20 lat z „Magazynem Wileńskim”

Właśnie, minęło 20 lat… Aż się wierzyć nie chce, że jesteśmy o 20 lat starsi, że minęło już tyle czasu od tamtego okresu, gdy na próbę i tylko trochę na poważnie, a bardziej z przekory i chyba awanturniczych cech charakteru, podjęliśmy decyzję wydawania czasopisma, nie posiadając za pasem niczego prócz zapału. A czemu niby nie?! – myśleliśmy. Rozpoczynamy wydawanie własnego pisma... i basta! Niezależnego, bez cenzury, bez czyjejś kurateli. Wszak mamy już takie prawo.

Gorbaczowska „pieriestrojka” do tego czasu dotarła nareszcie do Litwy i szalała tu na potęgę. Wiece sajudisowskie gromadziły setki tysięcy uczestników. Litewskie gazety prześcigając się śpieszyły korzystać z wolności słowa. Na wyprzódki pisały o sowieckiej okupacji Litwy, o wywózkach, Syberii i faktycznie zamordowanych setkach tysięcy Litwinów. Jeszcze przed kilkoma miesiącami takie coś w jakiejkolwiek gazecie, ukazującej się na terenie „od Bałtyku do Pacyfiku”, wydawałoby się tworem chorej wyobraźni. A tu, proszę...

Słowem, puszka Pandory została otwarta. A równolegle wyzwolone szataniątko zaczęło psocić coraz dobitniej i coraz boleśniej. Obok mniej lub bardziej prawdziwych nieprzyjaciół Litwy, zaczęli pojawiać się też wydumani. Antypolskie teksty w takich gazetach, jak „Gimtasis kraštas” faktycznie odmawiały Polakom prawa do swojej tożsamości w przyszłej wolnej Litwie. Z tych opinii wynikało, jakoby jesteśmy jedynie spolonizowanymi Litwinami i szybciej powinniśmy wrócić na macierzyste łono litewskości, a nie być wyrodnymi dziećmi i się nie upierać tu przy swojej polskości.

Dziennik „Czerwony Sztandar” coraz śmielej próbował przeciwstawiać się różnorakim antypolskim bredniom, ale wciąż zmuszony był spozierać na oficjalne władze litewskie, do których gazeta jeszcze przez dłuższy okres w zmieniającej się strukturze państwa należała. Dopiero powstały wówczas Związek Polaków na Litwie, niestety, nie potrafił, nie umiał porozumieć się ani z nabierającym coraz większego znaczenia „Sajudisem”, ani z istniejącą starą władzą w sprawie zabezpieczenia w przyszłości interesów polskich na Litwie. I trudno byłoby temu się dziwić w warunkach szalejącego wówczas nacjonalizmu – w nienajlepszym tego słowa znaczeniu.

Takie to było tło polityczne, gdy się rodził „Magazyn Wileński”. Założyliśmy, że będziemy naświetlać prawdę historyczną, poprzez swoje publikacje wzmacniać tożsamość narodową Polaków, krzewić kulturę polską, opowiadać o rodakach i ich losach na „nieludzkiej ziemi”, których, według oficjalnych statystyk, nie powinno już być, popularyzować nasze tradycje, mowę, pogłębiać wiarę...

Może i nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, czego się podejmujemy, ale... słowo się rzekło...

Nie wiem, jak się udawało pokonywać piętrzące się trudności, które pojawiły się praktycznie nazajutrz po ukazaniu się pierwszego numeru. Brak wszystkiego: papieru, lokalu, życzliwości władz. Zdawało się, że pierwszego roku nie przetrwamy. Mimo ogromnego, jak na nasze warunki, nakładu – 43 tys. egzemplarzy. Ale papier sprzedawano według rozdzielnika. A nam na rok wydzielono go tyle, że ledwo wystarczyło na dwa numery dwutygodnika. Poszukiwania papieru trwały miesiąc, przy dwutygodniowym cyklu wydawniczym – to skandal. Ale taką mieliśmy wówczas rzeczywistość...

