Nasi Czytelnicy – o swej wileńskiej przeszłości

Młodość nad Wilią

Drogi, które prowadziły do Wilna…

Urodziłam się w przepięknym mieście, perle północnych Kresów – w Wilnie, 2 listopada 1927 roku. Moimi rodzicami byli Zofia i Romuald Antoni Romanowscy. Mamusia, z domu Wereszczyńska, pochodziła z bogatej rodziny ziemiańskiej, z Netty na Ziemi Augustowskiej. Z kolei jej rodzice, Antonina i Henryk Wereszczyńscy, mieli chyba dziesięcioro dzieci. Niestety, nie wszyscy przeżyli. Ja znałam tylko ciocie: Jadzię, Marynię, Janeczkę, Anetkę, Wisię, Tunię i jedynego wujka Zygmunta, który cierpiał na jakąś dziwną chorobę, polegającą na spowolnionych ruchach, wolniejszej wymowie. Był jednak człowiekiem mądrym i wykształconym, poliglotą, ukończył Sorbonę i mimo swojej choroby zajmował się tłumaczeniami: z i na język francuski oraz inne, teraz już trudno mi określić – jakie.

Ciocie, wykształcone na pensjach w zakresie obowiązującym wówczas tzw. panny z dobrych domów, miały za mężów zawodowych oficerów, których kolebką były „Legiony”. W czasie mojego dzieciństwa wujkowie mieli wysokie stopnie oficerskie, służyli najczęściej na stanowiskach szefów sztabów. Tylko wujek Maniuś – mąż cioci Janeczki (mojej chrzestnej) był wykładowcą w podchorążówkach, a wujek Stach Kwasieborski – mąż cioci Maryni, przeniesiony do rezerwy, właściciel dużego majątku Grabowo koło Augustowa, nie sprawował żadnych funkcji sztabowych.

Mamusia moja była typową „panią domu”. Mieliśmy gosposię Kazię, która należała do stałych domowników. Wczesne moje dzieciństwo kojarzy mi się jeszcze z nianią Jadzią, którą bardziej pamiętam ze zdjęć robionych latem na wakacjach.

Tatuś pochodził również z Ziemi Augustowskiej, z majątku Helenowo i posiadał równie liczne rodzeństwo. Ja najlepiej znałam ciocię Zosię Czechowską i jej olbrzymie gospodarstwo ogrodnicze w Białymstoku, stryja Zygmunta – też z Białegostoku oraz stryja Witka z Krynek. U cioci Zosi – wówczas już wdowy bezdzietnej, której byłam ulubienicą, spędzaliśmy około dwóch tygodni przy końcu lata, objadając się jej wspaniałymi owocami i pomidorami. Z kuzynostwem ze strony stryja Zygmunta nie miałam bliskich kontaktów. Myślę, że to z powodu dużej różnicy wieku. On, jako najstarszy „z rodu”, miał córki niewiele młodsze od mojej mamy.

W czasie wojennej zawieruchy mój Tatuś, jako młodzieniec, znalazł się z całą rodziną w Petersburgu, gdzie studiował w Instytucie Ekonomicznym. Tutaj poznał przyszłego najlepszego przyjaciela, Michała Czernuszewicza, właściciela majątku Pierzchowicze w powiecie baranowickim. I do tego wątku będę jeszcze powracała w dalszych wspomnieniach.

Ojciec był wielkim miłośnikiem muzyki klasycznej, opery oraz baletu i nieraz wspominał, że zamiast kupić sobie coś do jedzenia, zbierał pieniądze na najtańsze miejsca na spektakle muzyczne.
Tam, w Petersburgu, całą rodzinę zastała rewolucja. Wraz z innymi studentami Polakami, ojciec brał udział w szturmie na Pałac Zimowy – nie z powodu ciągot probolszewickich, ale powodując się chęcią walki z caratem. Niezadługo po tym wydarzeniu, razem z przyjacielem przedostał się do Polski i zaciągnął do 13 pułku ułanów wileńskich. Należałoby jeszcze wspomnieć o tym, że cała rodzina do chwili powrotu w 1918 roku do Polski, cierpiała wielki głód. Jedyną żywicielką była ciocia Zosia, która, pracując u ogrodnika, przynosiła jakieś warzywa i owoce. Podobno w młynku do kawy mielono podkradany koniom owies i pieczono raniące podniebienie placuszki. Wiem, że w Rosji pozostały ciocie Hela i Mania, z którymi kontakt zupełnie się urwał i których nigdy nie poznałam.

