Holandia: śladami stereotypów

Nazwa państwa (oficjalna): Królestwo Niderlandów (Koninkrijk).

Nazwa geograficzna (potoczna) – Holandia, Niderlandy.

Powierzchnia: 41,526 tys. km kw., ok. 38 proc. poniżej poziomu morza.

Ludność: 16 mln; Holendrzy – 83 proc.

Zaludnienie: I miejsce w Europie, 15 – w świecie: ok. 400 osób na 1 km kw.

Ustrój polityczny: konstytucyjna monarchia 12 prowincji.

Głowa państwa – królowa Beatrix z dynastii Oranje-Nassau.

Stolica państwa: Amsterdam, liczba mieszkańców – około 750 tys.

Siedziba dworu królewskiego i rządu – Haga.

Największe miasta: Amsterdam, Rotterdam, Haga, Utrecht, Eindhoven.

Religia: katolicy 33 proc.; protestanci 21 proc.; inne 6 proc.; ateiści 40 proc.

Język urzędowy – niderlandzki, w prowincji Fryzja – fryzyjski.

90 proc. mieszkańców włada językiem angielskim.

Klimat umiarkowany, morski, ciepły; latem – +21; zimą – +5 stopni.

Planując podróż do nieznanego kraju i przywołując w pamięci posiadaną o nim wiedzę, większość z nas zapewne dojdzie do wniosku, że opiera się ona na kilku stereotypowych wiadomościach. Co ja wiem o Holandii? – zastanawiałam się przed wyjazdem do Amsterdamu. Przypomniałam kilka faktów z historii, dotyczących walk podczas wybijania się tego kraju na niepodległość spod hiszpańskiego panowania. Stwierdziłam poza tym, że kojarzę Holandię z serami, tulipanami i wiatrakami, z mnóstwem kanałów i geniuszem malarstwa Rembrandtem oraz sprawującą rządy sympatyczną królową. Można jeszcze dodać głośne ostatnio wiadomości o liberalnym ustawodawstwie tego państwa, legalizującym aborcję, eutanazję, prostytucję, dostęp do lekkich narkotyków i jednopłciowe małżeństwa. Tylko tyle? Toż to prawie nic! Z ciekawością zaczęłam wertować przewodnik i szperać w Internecie. Niewiele to dało, gdyż ilustracje i widoki miast nie przemawiały do wyobraźni, a zdobyta informacja nie kształtowała wyraźnego wizerunku położonego nad Morzem Północnym państwa. Cóż, pozostawało pojechać i skonfrontować własną nikłą wiedzę z rzeczywistością...

„Bóg stworzył świat, Holendrzy stworzyli Holandię”

To stare niderlandzkie przysłowie, brzmiące na pozór zarozumiale, niewiele jednak odbiega od prawdy. W długoletnich i cierpliwych zmaganiach z odwiecznym wrogiem – wodą – mieszkańcy Niderlandów przekształcili ten groźny żywioł w użyźniającą siłę, rok po roku wydzierając morzu kolejne połacie lądu. Regulując za pomocą tam poziom wody w gruncie i osuszając coraz nowsze tereny zwiększali powierzchnię lądu. Pierwszy taki „projekt hydrotechniczny” powstał... w 1287 r. W połowie XVI w. wynaleziono wiatrak, którego użyto do pompowania wody, co stało się wręcz rewolucyjnym przełomem w walce człowieka z żywiołem. Od tamtego czasu trwa ona bezustannie do dziś. Wystarczy podać dwie liczby: w 1960 r. powierzchnia Niderlandów wynosiła 33,6 tys. km kw., a w 1992 – już 41,5 tys. km kw.

Ponieważ ponad 30 proc. terytorium Niderlandów leży poniżej poziomu morza, tamy odgrywają w tym kraju nie tylko funkcję „powierzchniotwórczą”, lecz także nie mniej ważną – obronną. Gdyż np. w szczególnie doświadczanej żywiołem morskim Zelandii w ciągu 6 wieków nadbrzeżna granica przesunęła się o 4 km w głąb lądu. Od stuleci walczono z morzem budując ochronne tamy, często burzone siłą sztormów. Największym z dotychczasowych przedsięwzięć jest projekt „Południowe Morze” – tama o długości 32 km, wzniesiona w 1932 r. w ciągu 5 lat. Natomiast podczas tragicznej powodzi 1 lutego 1953 r., spowodowanej sztormem na Morzu Północnym, żywioł zabrał życie około 2 tys. osób. Powołało to do życia „Deltaprojekt” – budowę ogromnej zapory z systemem śluz, rozliczonych na regulowanie przypływów i odpływów morskich. Dziś tę okazałą budowlę można zwiedzać. Jest tam również muzeum, gdzie pieczołowicie przechowuje się rzeczy, zachowane po ofiarach powodzi.