A tuż zaraz – galopująca inflacja. I nasze tysiące rubli uzyskane z prenumeraty w mgnieniu oka stały się drobnym groszem, warte może kilku obiadów dla redakcji. Nie więcej. Byliśmy zmuszeni pilnie poszukiwać sposobów zarobkowania, by opłacić wydanie pisma. Takie pojęcie, jak sponsoring czy pomóc z Polski wówczas nie były po prostu u nas znane, bo nie istniały. To przyszło znacznie później. Kilkoro redakcyjnych pracowników, pracujących w większości społecznie, podejmowało to wyzwanie nawet z pewnym entuzjazmem, trochę na wesoło, chociaż czasu na pracę dziennikarską częstokroć nie zostawało. Chodziło jedynie, by przetrwać, przeżyć...

Ale, w mojej ocenie, nigdy nie opuściła nas niezależność w myśleniu, wolność w poglądach i nieskrępowane ich głoszenie na łamach pisma. Czy to się komuś podobało, czy też nie. A byliśmy uważnie czytani i obserwowani nie tylko przez przyjaciół i nie tylko przez osoby życzliwe. Po pół roku naszego zmagania się o słowo niezależne ostre oświadczenie w stosunku do „Magazynu Wileńskiego” wystosował sam Landsbergis, a telewizyjne wiadomości przez cały dzień rozpoczynały się czytaniem tego oświadczenia. Najbardziej ubodło go nazwanie w pewnej publikacji Landsbergiem, a nie Landsbergisem. A to niby dlaczego, zgodnie z założeniami roku 1990, ja miałem być Mackevičiusem a nie Mackiewiczem – replikowała redakcja w odpowiedzi.

Faktycznie nie było takiego problemu, z którym borykałaby się społeczność polska na Litwie, a „Magazyn” nie zabrał głosu. Wiele pisaliśmy o krzywdzących posunięciach władz litewskich, o braku zrozumienia naszych dążeń i tendencyjnych publikacjach w prasie polskiej, o wprost wrogich decyzjach i antypolskich opiniach wymyślanych i powielanych przez takich byłych dyplomatów RP jak Widacki czy Jackiewicz, o sprzedajnych liderach kompromitujących środowiska polskie, o sztucznym tworzeniu obrazu powszechnego skłócenia naszego środowiska, o panoszeniu się taniego populizmu itd. O wszystkim, co boli, co przeszkadza i krzywdzi. Co o tym myślimy i dlaczego nie chcemy z tym się pogodzić.

Wszystkie te tematy, niestety, zajmowały wiele miejsca na łamach „Magazynu”, ale staraliśmy się, by nie dominowały. Integracja społeczności, dobre przykłady działania na rzecz oświaty i kultury polskiej, artykuły odkłamujące historię, różnoraka twórczość artystyczna i literacka, publicystyka o życiu dzisiejszym Polaków na Litwie – oto podstawowe tematy, które kierowaliśmy do swego Czytelnika na Litwie jak też w szerokim świecie. I trzeba zaznaczyć, że właśnie Czytelnik nas nigdy nie zawiódł. „Magazyn” szybko stał się znany i czytany wśród byłych Wilniuków, rozsianych po szerokim świecie. Ciepłe serdeczne listy z Francji i Anglii, z Polski, Kanady i USA, Brazylii, Czech i Argentyny, z miejsc do niedawna jeszcze dla naszych dziennikarzy praktycznie zamkniętych, dodawały nam otuchy w pokonywaniu trudności, a prenumerata opłacana w walucie, gdy na Litwie pieniądze zamieniały „vagnorki”, podbudowywała materialnie.

Nie grzesząc zbytnią skromnością muszę wyznać, że z dzieła, które zostało wówczas zapoczątkowane, a następnie rozwijane przez 20 lat, jesteśmy dzisiaj dumni. A to, iż kosztowało to wiele wysiłku i poświęcenia, iż ciągle wymagało zmagania się z wieloma trudnościami, tym radośniejsze i cenniejsze były osiągane sukcesy. Bo mimo zmieniających się warunków, czasów i po części ludzi, działalność edytorska „Magazynu Wileńskiego”, niech małymi kroczkami, ale ciągle się rozwija. Obok pisma stale pojawiają się też nowe tytuły książek. Jestem więc przekonany, że „Magazyn Wileński”, w kolejnym dwudziestoleciu nabierze jeszcze szerszego rozmachu i nowych rumieńców, że potrafi skupić wokół siebie więcej osób, którym obca jest wszechobecna dziś małość życia i brak aspiracji. Bo zadania, jakie stoją obecnie przed „Magazynem Wileńskim”, tak samo jak przed całą społecznością polską na Litwie, są wielce odpowiedzialne. Jesteśmy świadomi, że społeczność, która zadbać o swe interesy nie potrafi, która cofa się przed trudnościami, w ostatecznym wyniku przestaje istnieć. Mam głębokie przekonanie, że w najbliższych stuleciach to Polakom na Litwie nie grozi.