Tatuś, już po odzyskaniu Niepodległości, rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Wileńskim, ale ich nie ukończył. Mając natomiast zaliczone w Petersburgu studia ekonomiczne, pracował w jednym z banków wileńskich, zajmując coraz to wyższe stanowiska, chyba polegające na kontaktach finansowych z zagranicą. W Wilnie poznał moją Mamusię i zakochał się. Nie wiem, ile czasu trwał okres narzeczeństwa, wiem tylko, że ślub rodziców odbył się w lutym 1926 roku. Uroczystość weselną zorganizowała ciocia Jadzia w kasynie. Jej mąż, wujek Władek (mój ojciec chrzestny) był wysokim oficerem w KOP–ie (Korpus Ochrony Pogranicza).

…Zjazdy, uczty, spacery, wspólne śpiewy, które często odbywały się w naszej rodzinie, bardzo ją konsolidowały. Dzisiaj wspomnieniem tamtych dni są liczne albumy z fotografiami, rodzinne pamiątki…

Ojciec mój po śmierci przyjaciela Michała Czernuszewicza, który zmarł stosunkowo młodo na gruźlicę, odkupił część jego majątku i gospodarował w nim wspólnie z wdową po przyjacielu, jej braćmi i synami. Wraz z rodzicami spędzałam tam wakacje. Pamiętam piękną, bardzo długą aleję lipową, staw okolony leszczyną, olbrzymi sad z pasieką. W skład majątku wchodziły dwa duże lasy podszyte widłakiem, z mnóstwem jagód i grzybów.

Stajnia liczyła około 20 koni, z których najlepiej pamiętam „Mulejkę”, służącą nam, dzieciom do jazdy w siodle oraz tzw. konie wyjazdowe – „Żabkę” i karego ogiera „Wisa”. Było tam również moje własne źrebię pełnej krwi arabskiej „Aja”. Niestety, większość koni zarekwirowało we wrześniu 1939 roku Wojsko Polskie, a pozostawione – stare i mniej sprawne – wkrótce po wkroczeniu zagarnęli Sowieci. Krowy w ilości ponad 30 sztuk rozgrabiła ludność białoruska z sąsiedniej wsi.

Zgromadzeni wszyscy w jednym pokoju w dworku pierzchowickim, słyszeliśmy w nocy za zamkniętymi okiennicami skradające się kroki wieśniaków. Powitali swoich „wyzwolicieli od burżujów” bramą triumfalną, udekorowaną pięknymi kwiatami, rosnącymi na dużym gazonie przy dworku. Spustoszyli też całkowicie ogromny sad, chlewy i drobiarnie.

Nie zapomnę nigdy, jak na skutek puszczonej plotki przyjeżdżali trzykrotnie konno enkawudziści, stawiając nas pod ścianą pod zarzutem przechowywania broni, trzymając palce na odbezpieczonych „naganach”. Skończyło się w miarę szczęśliwie, bo nic nie znaleźli.

W tym samym czasie zajeżdżało pod dom kilka ciężarówek z właścicielami sąsiednich majątków, prawdopodobnie skazanych na Syberię. Nad nami i naszym domem czuwała Pani Ostrobramska, do której co wieczór zanosiliśmy gorące modły. Wypuszczono nas z Pierzchowicz na początku października.

Po całodziennej podróży w strasznych warunkach dojechaliśmy późnym wieczorem do Wilna. Ponieważ obowiązywała godzina policyjna, ludzie leżeli na posadzkach poczekalni, oczekując godzin porannych i możliwości dotarcia do domu. Pamiętam, że jadąc dorożką ujrzeliśmy przed sklepem, w kolejce po chleb, mojego ojca. Udało mu się wyjechać z Pierzchowicz przed wkroczeniem Sowietów, ponieważ spodziewał się w Wilnie karty mobilizacyjnej. Wrócić już nie zdążył i całe szczęście, bo agresywni wieśniacy białoruscy mogli go zamordować.

W Wilnie wznowiłam przerwaną naukę. Uczęszczałam do prywatnej szkoły polsko-francuskiej im. Elizy Orzeszkowej. Jej właścicielką była p. Szepowalnikowa, Francuzka, wdowa po rosyjskim generale, której cudem udało się uciec przed rewolucją. W końcu października wkroczyły do Wilna wojska litewskie. Miasto stało się stolicą niepodległej jeszcze Litwy, której prezydentem był Antanas Smetona.

