodzi postawę lęku, grozy, przerażenia, wszelkich niedobrych uczuć i przeczuć. Najbliższą tradycją staje się poezja przedwojennych katastrofistów (lubelski poeta Józef Czechowicz, wileńskie Żagary itp.). Motywy fantastyczne, metaforyka „wodna”, obrazy i rekwizyty, oparte na militariach, poetyka marzeń sennych i wiele innych cech łączy jego poezję z tradycją katastroficzną.

Jak i poeci przedwojennej „Apokalipsy oczekiwanej”, Krzysztof Kamil Baczyński, świadek i uczestnik „Apokalipsy spełnionej”, mówi nierzadko w imieniu całego pokolenia wojennego, pokolenia ówczesnych dwudziestolatków, które, znienacka wrzucone w „mroczny czas”, dojrzewało niejako w przyśpieszonym tempie. Zbyt wcześnie młodzi poznali życie, w dodatku od najdrastyczniejszych jego stron. Nie mogą być oskarżani o rozpętanie wojny, ale znalazłszy się w jej wirze, zmuszeni do zabijania człowieka, nie mogą przecież nie czuć winy.

Mówi o tym bezpośrednio Modlitwa II Baczyńskiego. Notabene w dorobku poety spotkamy niejeden wiersz, napisany w konwencji modlitwy, psalmu, hymnu, gatunków, wiodących swój rodowód z Biblii. W nazwanym wierszu dochodzi do swego rodzaju zbiorowego bicia się w piersi, pokoleniowego rachunku sumienia:

Tak wzrastamy, idziemy przez czas i kochanie.

Bogu nie dowierzamy, ludzie kłamią nam.

Jeszcze rok, jeszcze życie, a co pozostanie,

kiedy u blasku przystaniemy bram?

Nikt z nas nie jest bez winy. Kiedy noc opada,

wasze twarze i moja ociekają krwią

i własne ciało jest jak duszy zdrada,

i nienawistne ćwieki własnych rąk.

 

I nikt bez zmazy. Czarne czasu koła

jedne w drugie wplecione, czyn pociąga czyn.

I noc. A z nocy tej jak gdyby nikt nie wołał

nawet o łaskę, odpuszczenie win. (...)

Jak na konwencję modlitwy przystało, kończy ją często prośba, skierowana niekoniecznie nawet do istot metafizycznych:

O ziemio, ziemio moja, powróć w nasze serca

czystym imieniem, rozwiąż skamieniały czas.

Od ciał zabitych, ciał morderców,

od trwogi nocnej oczyść nas.

W innych z kolei wypadkach widoczna jest próba chociażby częściowego zdystansowania się do dramatycznej sytuacji, w jakiej okazali się właściwie wczorajsi maturzyści, bądź nawet ci, którzy nie zdążyli przed wojną uzyskać matury.

Reprezentatywnym pod tym względem tekstem jest wiersz Pokolenie, w którym, jak w wielu zresztą tekstach Baczyńskiego i jego przyjaciół-poetów, pięknu i urodzajności, obfitości i pełni natury przeciwstawione są groźne obrazy złowieszczej, ziejącej ogniem, dymem, zgiełkiem broni, mordem, Apokalipsy. W danym tekście w imieniu pokolenia dwudziestolatków zaznacza się niejednokrotnie, że nie ono było inspiratorem czy pomysłodawcą przeżywanych okrutnych wydarzeń, nie samo przez się wyzbyło się uczuć i wartości, do których sposobiono je tak jeszcze niedawno w ławie szkolnej. Aż cztery zwrotki wiersza zaczynają się od bezosobowego, wprowadzającego właśnie dystans, nas nauczono:

(...) Nas nauczono. Nie ma sumienia.

W jamach żyjemy strachem zaryci,

w grozie drążymy mroczne miłości,

własne posągi – źli troglodyci. (...)

W zatrważająco szybkim tempie wojna uświadomiła dwudziestolatkom, że nie ma także litości, miłości, pamięci itp.

Jeszcze jedną, boleśnie przeżywaną zmorą owego pokolenia było, wyrażane także nie tylko przez Baczyńskiego, przeświadczenie, że pomimo strasznych ofiar i wyrzeczeń, pomimo grożącej stale możliwości przedwczesnej śmierci ich czyn może być przecież zapomniany, jest on dokonywany w wielkiej niepewności co do jego owoców i późniejszego wydźwięku:

(...) nie wiedząc, czy my karty iliady

rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,

czy nam postawią, z litości chociaż,

nad grobem krzyż.