A więc, do szczytnego, pięknego i wielkiego dzieła, „Magazynie Wileński”!

Michał Mackiewicz

Odkłamywanie historii, rzeczywistości i samych siebie

Jubileusze mają to do siebie, że zmuszają myśli cofnąć wstecz. W ciągu lat, dziesięcioleci coś nam bezpowrotnie ucieka z pamięciowej dróżki, coś innego tkwi niczym zadra bądź wywołuje uśmiech szczęścia. Bo: byliśmy, powiedzieliśmy, dokonaliśmy lub na odwrót: zabrakło odwagi, potraktowaliśmy „per noga”, nie dojrzeliśmy wagi… Przebiegając pamięcią przez lata istnienia „Magazynu”, wertując roczniki, może trochę nieskromnie, mogę stwierdzić: dane nam było wziąć czynny udział w odkłamywaniu historii, ówczesnej codzienności i swoich (tudzież Czytelników) życiorysów.

To dziś nam wszystkim się wydaje, że o Katyniu, Ponarach, Glinciszkach, Koniuchach wiedzą wszyscy. Wtedy, przed 20 laty, też wielu wiedziało, przynajmniej część prawdy. Ale byli to często wcale nie ci, co mieli w rodzinie ofiary tamtych wydarzeń. Niestety, przyszło mi nieraz spotykać się z ludźmi, którzy tak wiele przeszli i wycierpieli, przeżyli rodzinne tragedie i wyznawali: „ale w domu, przy dzieciach, nie mówiliśmy o „tych” sprawach, przecież mogły się gdzieś wygadać, komplikowałoby to ich dorastanie”. Z pewnością by komplikowało. Może nie zasilaliby tak masowo pionierskiej, komsomolskiej organizacji i szeregów partyjnych bez namysłu. Na szczęście, były też takie rodziny, w których dzieciom, nastolatkom mówiło się prawdę o prawdziwej historii, dziejącej się na tych terenach. Młodzi ludzie, o ile chcieli, mogli dowiedzieć się też prawdy z zachodnich radiostacji, docierających z Polski pozycjach „drugiego obiegu”.

Po roku 90. żaden z tematów nie był już zakazany (chociaż to wcale nie oznaczało, że nie próbowano na rozmaite sposoby wpływać na modelowanie „prawdy”) i pismo miało to szczęście – a razem z nim też my (po to faktycznie powstało) – by oddawać swe łamy ludziom, wydarzeniom, faktom obrazującym inny niż dotychczas świat. Jeszcze żyli świadkowie najnowszej i najbardziej zakłamanej historii… Jakże na czasie była ta „przebudowa”. Dziś to rozumiemy, ze szczególnym wyczuleniem, bo co i raz dostajemy wiadomość, że odchodzą nasi pierwsi Czytelnicy, autorzy…

Boli dziś jedynie to, że z biegiem lat ta nasza odkłamywana czy „odkurzana” historia znów staje się „nieznaną”. Wyrosło nam nowe pokolenie. Pokolenie, które dorastało bez żadnych tabu, ale może właśnie dlatego wszystko przyjmowało bardzo zimno. I dziś z uczuciem wstydu (czyżby było za co?) odwracam oczy od młodych osób, które z nonszalancją pytają: to w końcu, kiedy się zaczęła ta wojna, jak Niemcy i Sowieci się bili? A prawda przecież jest taka, że zarówno początek jak i koniec II wojny światowej na tych terenach, w naszej „małej Ojczyźnie”, jest bardzo umowny. Dla setek tysięcy tych, co zostali na falach deportacji, repatriacji czy innych „akcji” pozbawieni ojczystej ziemi, domu, śladów dzieciństwa, ona się praktycznie nie skończyła. Bo czyż mogli bez zadry w sercu świętować Dzień Zwycięstwa?..

