„Mam bardzo szczególne emocje związane z Wilnem i tymi ziemiami…”

Wywiad z Marylą Rodowicz

Maryla Rodowicz – największa gwiazda polskiej sceny muzycznej. 80 koncertów rocznie, co 2-3 lata nowa płyta.

W ubiegłym roku odmówiła odebrania Fryderyka za całokształt twórczości, bo nie uważa swojej kariery za skończoną.

Mąż – Andrzej Dużyński, biznesmen.

Troje dzieci: Kasia (1982) i Jasiek (1979) Jasińscy oraz Jędrek Dużyński (1987).

 

Proszę opowiedzieć o swoim wileńskim rodowodzie.

Babcia, czyli mama mojej mamy, przyjechała do Wilna ze Skrzybowiec pod Lidą. Teraz to jest Białoruś. Mama urodziła się w Wilnie, gdzie babcia poznała swojego męża – czyli mojego dziadka, który nazywał się Jan Sienkiewicz. Na początku XX wieku, zgodnie z obowiązującym w zaborze rosyjskim prawem, jednego z dwóch synów brali do wojska na 25 lat. Aby tego uniknąć, rodzina zmieniła dziadkowi nazwisko z Sienkiewicz na Szymkowski. Dziadek jest pochowany na Cmentarzu Bernardyńskim, był charakteryzatorem w Teatrze „Lutnia”.

Z kolei jeden z braci mojej babci za udział w wojnie polsko-bolszewickiej otrzymał ziemię. Józef Piłsudski nadawał ziemię swoim oficerom i on dostał działkę w osadzie Murowanka obok majątku Wereszczaków koło Możejkowa.

Za okupacji niemieckiej moja mama była młodą osobą – w Wilnie chodziła do Gimnazjum Nazaretanek. Gdy to zostało zamknięte, odbywały się tajne komplety. A ponieważ panny wywożono do Niemiec, moja mama pracowała w majątku Piłsudskiego Pikieliszki – z kalafiorów zrzucała patyczkiem glisty, robactwo. Żeby uniknąć wywózki do Niemiec, mama, mając 18 lat, wyszła za mąż za mojego ojca – Wiktora Rodowicza, asystenta na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, a skończył prawo i biologię. Natomiast jego ojciec – Władysław Rodowicz – był farmaceutą, jak zresztą pozostali bracia. Brat Jan miał aptekę „Pod Łabędziem”, która, jak wiem, została niedawno zlikwidowana. Bardzo żałuję, bo jak byłam w Wilnie w latach 80., bardzo chciałam kupić tego zabytkowego łabędzia z wystawy. Ale Pani aptekarka niemiło powiedziała mi, że to jest własność apteki, że apteka jest państwowa i że łabędzia nie sprzedadzą.

W czasie okupacji mama mieszkała przy ulicy Stromej, potem – przy Wileńskiej, przy Wielkiej. Niemcy zajęli mieszkanie przy Wileńskiej, więc rodzice przeprowadzili się na Wielką. Z opowieści mamy wiem, że Piłsudski gładził ją po główce, ponieważ jako dzieci bawiły się w miejscu, gdzie była rezydencja Marszałka. A on podchodził do tych dzieci i tam z nimi rozmawiał – to jest to, co mama zapamiętała.

Zapytałam kiedyś mamę, gdzie biegała na wagary. Więc biegała na lotnisko Porubanek. Tam załapywała się na loty, znała mistrza świata Tadeusza Górę. Była ładną dziewczyną, romansowała z tymi pilotami, którzy ją zabierali na pokład i wykonywali różne ewolucje. Chodziła na Górę Bouffałową, na ślizgawkę do Parku Bernardyńskiego. Do podstawówki – vis a vis wejścia do Parku Bernardyńskiego – taki budynek z wieżyczką: była to Szkoła Podstawowa nr 19 imienia Królowej Jadwigi. Znajdowała się na rogu Królewskiej i Bernardyńskiej. Wcześniej mama uczyła się w Gimnazjum nr 8, w dawnym kinie „Casino” przy ulicy Wielkiej. Komunię i bierzmowanie miała też w kościele bernardyńskim, gdzie teraz razem z innymi Rodowiczami remontuję jeden filar, który ma być gotowy na mój koncert. I powinna się tam odbyć msza. Jest to nasza inicjatywa.

Ojciec mojej mamy był charakteryzatorem w teatrze „Lutnia”, a chrzestny mojej mamy – Stanisław Gałczyński – charakteryzatorem w teatrze na Pohulance. Dziadkowie, czyli rodzice mojego ojca Wiktora Rodowicza, mieszkali na Rossie – vis a vis cmentarza. To jest to, co wiem od mamy.