Pejzaże i… smaki

Już po kilkunastu kilometrach podróży od belgijskiej Antwerpii w krajobrazie pojawiają się pierwsze wiatraki, najpierw energoprodukujące. Ich białe sylwetki tkwiące w równinnym krajobrazie będą towarzyszyły nam w ciągu czterech godzin z krótkimi przerwami na przystanki. W Bredzie – z największym skupiskiem Polonii, Rotterdamie – morskich wrotach Europy – największym porcie na kontynencie i jednym z największych w świecie, Utrechcie – miejscu zawarcia pokoju w 1713 r., który znacząco zmienił granice Europy.

Z okna autobusu ledwo dawało się ogarnąć spojrzeniem widok mijanego miasta, a znów powracał ten sam pejzaż. Jak sięgnąć okiem – monotonia farm i rozległych pastwisk, symetrycznie podzielonych pełnymi po brzegi kanałami, poznaczonych niezliczonymi stadami jednakowo pstrokatych krów i grubasek-owiec. Tu warto dodać, że Holandia zajmuje III miejsce (!) w skali światowej jako eksporter artykułów rolnych, chociaż powierzchnia kraju stanowi zaledwie 0,008 proc. powierzchni świata. Jest jednym z największych eksporterów sera (któż nie zna edama czy goudy?), baraniny i wołowiny wysokiej jakości.

Później, już w amsterdamskim supermarkecie, mogłam naocznie się przekonać o bogatym asortymencie produktów mlecznych.

Tolerancyjni Holendrzy zachowują jednak własne smakowe tradycje, dostępne nawet na miejskiej ulicy. Można się spierać o gusta, ale nie każdy chyba bowiem zasmakuje w popularnej tu belgijskiej odmianie frytek, obficie okraszonych słodkawym majonezem, które obok hot dogów i fast foodów są serwowane na głównym deptaku miasta. Natomiast porcję niedużych tłustych śledzików – haringów, podawanych z drobno siekaną cebulką, warto skosztować koniecznie. Produkt ten ma nawet własne święto – Dzień Chorągiewek – rozpoczynające połów śledzi.

Ciężka praca na roli, rybołówstwo czy wyprawy morskie wymagały od Holendrów krzepy i energii, zatem kuchnia tego kraju od wieków opierała się na potrawach tłustych i kalorycznych. Obecnie w centrum stolicy całe ulice wypełniają nieduże knajpki – z chińską, japońską, hinduską, włoską, argentyńską czy meksykańską kuchnią. Jako że piwo stanowi podstawowy trunek Holendrów, jest tu niezliczona liczba barów. Szczególnym wzięciem u piwoszy cieszy się piwo jasne „Heineken”, łagodne i niezbyt drogie.

Wszechobecna życzliwość

Niderlandy słyną nie tylko w Europie, lecz i na świecie z dobrze zorganizowanej polityki socjalnej i wysokich zarobków. Co prawda, poprzeczka podatkowa sięga niemal 50 proc., aczkolwiek środki te nie są trwonione na wsparcie wątpliwych pomysłów, lecz są inwestowane w infrastrukturę, zagospodarowanie miasta, bezpieczeństwo publiczne, budownictwo. Wszędzie tu dostrzega się troskę o wygodę człowieka. Cóż, państwo to budowali kupcy i mieszczanie, ludzie praktyczni, trzeźwo myślący i pragmatyczni. Ta tradycja najwidoczniej pozostała do dziś.

Holendrzy słyną z pracowitości, punktualności i poczucia obowiązku. Również w stosunku do samych siebie: żadna sprzedawczyni, nawet w budce z biletami, nie obsłuży nikogo w minutę po zakończeniu godzin pracy. Jej dzień się skończył i basta. Byłam świadkiem, kiedy kierowca zatrzymał tramwaj i udał się do domu, a pojazd nie ruszył, zanim nie pojawił się zmiennik. Nie wywołało to żadnych emocji u pasażerów, z szacunkiem traktujących prawo człowieka do odpoczynku. Powszechna jest tu życzliwość, przyjazny uśmiech i przywitanie „hellou”.

Owszem, Holandia jest krajem ludzi zamożnych, aczkolwiek z niesmakiem jest przyjmowane chełpienie się własnym bogactwem lub podkreślanie tego na co dzień w strojach bądź biżuterii. Stąd łatwo zrozumieć niewyszukany sposób ubierania się jak i obojętne traktowanie zewnętrznego wyglądu innych.