Jeżeli Baczyński ma wątpliwości co do przyszłej sławy bohaterów, to, na przykład, Tadeusz Borowski (1922-1951), znany dziś głównie jako autor wstrząsających opowiadań obozowych, a który zaczynał także jako poeta, zdaje się być nawet pewnym co do daremnie podejmowanych wysiłków:

Nad nami noc. Goreją gwiazdy,

Dławiący, trupi nieba fiolet.

Zostanie po nas złom żelazny

I głuchy, drwiący śmiech pokoleń.(...)

Tak się, na szczęście, nie stało, ale skąd miał o tym wiedzieć reprezentant pokolenia Kolumbów (określenie według powieści Romana Bratnego Kolumbowie. Rocznik 20, dotyczące zwłaszcza tych, którzy, jak, powiedzmy, Tadeusz Różewicz, po wojnie mieli okazję się przekonać, że przypłynęli jakby nie do tego brzegu, nie o taką Polskę walczyli), żyjący w warunkach jakby duchowego i materialnego zawalenia się świata?

W dodatku każdy z nich był przecież człowiekiem twórczym, uświadamiającym swoje przeznaczenie do szlachetniejszych zadań, jak każdy młodzieniec, żyjącym marzeniami. A tymczasem musiał czuwać, zgodnie z tytułem innego już wiersza Baczyńskiego, Z głową na karabinie:

Nocą słyszę, jak coraz bliżej

drżąc i grając krąg się zaciska.

A mnie przecież zdrój rzeźbił chyży,

wyhuśtała mnie chmur kołyska.

 

A mnie przecież wody szerokie

na dźwigarach swych niosły płatki

bzu dzikiego; bujne obłoki

były dla mnie jak uśmiech matki. (...)

Rozterki pogłębiała także świadomość nieuchronności własnej śmierci. Przytoczony wiersz także kończy się częstym u poetów „pokolenia tragicznego” pewnikiem:

(...) bo to była życia nieśmiałość,

a odwaga – gdy śmiercią niosło.

Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało

wielkie sprawy głupią miłością.

Motyw śmierci nieodłącznie towarzyszy poezji Baczyńskiego i jego pokolenia. Dzieje się tak nie tylko i nie głównie z respektu wobec tradycji przedwojennych katastrofistów. Chodzi o to, że w atmosferze wojennej pożogi śmierć stała się ich codziennym bezpośrednim doświadczeniem, spowszedniała bardziej niż chleb, którego często brakowało. Była to nieraz śmierć bliskich, była to śmierć przyjaciół i znajomych, było to stałe przeświadczenie, że każdy rozpoczynany dzień może okazać się ostatnim dniem także własnego życia. Śmierć staje się więc motywem-obsesją, obrazem, od którego trudno się uwolnić.

Doświadczenie czyjejś czy oczekiwanej własnej śmierci potęguje w dodatku fakt, że bardzo często jest to śmierć zdecydowanie przedwczesna, śmierć dzieci i młodzieńców, którzy nie zdążyli jeszcze poznać wielu interesujących, pięknych, tajemniczych jeszcze dla nich stron życia. Nie wstąpili jeszcze w dorosłość, a już stawiają sobie bolesne diagnozy, typu: (...) ja – syn dziki mego narodu (w wierszu Z głową na karabinie bądź (...) serce moje bardzo chore / na śmierć, która się lęgnie we mnie (w wierszu Spojrzenie).

Utwory Baczyńskiego i jego pokolenia, zestawiane z dziełami o tematyce wojennej poetów starszej generacji (Leopold Staff, Władysław Broniewski, Jarosław Iwaszkiewicz, Czesław Miłosz i in.) mogą się wydawać bardziej dramatyczne, bardziej katastroficzne. Dzieje się tak m. in. dlatego, że młodzi ludzie nie mają dystansu do przeżywanych wydarzeń, nie mają żadnych porównań do wcześniejszych doświadczeń. Nie mają, tak jak Miłosz, pewności, że od dobra będzie oddzielone zło.