Kiedy nastąpił pierwszy Pani przyjazd do Wilna?

Były to lata 80. ubiegłego wieku. Pamiętam takie zdarzenie, bardzo zresztą dla mnie niemiłe: gdy wysiedliśmy z pociągu – ja z zespołem – powiedziano nam, że „za karę” za „Solidarność” gramy nie w Wilnie, tylko w Kownie. Było to dla mnie strasznie przykre, pomyślałam: „Jak to! Przecież my jedziemy do Wilna!”. Ale wówczas była złożona sytuacja historyczna... Wszystkim ludziom na Wschodzie pewnie wmawiano, że „Solidarność” jest czymś złym, że trzeba naród polski odgrodzić, żeby ta zaraza, nie daj Boże, nie przedostała się do Rosji czy na Litwę. Z tego właśnie powodu mój koncert przeniesiono z Wilna do Kowna, ale i tak całe Wilno tam przyjechało. Właściwie była to aż demonstracja, pamiętam, że musiała interweniować milicja, co stanowiło dla mnie wielkie przeżycie.

W 1987 roku w Wilnie telewizja zrobiła ze mną duży program na ulicach Wilna. Byłam w ciąży, mąż nie chciał mnie puścić, ale w końcu pojechałam. Mama niezmiernie wzruszona chodziła ze mną po Wilnie. Natomiast babcia, kiedy jeszcze żyła, też bardzo chciała je zobaczyć. Ale wtedy nie było to możliwe z powodów politycznych, nie było wycieczek do Wilna, więc babcia musiała pojechać szlakiem Lenina – czyli zwiedzić kilka miast w ZSRR, w tym też – Wilno. No, i pojechała. Najbardziej wzruszała się na grobie swojej rodziny na Cmentarzu Bernardyńskim.

Jaki program o Pani kręciła wówczas w Wilnie Telewizja Polska?

Był to bardzo dobrze i starannie zrobiony film muzyczny. Każda piosenka miała swój pomysł. Film był świetnie zrobiony, dość odważny jak na tamte czasy. I reżyser (Vytenis Pauliukaitis – aut.) ciągle bał się, czy cenzura nie będzie wycinać poszczególne fragmenty.

Ile w tej chwili Pani mama ma lat i jakie są Wasze relacje?

Po wojnie była repatriacja i losy porozrzucały całą rodzinę – do Torunia, Łodzi, Zielonej Góry. Potem moja mama, już tylko z dwojgiem dzieci i swoją matką, znalazła się we Włocławku. Zaczęła pracować, była dekoratorem wystaw sklepowych, miała duży talent plastyczny i mieszka tam do dziś. Ma 85 lat i bardzo często przyjeżdża do mnie. Jest w bardzo dobrej formie. Ma wprawdzie problemy ze wzrokiem, gorzej widzi. Wcześniej namiętnie grała w brydża, mnóstwo czytała – była to jej druga pasja. I malowała obrazy. Teraz natomiast, po chorobie oczu, to wszystko odpadło, niestety.

Z mamą zawsze miałam dobry kontakt, ale jeszcze lepszy z babcią, czyli mamą mojej mamy. Żeby utrzymać całą rodzinę, mama pracowała przez cały dzień – była dekoratorem wystaw sklepowych, a po południu dorabiała – brała fuchy, jeździła do różnych miast. Pracowała też w nocy, ręcznie robiła kartki świąteczne. Babcia z kolei gotowała, czesała mnie, wyprawiała do szkoły, jeździła ze mną do lasu na grzyby, grała w karty, czytała mi książki.

Na koncercie w Wilnie w 1996 roku opowiadała Pani, że piosenki „Hej, żeglujże żeglarzu” nauczyła Pani babcia, choć śpiewała ją na inną melodię.

Tak, znałam ten stary kaszubski tekst. Musiałabym zadzwonić do mamy, bo nie znam tej starej melodii.

Jest Pani w Polsce absolutnym mistrzem pod względem liczby przebojów wszech czasów w swoim repertuarze. To Pani przecież dobiera utwory i decyduje o jego treści. Na czym więc polega ten sekret?

Zawsze kierowałam się swoim gustem. Zawsze miałam bardzo dużo propozycji muzyki i tekstów. Lubię, żeby piosenka była melodyczna, by miała w sobie tę słowiańskość, ale też w miarę mądry tekst. Jest to sprawa wyczucia i intuicji. Mówię: biorę to, to będzie przebojem.