Do szkół polskich wprowadzono język litewski, otwarto nowe gimnazja litewskie. W mundurkach polskich gimnazjalistów guziki z orzełkami musiały być obszyte materiałem. Policjanci litewscy wpadali do kościołów i za śpiewanie „Boże, coś Polskę” pałowali każdego, kto trafił im pod rękę. Najczęściej młodzież. Ojciec, znający język litewski jeszcze z czasów dzieciństwa (spod Suwałk), otrzymał pracę w Magistracie. Wkrótce dołączyła się do nas rodzina Czernuszewiczów, której cudem udało się uciec z majątku Pierzchowicze.

W czerwcu 1940 roku Litwa straciła swoją niepodległość: wkroczyły wojska sowieckie, prezydent uciekł, a Litwa stała się, wraz z Łotwą i Estonią, republiką radziecką. Zaczęła się pierwsza partia wywózek na Syberię. Nam zabrano największy pokój, tzw. salon, który często zmieniał swoich lokatorów. Najgorsze jednak było przed nami.

13 czerwca 1941 roku, już od świtu, zaczęły zajeżdżać pod dom (zarówno nasz jak i sąsiednie), samochody ciężarowe, tzw. „budy” z enkawudzistami. Rozpoczęły się masowe wywózki.

Z naszego mieszkania wywieziono pp. Czernuszewiczów, a z całej naszej dużej kamienicy – około 20 rodzin. Z obawy przed wywózką nocowaliśmy u tatusia w biurze, w dzień spotykaliśmy się z naszą gosposią Kazią, która zdawała nam relacje: czy byli po nas, czy nie. Po tygodniu takiego koczowania wyjechaliśmy w okolice Oran, gdzie ojciec kierował eksploatacją torfowiska, należącego administracyjnie do Magistratu wileńskiego.

Jak wiadomo, 22 czerwca rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. My, będąc na wsi, nie odczuliśmy działań wojennych, natomiast widzieliśmy czasami grupy pędzonych przez Niemców okolicznych Żydów, prawdopodobnie na zatracenie.

Do domu, do Wilna wróciliśmy w połowie września 1941 roku. Polskie gimnazja zostały zamknięte, a młodzież uczyła się na tzw. kompletach. Powstało tu getto w obrębie ulic, gdzie przed wojną było największe skupisko Żydów. Część ich pracowała w niemieckich zakładach, np. futrzarskich, mechanicznych itp. Okropne wrażenie i litość wzbudzały całe gromady pędzonych środkiem ulicy Żydów z gwiazdami Dawida na piersiach. Zaczęły się też uliczne „łapanki”. Byłam więc, ze względu na bezpieczeństwo, zmuszona do przesiadywania całymi dniami w domu. Na szczęście, lekcje na kompletach odbywały się w jednym z mieszkań naszej kamienicy przy ulicy Zarzecznej 16. Dom ten i ludzie, wówczas tam mieszkający, zasługują na osobny rozdział.

Ulica Zarzeczna nr 16

Z niezwykłym sentymentem wracam do dziecięcych i wczesnomłodzieńczych wspomnień, związanych z mieszkaniem numer 18 (po przedzieleniu dużych mieszkań – obecnie numer 19), przy ulicy Zarzecznej 16 w Wilnie. Pod tym adresem mieszkało przed wojną i w czasie okupacji wiele znanych i cenionych osób. Na przykład, Tadeusz Szeligowski, muzyk i kompozytor, który w czasie wojennym był organistą w kościele pw. św. Kazimierza, a w domu udzielał prywatnych lekcji kompozycji. Jego żona, Stanisława uczyła gry na pianinie, brat Leszek – wykształcony i światły człowiek, był naczelnikiem poczty przy ulicy Zamkowej.

W czasie wojny do rodziny tej przyjechała siostra pani Stanisławy ze Starego Sącza z dwiema córkami, Krystyną i Janiną. Janeczka była moją rówieśniczką i przyjaciółką „od serca”. To oraz fakt, że pobierałam lekcje gry na pianinie u pani Stanisławy, zaowocowało moim codziennym kilkugodzinnym pobytem u pp. Szeligowskich. W domu tym mieszkał również wybitny matematyk Stanisław Szeligowski, który był moim nauczycielem na tajnych kompletach.

U państwa Tadeusza i Stanisławy Szeligowskich, miałam styczność z wieloma znanymi postaciami, jak np. Henryk Czyż, skrzypek i kompozytor, pobierający lekcje kompozycji u pana Tadeusza. Po wojnie znany był z działalności dyrygenckiej i kompozytorskiej, m. in. będąc dyrektorem Filharmonii Łódzkiej, często występował jako dyrygent orkiestry w programach TVP.