O tym pisaliśmy. W ten sposób odkłamywaliśmy swoje życiorysy. Autorzy do bólu wzruszających wspomnień mogli po latach, nie gdzieś tam w drugim obiegu, ale w czasopiśmie ukazującym się w ich rodzinnym mieście, opisać prawdę o tym kalejdoskopie zmian władzy, poczynając od 17 września 1939 roku: sowiecka, litewska, znów sowiecka, niemiecko-litewska, sowiecko-litewska – jak w lichej komedii, tyle że z bardzo tragicznym zakończeniem i wcale nie śmiesznymi wątkami. Ból zesłańców, męki więzionych, poniżenie upodlanych przemilczane dziesiątki lat płynęły jak lawina…

„Los wilnianina” – hasło to skupiło w sobie historię najnowszą, a tak przez politycznych karłów zakłamaną – naszych Kresów. Na należyty piedestał wróciła postać Marszałka Józefa Piłsudskiego, jego rola w powstrzymaniu bolszewickiej zarazy. Odkrywano miejsca z nim związane, wspomnienia sięgały nie tylko lat jego walki o Polskę, ale też akcji, jakimi jego imię przyczyniło się do rozwoju tych ziem: np., jak szkoły imienia Marszałka dla Wileńszczyzny.

Była goła, faktograficzna relacja o Katyniu i w obrazach losów ludzkich ukazana obłuda oprawców; pierwsze nagrody i odznaczenia dla żołnierzy Września, akowców, których dotychczas na ich ojczystej ziemi inaczej niż „bandytami” nie nazywano i prawdziwy obraz lipcowych wydarzeń w Wilnie 1944 roku, i pierwszy pomnik ustawiony im w Krawczunach. Ofiary Ponar, które przez kilkadziesiąt lat były (tak samo jak Rodacy z Katynia i podwileńskich Glinciszek) biurokratycznymi „żertwami faszyzma”, wreszcie się doczekały, by ich oprawców nazwano „po imieniu”, a potomkom powiedziano, niech gorzką, ale prawdę w oczy.

Mówiliśmy o prawdziwym obliczu dwóch fal tzw. repatriacji, które metodycznie wypłukiwały z Wileńszczyzny żywioł polski i o prawdziwych życiorysach tych, co tu pozostali „na dobre i na złe”. Pisaliśmy o bohaterskiej i tragicznej roli księży-Polaków i ich pracy, wraz z ludźmi oddanymi sprawom wiary w czasach, kiedy religia uznawana była za „opium dla narodu”. Dzięki wspomnieniom dawnych mieszkańców miasta nad Wilią, oddawaliśmy jego klimat i duch – kresowego polskiego miasta.

Wraz z losami ludzi odkurzaliśmy też losy instytucji, budynków. Uniwersytet Wileński – tak chlubna dziś litewska uczelnia – w grudniu 1939 roku praojcowie dzisiejszych „spadkobierców” zamknęli tę Wszechnicę dla polskich studentów i profesorów. Protesty światowej sławy naukowców, wiece studentów-Polaków i obywateli polskich innych narodowości, a potem tajne komplety… Kto z dzisiejszych studentów Alma Mater wie, jaką hańbiącą litewską kartę w historii ma ich uczelnia? Oddawaliśmy łamy dla wspomnień o wybitnych naukowcach z tegoż Uniwersytetu, którzy, wypędzeni z Ojczyzny i swojej uczelni, tworzyli podwaliny Uniwersytetu Toruńskiego i tam pracując, dokonując odkryć, nigdy się nie wyrzekli rodzinnego miasta, sławili jego imię, chociaż ono się ich wyparło.