Teraz jest trudniej wylansować przebój, natomiast większość moich hitów pochodzi z lat 70. i 80. Wówczas obowiązywał inny system promocji, było łatwiej, gdyż istniało jedno Polskie Radio, które bardzo chętnie grało rodzimą muzykę. W latach 90., po zmianie systemu, powstało bardzo dużo prywatnych rozgłośni komercyjnych, które postawiły na muzykę zachodnią. Wielce trudno dziś przebić się z polskim repertuarem. Jest to nie tylko mój problem, ale też wszystkich polskich wykonawców. Czasem udaje się wylansować hit, jednak większość moich przebojów – to piosenki z tamtych lat – megaprzeboje.

Właśnie w latach 90. została nagrana przepiękna płyta „Złota Maryla”.

Tak, ale płyta ta nie była grana. Została wydana przez mojego męża, który założył wytwórnię „Tra-la-la”, ale nikt nie chciał z nim nawet gadać, a co dopiero odtwarzać, poza Polskim Radiem i rozgłośniami lokalnymi. Wówczas mój mąż wykupił reklamę z tymi utworami, więc musieli grać, ale kosztowało to kupę kasy.

Czy to znaczy, że w poprzedniej dekadzie zetknęła się Pani z niechęcią, ponieważ była Pani kojarzona z minioną epoką polityczną?

Oczywiście. Teraz jest lepiej, ale wówczas, gdy zmienił się system i nowi dziennikarze muzyczni oraz nowe pokolenie doszło do głosu, dla nich wszyscy artyści, którzy działali wcześniej, byli podejrzani. Aha, działali wcześniej, więc albo byli komunistami, albo załatwiali sobie karierę. Nikt nie chciał pomyśleć: aha, byli popularni, bo byli dobrzy. Tylko: aha, byli popularni, bo byli powiązani z partią bądź współpracowali z władzą. Osobiście nigdy nie byłam w żadnej partii, ani nie byłam też związana z żadną władzą, czyli z tą jedyną – komunistyczną. Po prostu miałam przeboje, byłam popularna, lubiana i to jest cała tajemnica. Potem przyszły lata 90. i okazało się, że wydaję płyty, które ludzie kupują i na moje koncerty przychodzą tłumy. Po kolejnych latach oni zobaczyli, że nie ma na mnie siły (śmiech).

Widzieli mnie w telewizji, na koncertach, festiwalach. Kiedy wchodzę na scenę, ludzie wstają z miejsc, śpiewają, znają, lubią. Na moje koncerty walą tłumy – 15-20 tysięcy widzów. Tak że nie ma tutaj żadnych kombinacji, to jest po prostu sztuka. Ale oni musieli się przekonać, chociaż dalej próbują kąsać – jest taka grupa nieufnych dziennikarzy, co mówi: „O, Jezu, znowu ta Maryla nieśmiertelna”.

Niedawno czytałam w „Newsweek’u” czy we „Wprost” rozważania, dlaczego nie ma nowego pokolenia artystów? Bo oni już starą artystką nazywają, na przykład, Edytę Górniak, która zaczynała w latach 90. A więc ciągle ta Edyta, Maryla... Faktycznie, niewielu pojawia się nowych artystów, ale nie ma też systemu lansowania gwiazd. Jak wypływa ktoś utalentowany, nie jest promowany przez media i zdycha. Dlatego ciągle muszę grać te swoje koncerty (śmiech).

Pani ostatnia płyta „Jest cudnie” – jest wręcz fenomenalna, ponieważ zawiera muzykę na styku kultury amerykańskiej i wschodniej – rosyjskiej.

Od czasów szkolnych byłam zafascynowana muzyką amerykańską. W latach 60. doszła do Polski muzyka amerykańska, rockowa i wszyscy oszaleli. W tamtym systemie nie było takiego przepływu informacji jak dziś, ale jednak radio zaczęło odtwarzać te wszystkie rock-and-rollowe utwory. Był to szok. Wszyscy chcieli grać na gitarach i śpiewać te piosenki, ja też. Dostałam gitarę, spisywałam teksty. Nie znałam angielskiego, ale śpiewałam łamanym angielskim to, co sobie spisałam. Jak zaczęłam studia w Warszawie, poznałam muzykę Boba Dylana i wszystkich tych folkowców – Pete Seegera, Joana Baeza. Znalazłam się pod wielkim wpływem tej muzyki.