83 proc. mieszkańców Niderlandów stanowią Holendrzy. Historyczne ukształtowania i kolonialne zdobycze wycisnęły jednak swoiste piętno na charakterze, a nawet polityce wewnętrznej państwa, dziś uznawanego za wzór stosunków międzyludzkich i narodowościowych. Dawne kolonie – Indonezia i Surinam – dziś powiększają liczbę ludności metropolii. Na ulicy bądź w transporcie na każdym kroku spotyka się ludzi przeróżnie ubranych, o różnym kolorze skóry. W supermarkecie lub za kierownicą tramwaju można ujrzeć uśmiechniętą buzię Murzynki, Hinduski czy Chinki lub opatuloną w chustę po same brwi Arabkę.

Niderlandy słyną z wysokiego poziomu wszelkich form tolerancji: politycznej, religijnej, kulturowej i społecznej. Za największy nietakt jest uważana tu nawet minimalna oznaka pogardy, dyskryminacji wobec człowieka innej narodowości, tym bardziej o innym kolorze skóry lub innym wyznaniu. Wywołuje to reakcję powszechnego potępienia. Obserwowałam na jednej z ulic „internacjonalną” grupę dzieci w wieku 6-7 lat, prowadzonych na wycieczkę. Z ożywieniem o czymś dyskutowały, po przyjacielsku trzymając się za rączki. Gdy wyrosną, nie przyjdzie im zapewne do głowy paradować miastem wykrzykując: „Holandia tylko dla Holendrów!”.

Może dlatego – i to nie tylko moje skromne doświadczenie – każdy przyjezdny czuje się w amsterdamskim tłumie bezpiecznie i swojsko. A Holendrzy robią wrażenie zadowolonych, pozbawionych kompleksów i frustracji.

Miasto kanałów, diamentów i… rowerów

Amsterdam urzeka od pierwszego wejrzenia. Może z powodu niezliczonej liczby kanałów, z których każdy jest niepodobny do sąsiedniego, a może – uroku wąskich fasadów kamienic po obu ich stronach. Tak czy inaczej, to miasto podstępem „wciąga” człowieka w pajęczynę swych wąskich uliczek i mostów, zmuszając krążyć nimi i podziwiać, podziwiać...

Jest jedną z niewielu metropolii, która zachowała tak duże centrum historyczne, biorące początek od pierwszej tamy zbudowanej na rzece Amstel w XIII wieku. Jej mieszkańcy byli wtedy rybakami i kupcami, w 1275 r. zwolnionymi od podatków – głosi pierwsza wzmianka o Amsterdamie jako mieście handlowym. Wtedy też pojawił się jego herb z trzema krzyżami św. Andrzeja, przedstawiającymi podobno trzech wrogów: powodzie, pożary i dżumę. Na przełomie XVI-XVII w. miasto zostaje największym portem świata, a zarazem handlową stolicą Północnej Europy i utrzymuje to miano w ciągu stulecia przeżywając okres złotego wieku. Pod koniec XVI w. uciekinierzy z powodu religijnych prześladowań – protestanci i Żydzi – przynieśli tu sztukę obróbki diamentów. Od tamtego czasu Amsterdam słynie jako miasto brylantów. Większe zakłady tego rzemiosła należą do Diamentowego Funduszu i są otwarte dla zwiedzających. W złotym wieku zbudowano ponad 2/3 Starego Miasta – pieniądze na budowę dawał handel. Musiały to być bajońskie sumy, gdyż domy wznoszono na 12-metrowej wysokości palach. Ponieważ podatek się płaciło od szerokości fasady, budynki mają wąskie, lecz wyciągnięte w głąb wnętrza.

Dotychczas służy miastu XVII-wieczny system śluz, dzięki któremu oraz odpływom Morza Północnego odbywa się zmiana wody w kanałach. Z 1281 amsterdamskich mostów 220 znajduje się w centrum. Podróż stateczkiem pod nimi stanowi jedną z najprzyjemniejszych atrakcji. Ale dla niektórych stałych mieszkańców łodzie na kanałach stanowią miejsce zamieszkania. Takie lokale upodobała artystyczna bohema, która ma w tym poparcie władz miasta. Praktycznie każda z łodzi jest podłączona do sieci elektrycznej i gazociągu, ale ma pozwolenie na przystań zawsze w tym samym miejscu.