Opowiadaliśmy o tradycjach polskich szkół wileńskich z okresu dwudziestolecia międzywojennego, teatrach, towarzystwach, których działalność przerwała okupacja i które próbowano po latach odrodzić. Były opisywane historie wileńskich dzielnic, np. Kolonii Kolejowej, Antokola, Zwierzyńca, Łosiówki i ludzkie losy, polski ślad na wileńskim bruku…

Odkłamywaliśmy też rzeczywistość. Nie mogliśmy pozwolić, by po odbytym katharsis znów ktoś nam zawlekał bielmem oczy. Oskarżenia wobec „autonomistów”, rozwiązanie samorządów, rozkradanie ziemi i przyjmowanie ustaw, które nowe cienie historii miały kłaść na naszej rzeczywistości. Staraliśmy się być obiektywni i prawdziwi, nawet wtedy, gdy przychodziło dementować zło, czynione przez niedawnych „kolegów” czy urzędników tak wspomagającej, lecz uczestniczącej w wykonywaniu zadań wielkiej polityki, nie zawsze nas potrafiącej zrozumieć Macierzy.

W pierwszych latach odrodzenia udowadnialiśmy z uporem godnym lepszej sprawy, że nie jesteśmy spolonizowanymi Litwinami ani „wiczami” czy kim tam jeszcze nas próbowano nazywać. Na świadków mieliśmy zabytki historyczne i cmentarze. Pokazywaliśmy, jak znikają polskie tablice na zabytkach i są dewastowane nekropolie, na których do starych grobów „wprowadza” się nowych umarłych, ale już z „prawdziwie litewskimi” nazwiskami. Wiele miejsca na swoich łamach poświęcaliśmy odradzającej się polskości i tradycjom, powstającym i reaktywującym się organizacjom, zespołom. Drukowaliśmy „zakazane piosenki” i prawdziwie dziecięce, a nie zideologizowane opowiastki dla dzieci.

Mieliśmy zaszczyt gościć na łamach wybitnych ludzi: polityków, historyków, literatów, artystów… A każdy z nich był w jakiś sposób związany z Wileńszczyzną: miał tu korzenie, żył i tworzył czy też po prostu kochał tę ziemię o złożonych losach i spłacał jej „dług” swoją naukową lub polityczną działalnością.

Szeroko naświetlaliśmy materializowanie się idei powstania wyższej uczelni polskiej w Wilnie, która miała nam przywrócić przez nas samych wychowaną nową polską inteligencję. Niegdyś akademickie, polskie miasto, na początku sławetnej „przebudowy” wystawiało Polakom złe świadectwo: byliśmy bardzo marnie wykształconą diasporą.

Walka o swoją ziemię, swoje szkoły, język – wszystko to było na łamach, by prawdziwa historia dnia dzisiejszego została spisana dla potomnych. Bo samo czasopismo tylko w minimalnym stopniu tworzy przecież historię. Jest po to, by tę prawdziwą rzekę czasu odzwierciedlać, zadokumentować, by po latach domorośli politykierzy nie mogli manipulować bezkarnie faktami i fałszować naszych losów.

Pisząc o tym wszystkim, nie musieliśmy, jak to było „modne” przed laty, czegoś ukrywać między wierszami: otwarcie i śmiało wyrażaliśmy swoje opinie i sądy, odwoływaliśmy się do swoich korzeni i wspomnień – odkłamywaliśmy samych siebie, nie musząc już niczego przemilczać w naszych życiorysach. Możemy sobie pozazdrościć, że dane nam było właśnie to 20-lecie, które rozpoczęliśmy od opublikowania pięciu prawd Polaków na Litwie, no i staraliśmy się być im wierni. Jeżeli dzisiaj ktoś ich nie potrafi wyliczyć, trudno. Ważne jest pamiętać pierwszą z nich: jesteśmy Polakami!

Jesteśmy. Tylko się wydaje, że to nasze tutaj życie przypomina… bieg wiewiórki w kole. Od pierwszych numerów pisaliśmy o zniekształconych nazwiskach, okradaniu z ojcowizny i własności, nagłaśnialiśmy problemy polskiej oświaty i sprawę używania języka ojczystego nie tylko „w domu i kościele”, ale też publicznie: w mowie i na piśmie, by turysta ze świata wędrujący ulicami miasta i czytający tablice informacyjne w językach angielskim, po łacinie nie musiał się głowić – jakie są nasze korzenie. I „tak to trwa mimo lat”. Doskonale tu znamy prawdę „o głowie i murze”. Owszem, na naszych oczach padł mur berliński. Trzeba jednak przyznać (dowiodła tego zresztą historia), że mury z kamienia prędzej się kruszą niż te, wzniesione w świadomości.

Janina Lisiewicz

Wstecz