Codziennym gościem był już dawno nieżyjący Jan Kurnakowicz, znany aktor, występujący po wojnie m. in. w pierwszej inscenizacji TV „Zemsty” A. Fredry (grał rolę Cześnika) oraz w filmie „Zakazane piosenki”. Tam też spotkałam pana Stanisława Szpinalskiego, światowej sławy pianistę, ucznia Paderewskiego. Częstymi gośćmi byli profesorowie Srebrny, Sleńdziński, Hanna Skarżanka i inni – czołówka kultury polskiej w wojennym Wilnie.

Na prawach domownika mieszkała u państwa Szeligowskich w okresie okupacji pani Jadwiga Pietraszkiewicz – przepiękny sopran dramatyczny. Nie opuściła Wilna i została primadonną Opery Wileńskiej. Po wyjeździe do Polski, w latach 60.–70., śpiewała w Operze Łódzkiej. Pewnego razu odwiedziłam ją w Łodzi: już nie śpiewała, była natomiast profesorem Łódzkiej Wyższej Szkoły Muzycznej.

Państwo Szeligowscy wyjechali z Wilna w lutym 1945 roku transportem nr 2. Początkowo mieszkali w Lublinie, później – w Poznaniu. Pan Tadeusz wykładał w WSM w Poznaniu, działał w Filharmonii Poznańskiej, a pani Stanisława prowadziła w radiu audycje muzyczne dla dzieci. Obecnie Filharmonia ta nosi imię Tadeusza Szeligowskiego.

W domu pod numerem 16 na Zarzecznej było trzydzieści mieszkań. Jedno z nich zajmowała pani profesor Klawe, która nauczała nas na kompletach języka polskiego i historii. Mieszkał tam również sędzia Ligiejko, pan Puciata – harcmistrz i komendant chorągwi ZHP. To byli lokatorzy przedwojenni.

Pamiętam również pułkownika, mieszkającego w dużym mieszkaniu na parterze, generała Mikołaja Bołtucia, który kilka lat przed wybuchem wojny przeniósł się z rodziną do domów administrowanych przez wojsko przy ulicy Wileńskiej. Przed samą wojną został przeniesiony do Warszawy. Zginął w 1939 roku w bitwie pod Modlinem. Miał dwoje dzieci, Irenę i Andrzeja. Z córką Ireną, trochę starszą ode mnie, przyjaźniłam się. Po wielu latach ujrzałam i usłyszałam ją w TV, gdzie słowem wstępnym wprowadzała do reżyserowanego przez siebie, pierwszego po wojnie i nadawanego w odcinkach spektaklu pt. „Dziewczęta z Nowolipek” (prawdopodobnie była też autorką scenariusza). Syn generała Bołtucia, mały wówczas Jędruś, okazał się po wojnie jednym z trzech projektantów Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu pod Warszawą. Niestety, nie nawiązałam z nimi nowych kontaktów.

W czasie wojny mieszkał w naszym domu znany muzyk i dyrygent Antanas Makačinas. Ciekawą postacią był też pan Bolesław Zagórny ps. „Jan”, major AK i komendant zgrupowania, działającego w czasie walk o Wilno w lipcu 1944 w rejonie ulicy Kalwaryjskiej. Został później uwięziony i wywieziony z innymi oficerami AK do Riazania. Mieszkało tam również dużo rodzin „uchodźców” z zachodniej Polski. W czasie pierwszej wywózki na większą skalę, 13 czerwca 1941, wiele z nich wylądowało pod eskortą NKWD w oczekujących pod bramą „budach”, następnie zostały zesłane do Kazachstanu. Z naszego mieszkania wywieziono rodzinę Czernuszewiczów, naszych przyjaciół, którzy uciekli ze swego majątku w powiecie baranowickim i mieszkali u nas od października 1939. Na szczęście, znaleźli się w wojsku gen. Andersa, a docelowo – w Anglii.

Mieszkania, opuszczone przez wywiezionych rodaków, zajmowali Litwini, w większości z Kowna. Nam zarekwirowano największy pokój, w którym do 1944 roku mieszkał z żoną porucznik Vaškelis. Wraz z uciekającymi Niemcami uciekło również wielu Litwinów, prawdopodobnie współpracujących z nimi. Do tych pustych mieszkań, po zdobyciu Wilna przez Sowietów, wprowadziła się tak zwana wojskowa „swiaź” – ruskie oddziały łączności. W miarę opuszczania mieszkań przez wyjeżdżających do Polski Polaków, Rosjanie sprowadzali swoje rodziny z głębi Rosji.