Serce starówki stanowią Plac Dam i prowadząca w kierunku Dworca Centralnego ulica Damrak – istne zbiorowisko ludów i narodów, popularne miejsce spotkań młodzieży. Na tym niewielkim odcinku, niby pod wieżą Babel, można usłyszeć wszystkie języki świata, a na placu obejrzeć amatorskie występy kuglarzy, żonglujących płonącymi pochodniami czy zrobić pamiątkowe zdjęcie z rzymskim legionistą bądź kosmitą.

Pierwszy kościół, tzw. Stary, w Amsterdamie pojawił się wraz z założeniem miasta w XIII w. Na przełomie XIV-XV w. przy Placu Dam zbudowano Nowy Kościół, w którym koronowano monarchów. Od czasu, kiedy Stary Kościół został zabrany przez protestantów, w domach bogatych katolików zaczęto urządzać ukryte kościoły. W takiej zachowanej na poddaszu XVII-wiecznej świątyni dotychczas jest kultywowana historia o „cudzie monstrancji”, w pamiątkę o którym każdego roku z 12 na 13 marca ulicami miasta przechodzi „milcząca procesja”.

Oswojony w tłumie turysta powoli zapuszcza się w dalsze zakamarki miasta, by, plącząc się w nazwach ulic, docierać do kolejnego zabytku. Przy okazji trafi do Wallen – słynnej dzielnicy czerwonych latarni, gdzie urzędują damy najstarszego w świecie zawodu...

Grzechem byłoby zapomnieć o najpiękniejszym ze stereotypów Holandii – tulipanie. Kwitnące tulipanowe pola o powierzchni 17500 hektarów, niestety, ogląda się w kwietniu-maju. Natomiast w każdym supermarkecie, kioskach w centrum oraz na dużym kwiatowym rynku zawsze można nabyć cebulki tych kwiatów. W XVII w. ich rzadkie odmiany kosztowały tyle co kamienica nad kanałem.

Rowerowe szaleństwo – tak chyba powie niejeden zagapiony turysta, którego dzwonek spłoszy z różowego pasa, przeznaczonego dla najpopularniejszego w tym mieście środka transportu. Bo takiego mnóstwa rowerów i rowerzystów nie sposób nawet sobie wyobrazić: tuż nad kanałami, dosłownie każde ogrodzenie oblegają przymknięte na kłódki „stada” dwukołowych maszyn. Nic dziwnego – w tym kraju ich posiadacze korzystają z 15000 (!) km dróg, a na każdego mieszkańca statystycznie przypada jeden rower, których jest tu dwukrotnie więcej niż samochodów. Nie ma problemu z ich wypożyczeniem: nawet w najmniejszej miejscowości, przy dworcu, stacji paliwowej czy supermarkecie, za kaucją i opłatą w wysokości kilku euro można znaleźć się na siodełku wśród rzeszy rowerzystów. Dlatego Amsterdam może poszczycić się cywilizacyjnym luksusem – brakiem korków o każdej porze dnia i nieskażonym spalinami powietrzem.

Muzea, muzea...

Amsterdam, nazywany też miastem muzeów, zyskał to miano nieprzypadkowo. Dokładną ich liczbę trudno wymienić, gdyż tę funkcję pełni też każdy ze starych kościołów, a nawet liczne fabryki jubilerskie, szlifujące i oprawiające diamenty. Miasto ma nawet Plac Muzeów, przy którym w zasięgu oka znajdują się trzy największe skarbce sztuki: Rijksmuseum – Muzeum Państwowe, Muzeum van Gogha i Stedelijkmuseum – Sztuki Współczesnej.

W pierwszym z nich – skarbcu niderlandzkiego malarstwa XVII w. – w kilku salach króluje, oczywiście, Wielki Rembrandt Harmenszoon van Rijn. Jedną z sal przeznaczono słynnemu arcydziełu mistrza – obrazowi „Wymarsz strzelców”, znanemu również pod nazwą „Straż nocna”. Gros zwiedzających skupia się przy autoportretach i kilku portretach jego pędzla, szczególnie tłoczno jest przy obrazie „Żydowska narzeczona”.