Kiedy na drugim roku studiów wygrałam festiwal piosenkarzy studenckich w Krakowie, potem w Opolu i nagrałam swoją pierwszą płytę „Żyj mój świecie”, wpływy country, amerykańskie były bardzo duże – maniera wokalna, sposób aranżowania, instrumenty – gitara akustyczna, bandżo, harmonijka ustna. To jest we mnie bardzo silne. Przez wszystkie te lata wydając płyty, mimo że się interesowałam różnymi gatunkami – soulem, twórczością Janis Joplin, Arethą Franklin, Led Zeppelin, muzyką rockową – jednak folk amerykański i country siedzą we mnie.

A ponieważ jestem Słowianką, czuję Wschód. W dzieciństwie często śpiewałam na głosy z babcią i mamą. Śpiewałyśmy ludowe piosenki i to we mnie też siedzi. Nie da się tego wyrzucić, bo to jest w naszej naturze – głęboko w sercu. I śpiewając muzykę zaaranżowaną po amerykańsku, w głosie mam tę słowiańskość – na przykład, w kompozycjach Seweryna Krajewskiego, którego mama była Rosjanką. W jego muzyce pobrzmiewa sporo nut słowiańskich. Bardzo to lubię i stąd charakter mojej muzyki.

A czy prawdą jest, że ma Pani także rosyjskie pochodzenie?

Moja druga babcia, czyli matka mojego ojca pochodziła z Tuły. Była Rosjanką, więc jedna czwarta mojej krwi jest rosyjska. Z kolei dziadek, czyli Władysław Rodowicz – ojciec mojego ojca – był Żmudzinem.

Jeden mój krewny, historyk, który mieszka w Wilnie – Žilvinas – uparł się, żeby znaleźć dokumenty Rodowiczów. Jeździł po kościołach, aż się dogrzebał do XVI czy XVII wieku. Nie miałam żadnych dokumentów ze strony Rodowiczów. Žilvinas natomiast dokopał się do tych archiwów i sporządza teraz drzewo genealogiczne.

Podobno jest Pani spokrewniona z Czesławem Niemenem.

Tak, Niemen pochodzi z Wasiliszek. Jego mamą była Markiewicz, a Markiewiczów wiąże pokrewieństwo z moją babcią. Mieliśmy wujka w Chicago – Władka Markiewicza, do którego jeździłam i ja, i Czesław, kiedy graliśmy w Chicago. Może dlatego Czesław napisał dla mnie dwie piosenki – muzykę do tekstów Jonasza Kofty. Bo on więcej nikomu nie pisał.

Jakie to piosenki?

„Kiedy się dziwić przestanę” – przepiękny utwór. Nowa wersja piosenki jest na płycie „Jest cudnie”, którą wyprodukował Andrzej Smolik. On tak się tym utworem zachwycił, że zrobił swoją wersję.

Od wielu lat jest Pani wciąż Numerem Jeden na polskiej estradzie. Kto tak naprawdę podejmuje ważne strategiczne decyzje, dotyczące Pani kariery? Jest jakaś grupa ludzi wokół Pani, z którą się Pani naradza w ważnych momentach?

Nie mam takiej grupy ludzi, wszystkie decyzje podejmuję sama. Często radzę się swojego męża wieczorami na kanapie, jest moim dobrym duchem. Poza tym zna się na umowach, zawsze negocjuje z firmami płytowymi. Czasem pytam też fanów na stronie internetowej, ale ostateczne wszystkie decyzje podejmuję sama.

Z kim ze światowych gwiazd chciałaby Pani zaśpiewać lub zagrać?

Z Iron Maden – oglądałam ich koncert na DVD – lubię energię rockową, z AC/DC (byłam na ich koncercie tego roku w Belgradzie z synem), z Tiną Turner – byłam na jej koncercie w Pradze, z Eric’em Claptonem.

W porównaniu z zachodnimi gwiazdami artyści z naszej części Europy nie byli znani na świecie. A przecież nie brakuje nam talentu...

Talentu na pewno nie brakuje! Brakowało nam natomiast konfrontacji z tamtym show biznesem, ponieważ jesteśmy bardzo oryginalni, mamy inną duszę. Jesteśmy w stanie zaoferować to inne – inaczej czujemy. Bliżej jest mi do Wschodu, niż do kultury zachodniej, chociaż nie ukrywam, że od początku inspiruję się muzyką amerykańską. Kiedy w latach 80. jeździłam na koncerty do Związku Radzieckiego, byłam nieraz wzywana do Ministerstwa Kultury w Polsce, dokąd przychodziły protesty publiczności, że oni sobie nie życzą takiego zachodniego stylu i imperialistycznej maniery, jaką prezentuje Maryla Rodowicz. Byłam wtedy „zachodnią manierą”, ale ze wschodnią duszą i wschodnią tęsknotą – jest to bardzo oryginalne. Jesteśmy inni, inaczej czujemy świat. Uważam, że kariera na Zachodzie – to kwestia promocji. I języka.