Tragizm poezji pokolenia wojennego subtelnie pogłębia operowanie poetyką kontrastu. Surowej, twardej, kamiennej rzeczywistości okupacyjnej są przeciwstawione obrazy niedawnej, wczorajszej zaledwie, dziecięco-młodzieńczej normalności, brutalnie naruszonej przez doznania wojenne. W dedykowanym Mamie wierszu, powstałym jeszcze jesienią 1940 r., wyraźnie dominuje tęsknota do owej normalności:

Sny dziecinne pachniały wanilią.

Jak oderwać to życie od trwogi?

Te dni jak małe bożki w oliwkowym lesie –

wyrosły z nich dorosłe wilki i ogień

opalił sosny strzelistych uniesień.

W tymże wierszu mówi się bezpośrednio o młodości poety, o przedwczesności strasznych doświadczeń, co było myślą przewodnią niejednego utworu Krzysztofa i jego kolegów:

Takie to dzieje, matko. Boli wiatru kolec

wbity w dwudziestą jesień, kiedy umiem

już najtrudniejsze słowa. Na pękniętym stole

umierają kwiaty – suche deski trumien.

Dusi las zdarzeń przerosłych. Nic więcej.

Matko,

jeszcze jednym uśmiechem sprzed lat dwudziestu

przywróć mi wzrok dla świata

dziecięcy.

Niezwykle charakterystycznym tekstem, w którym także dochodzi do konfrontacji marzeń i rzeczywistości, jest wiersz skierowany Do Andrzeja Kamińskiego, szkolnego przyjaciela Krzysztofa:

Jakie brzegi nieśnione potrącałeś wiosłem?

Oto w dolinach czarnych rzeki z ognia płyną.

Do takich to nas potęg zwykłe dni poniosły?

Takim to dniom oślepli wołaliśmy: przybądź?

Kiedy się czyta kolejne wersy, przychodzi też na myśl międzywojenny wiersz Miłosza O książce, w którym „poeta Apokalipsy przewidywanej” nie bez podstaw, jak niebawem się okazało, martwił się o los książki, o los wartości duchowych, dla których rzeczywiście zabrakło miejsca w „wieku zamętu”. Podobne obawy w poezji pokolenia wojennego uzasadnione są jeszcze bardziej:

Jakże nam, przyjacielu, wynieść wierszy lotos,

biały i nieśmiertelny od hosanny proroctw,

przez stal czerwonych czołgów, przez kolumny młotów,

przez lęk płonący żółto najstraszniejszym porom?

 

Jakże nam, przyjacielu, wrócić w cienie lip,

w czarnolasy, w krajobraz nadobnych motyli?

Oto z twarzą w gorączce przywartą do szyb

jakże dzień z innych zdarzeń nad trwogą nachylić?

 

Jakże nam, przyjacielu, iść w niebieski park,

w chmury czarnych upiorów? Zmieniamy się w kamień,

wpatrzeni w ranny trójkąt jakichś obcych warg,

w poezję, która z wolna umiera wraz z nami.

Tak poetyckie usposobienie ówczesnych dwudziestolatków, któremu daje się ujście w tym wierszu, uwypuklało tylko dramatyzm i groteskowość ich sytuacji. Żyjący poezją młodzi ludzie, wcielający się w niezwyczajną dla nich rolę żołnierza, traktowani są nieraz jak dzieci. Poezję Baczyńskiego wyróżniają tzw. deminutiva (zdrobnienia, spieszczenia), stosowane najczęściej dla podkreślenia młodego wieku obrońców ojczyzny, niewspółmierności zadań, które przypadły im w udziale, groźby potęgi, z którą muszą się zmierzyć. Poetycka relacja Z lasu tak oto uwydatnia „dziecięcość” bohaterów i przerastającą ich siły sytuację:

(...) Żołnierze smukli. Twarzyczki jasne,

a moce ciemne trą się i gniotą

lądy się łamią, sypie się złoto

i chyba pancerz ziemi za ciasny

pęka, rozsadza i grzmi, i grzmi.

 

Twarzyczki jasne! na widnokręgach

armie jak cęgi gną się i kruszą.

O moi chłopcy, jakże nam światy

odkupić jedną rozdartą duszą?

Jeszcze bardziej reprezentatywna pod tym względem i jednocześnie najbardziej chyba znana jest Elegia o... chłopcu polskim, wprowadzająca jakby indywidualną perspektywę zderzenia z okrutną rzeczywistością, ale będąca przecież poetyckim pomnikiem dla mnóstwa „chłopców polskich”, którzy, bez względu na liczne wątpliwości i rozterki, nie zawahali się w walce o wolność oddać to, co najcenniejsze, oddać wszystko, bo (dwudziestoletnie w dodatku) życie:

Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,

haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,

malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,

wyszywali wisielcami drzew płynące morze.