I tu ciekawostka. Miasto, gdzie rozwinął się w pełni geniusz artysty, zachowało dom, w którym mieszkał przy ulicy Breestraat 4. Nie jest to bynajmniej żadna nowoczesna atrapa, spłodzona przez miłośników pseudozabytków, tylko ten sam budynek, te same wnętrza i przedmioty. Tak idealne zachowanie wyposażenia domu zawdzięcza się... komornikom. Tym samym, którzy z urzędu musieli sporządzić inwentarz mienia z powodu niewypłacalności malarza. „Spisano wszystko, sztukę po sztuce, od przedsionka po ogród, gdzie suszyły się jego koszule i kołnierzyki. Życie Rembrandta zostało obnażone” – pisze jego biograf. Lecz dzięki temu można oglądać te same lub identyczne przedmioty w kuchni, sypialni czy pracowni malarza, spojrzeć przez te same okna na miejską ulicę i pochylić się nad paletą geniusza, który mocą talentu na swych płótnach potrafił ujarzmić światło.

Muzeum van Gogha w Amsterdamie posiada największą kolekcję jego dzieł, w tym – najznakomitszych: m. in. płótna „Jedzący kartofle”, „Żółty dom”, „Pole pszenicy z krukami”.

Zbudowane według projektu japońskich architektów muzeum jest maksymalnie dostosowane dla zwiedzających: są w nim przestronne sale ekspozycyjne, windy, bezpłatne wózki dla inwalidów, słuchawkowy przewodnik w wielu językach, sklep z upominkami.

Oprócz Muzeum Historycznego, w którym historia Holandii przez wszystkie wieki jest pokazana w sposób interaktywny, ogromne zbiory posiada Muzeum Morskie z XVI-wieczną repliką statku „Amsterdam”, Muzeum Narzędzi Tortur, przebogate eksponaty kolonialne kryją Tropikalne i Archeologiczne muzea. Wzrusza historia domu-muzeum Anny Frank, w którym żydowska rodzina przez 2 lata ukrywała się przed aresztowaniem. Jedyne w świecie Muzeum Biblii zadziwia bogactwem rarytasów. Gustowne i piękne są domy-muzea zamożnych rodzin z mnóstwem kolekcji porcelany, tkanin, mebli, srebrnych bibelotów itd. Jest nawet Muzeum Kota, z zajmującą ekspozycją i... żywymi eksponatami.

W tej wyliczance nie wolno pominąć wyjątkowo ciekawego obiektu – tzw. ośrodka propagowania wiedzy NEMO. Zwane także Muzeum Nauki, jest ono przede wszystkim bardzo interaktywne, gdzie można wszystkiego dotknąć, uczestniczyć w procesie tworzenia, np. dopasowując atomy zbudować na makiecie ludzki włos. Muzeum jest mocno nastawione na edukację, dlatego pełno w nim dzieci w różnym wieku. Są tu sekcje poświęcone elektryczności, mechanice, fizyce, astronomii etc.

Całe piętro jest poświęcone funkcjom ludzkiego organizmu: np. trawienia albo funkcjonowania mózgu wraz z wyjaśnieniem chorób typu Alzheimer lub tego, co się dzieje z mózgiem pod wpływem alkoholu. Inna część jest poświęcona życiu seksualnemu, z czego nie robi się tabu.

By zamknąć rozdział o muzeach, jako ciekawostki wymienię najnowsze z nich, może niezbyt poznawcze, ale bądź co bądź oryginalne. Na głównym deptaku – ulicy Damrak, dostrzegłam wśród wielu napis w znajomym języku: „Muziej wodki”. Barmanka, pełniąca obowiązki przewodniczki, zapoznaje z ponad 300-letnią historią popularnego w Rosji trunku, a przy gablotach – z eksponatami ze wszystkich stron świata, nawet z aparatem do pędzenia bimbru. Pomysłodawcą muzeum jest miejscowy właściciel fabryki wódek, pochodzący z Rosji. Z kolei nic nie mogę opowiedzieć o muzeum marihuany, chociaż nawet takie w Amsterdamie istnieje. Aczkolwiek dostęp do łagodnych narkotyków wcale nie jest tu tak prosty jak się komuś wydaje. Owszem, są specjalne kawiarnie, gdzie można poczęstować się tzw. skrętem, jednak istnieje określony regulamin, a jego złamanie grozi poważnymi konsekwencjami.

——————

Czy po powrocie mogę powiedzieć, że oczarował mnie ten kraj? Trudno jest dać jednoznaczną odpowiedź. Muszę jednak stwierdzić, że nabrałam do Niderlandów i ich mieszkańców dużego szacunku. Do ich pracowitości i uporu, ich gospodarności i troski o ludzi, ich dbania o zachowanie pamięci historycznej przy jednoczesnym poszanowaniu i tolerancji ludzi innych ras i narodowości. Ten pobyt skutecznie przełamał mój stereotypowy wizerunek tego niedużego państwa.

Czesława Paczkowska

Wstecz