Kiedyś była Pani bardzo popularna w ZSRR. Dziś rzadko występuje Pani w Rosji. Dlaczego?

W poprzednim systemie kultura polska była dla Rosjan czymś ważnym, oknem na świat. Rosjanie snobowali się na polską kulturę, nasza muzyka była bardzo popularna w ZSRR, graliśmy tam setki koncertów. Ale wraz ze zmianą systemu otworzył się świat dla Rosji, która jest w końcu bardzo bogatym krajem.

Ostatnio, kiedy grałam koncert w Moskwie, zauważyłam, że światowe sławy występują tam co parę dni. Obecnie w Rosji nikt już nie myśli o Polsce, ponieważ świat się otworzył i Rosjanie po nim jeżdżą. Bodaj najmocniej na nich wpływa dziś kultura amerykańska.

Czeska gwiazda Helena Vondračkova wydała m. in. w Polsce książkę pt. „Wspominam i niczego nie żałuję”. A czy jest coś, czego Pani w swoim życiu żałuje?

Nie oglądam się za tym, nie wracam do przeszłości. Człowiek popełnia błędy, ale nie ma co żałować, bo przecież można by oszaleć. Trzeba iść do przodu.

Dowiedziałem się, że dużo Pani czyta. Jakie są preferencje literackie Maryli Rodowicz?

Na przykład, na Mazury wzięłam ostatnio dwie książki – biografię Stinga i książkę Agnieszki Osieckiej. Nawet nie zajrzałam, najlepiej mi się czyta na długich trasach w samolotach.

Ma Pani wspaniały portal internetowy, za którego pośrednictwem obcuje Pani ze swoimi fanami. A czy „dla przeciwwagi” Radiu Maryja nie zechciałaby Pani stworzyć też Radia Maryla?

Takie pomysły już były. Z tym, że dostać częstotliwość – to są ogromne pieniądze. Nie jest to takie łatwe.

Wiem, że gra Pani w serialu telewizyjnym, a czy przyjęłaby Pani propozycję zagrania w musicalu albo w innej produkcji teatralnej lub filmowej?

Pewnie tak, zależy od scenariusza.

Jakie dziedziny sztuki poza muzyką są Pani bliskie?

Bardzo lubię malarstwo, architekturę, fotografię.

Ma Pani trójkę dorosłych dzieci i małżeństwo, nazywane jednym z najszczęśliwszych w polskim show biznesie. Jak układa się życie dzieci i czy ma Pani na nie duży wpływ?

Wydaje mi się, że mój wpływ jest niewielki. Dzieci studiują, starsze – w Krakowie, młodszy syn – w Londynie. Namawiam je do buntu, do tego, żeby były odważne, uporządkowane.

Jak odreagowuje Pani stres albo duże napięcie, na przykład, po koncertach? Może ma Pani własną receptę?

Nie mam recepty, męczę się, biorę proszki nasenne, żeby zasnąć – taka jestem nakręcona po koncercie.

Jest Pani w bardzo dobrej formie. Czy uprawia Pani sport, a jeśli tak, to jakie jego dziedziny lubi Pani najbardziej?

Marzę o tym, żeby wrócić do tenisa, uwielbiam grać z trenerami, doskonalić się.

Proszę podać ulubione miejsca Maryli Rodowicz – w Polsce, w Europie, na świecie?

Lubię polską przyrodę, temperaturę, rześkie poranki, Mazury, na przykład. Ale lubię też Karaiby, kąpiele w ciepłym morzu, przeźroczystą wodę. Pociąga mnie architektura Włoch.

Z jakim programem wystąpi Pani w Wilnie?

Zagram swoje największe przeboje – te, które ludzie pamiętają. Ale też zachęcam młodych ludzi, by przyszli na koncert. Moja muzyka jest energetyczna, gram zawsze na żywo. Mam bardzo szczególne emocje związane z Wilnem i tymi ziemiami, ponieważ opowieści o tym mieście towarzyszyły mi przez całe moje dzieciństwo.

Rozmawiał Witalis Masenas

Warszawa – Wilno, lato 2009

Fot. z archiwum rodzinnego Maryli Rodowicz

Wstecz