 

Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,

gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.

Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,

przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

 

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

Niewspółmierność bohatera i sytuacji uwydatniają w tym wierszu już nie tylko deminutiva (synek, syneczek na tle obrazów krwi, pożogi itp.), lecz także na pozór skromna, ale bardzo wymowna kolorystyka: noc czarna, broń czarna – synek jasny, która pozwala nie tylko na wyobrażenie młodego blondyna, rzuconego w ciemną noc, lecz wprowadza także, zgodne z tradycją biblijną, akcenty wartościujące: jasny, bo jeszcze młody, dobry, niewinny, czarny zaś to zarazem ciemny, podejrzany moralnie itp.

Dłuższe przebywanie w gąszczu zła nakładało, oczywiście, piętno moralne także na jasnych synków. Zbyt wysoka jest cena wolności, tym bardziej, iż miało się świadomość, że za tak straszną ofiarę nie czeka żadna ziemska nagroda. Zadośćuczynienie najwyżej w zaświatach (Których nam nikt nie wynagrodzi).

Jako osobną wiązkę tekstów i zarazem spójną z całością dorobku można też potraktować erotyki Baczyńskiego, jego wiersze dedykowane Basi bądź skierowane do niej (Z wiatrem, Wróble, Niebo złote ci otworzę i in.).

Wiersz Niebo złote ci otworzę bardzo spopularyzowała w swoim czasie Ewa Demarczyk. Poezja dobrze, artystycznie, fachowo śpiewana dociera zazwyczaj do szerszych kręgów odbiorców i na dłużej zostaje w pamięci. W wierszach miłosnych przeważają, zdawałoby się, pozytywne, piękne obrazy, czego potwierdzeniem jest także nazwany tekst:

Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić

jak ogromny dźwięków orzech,

który pęknie, aby żyć

zielonymi listeczkami,

śpiewem jezior, zmierzchu graniem,

aż ukaże jądro mleczne

ptasi świt. (...)

Reminiscencje muzyczne, ubarwiające sytuację liryczną w tym wierszu, nie są czymś odosobnionym, są one częstym wyznacznikiem poetyki Baczyńskiego.

Jednakże i w wierszach miłosnych nie można wyzwolić się od drastycznych obrazów pożogi. To, co dobre i piękne, jest możliwe przy spełnieniu pewnych warunków:

(...) Jeno wyjmij mi z tych oczu

szkło bolesne – obraz dni,

które czaszki białe toczy

przez płonące łąki krwi.

Jeno odmień czas kaleki,

zakryj groby płaszczem rzeki,

zetrzyj z włosów pył bitewny,

tych lat gniewnych

czarny pył.

Nie tylko w wierszach miłosnych poeta zdawał sprawę z tego, że ewentualny powrót do normalnego życia będzie utrudniony przez bagaż wojennych doświadczeń (Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę), co potwierdzili po wojnie „ocaleni”, „porażeni śmiercią” (znamienny przykład twórczości Tadeusza Różewicza).

Zdawał też sprawę z innego rozwiązania i ono, niestety, okazało się, prorocze. W znanym wierszu Rodzicom, napisanym mniej więcej rok przed śmiercią, mówił już jakby z zaświatów:

A otóż i macie wszystko.

Byłem jak lipy szelest,

na imię mi było Krzysztof,

i jeszcze ciało – to tak niewiele.

 

I po kolana brodząc w blasku

ja miałem jak święty przenosić Pana

przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku,

w ziemi brnąc po kolana. (...)

Nawiązując do misji swego patrona poeta jakby ubolewa nad niemożnością, nad tym, że się nie zdążyło, umierając zbyt młodo, spełnić wielkich zadań. Jednakże, jak widać już dziś z perspektywy, Krzysztof i jego rówieśnicy spełnili swoją misję aż nazbyt rzetelnie. Podobno nic nie dzieje się przypadkowo? Może to właśnie Pan, chcąc oszczędzić im przykrych doświadczeń po wojnie, przedwcześnie powołał ich po nagrodę?

Halina Turkiewicz

Wstecz