Pierwszy raz w „naszym” domu, po jego opuszczeniu, byłam w 1995 roku – po 50 latach, już po zniesieniu wiz. Dom i cała ulica przedstawiały się jak obraz nędzy i rozpaczy: elewacja nie odnawiana od wybuchu wojny straszyła śladami po odłamkach i pociskach. Nasze mieszkanie podzielono na dwa mniejsze. Piękne, sięgające sufitu secesyjne piece oraz sztukaterie na sufitach zlikwidowano, a z wielkim trudem utrzymywany w ciągu całego okresu, piękny dębowy parkiet pomalowany był brązową olejną farbą. Śliczny widok z balkonu na ogród Bernardyński, góry Trzykrzyską i Zamkową zasłonięto wybudowanym pod samymi oknami budynkiem – magazynem czy czymś w tym rodzaju. Gdy przyjechałam tam po raz drugi, za rok, trwał remont, parkiet cyklinowano i kładziono nowe sztukaterie, zakładano centralne ogrzewanie.

Przypomniało mi się coś jeszcze, o czym chciałabym koniecznie napisać. Otóż w mieszkaniu naszym była spiżarnia bez okien, do której drzwi prowadziły z pokoju stołowego. Miała ona kształt wydłużonego trójkąta ze „ślepym” murem zewnętrznym. W czasie okupacji niemieckiej drzwi były zamaskowane kilimem, z przysłoniętym do niego dużym kredensem. Często znajdowali tam przejściowe schronienie Żydzi, dawni znajomi kupcy, którym udało się uciec z getta. Później byli przerzucani dalej.

W czasie mojej pierwszej wizyty-pielgrzymki, nie wiedząc, czy będzie mi dane być tam jeszcze, poprosiłam wnuka, który przyjechał ze mną, o ukopanie trochę ziemi spod murów kamienicy, która tyle lat była moim domem. Dzieci moje wiedzą, że mają rzucić garść ukochanej ziemi wileńskiej na moją trumnę, gdy już przekroczę granicę cienia.

Wilno opuściliśmy w lipcu 1945 roku transportem numer 36. Mimo że na ziemi słupskiej znaleźliśmy swój drugi dom – serce zostało w Wilnie.

Miasto mojego dzieciństwa

Malowniczo położone, otoczone licznymi wzgórzami i pagórkami, z królującymi nad nimi górami Zamkową i Trzykrzyską. Takie pozostało w mej pamięci. Wiosną na wzgórzach zwanych Karolinki, pomiędzy sosnami, było niebiesko od przylaszczek. Często jeździliśmy tam na majówki, ciesząc oczy przepięknym krajobrazem i wdychając zdrowe, żywicze powietrze.

Zimą śniegi były ogromne. Nigdy i nigdzie nie widziałam takich zim i nie cieszyłam się nimi, jak naszymi – kresowymi. Ojciec kolegi z klasy – wysokiej rangi oficer był w stanie zapewnić całej naszej klasie wojskowe, głębokie sanie, zaprzęgnięte w parę mocnych koni. Do sań doczepiano rząd saneczek i pod opieką wychowawczyni jeździliśmy kilkakrotnie w ciągu zimy na kulig, na tzw. Rowy Sapieżyńskie – wzgórza, okalające z jednej strony Wilno. Wielka to była frajda – zarówno sama jazda, jak i zjeżdżanie z tych wzgórz… Są to wspomnienia niezatarte i niepowtarzalne, zajmujące w moim sercu własny kącik. Może to naturalne, że im człowiek starszy, tym częściej wraca wspomnieniami do dawnych lat, w moim przypadku – do ukochanej Ziemi Wileńskiej, z której tak bezlitośnie wygnał nas los.

Wilno, jak wiadomo, jest miastem kościołów. W pobliżu mojego domu znajdował się kościół Bernardynów, obok – znany na całym świecie kościół pw. św. Anny, który Napoleon pragnął na dłoni przenieść do Paryża. Kilkanaście metrów dalej – kościół pw. św. Michała. Znajdował się tam oryginalny obraz Jezusa Miłosiernego, namalowany wg wizji św. Faustyny. Bardzo często lubiłam modlić się pod tym obrazem. Urzekała mnie, dziecko, dobroć emanująca z Miłosiernej Twarzy Chrystusa i te dwa tajemnicze promienie.

Kościół Bernardynów posiadał przepiękny wystrój murów wewnętrznych, wypełnionych licznymi gatunkami drewna, stanowiącego ozdoby i wyposażenie wielu ołtarzy. Było tam kilka sarkofagów ludzi kultury i arystokracji wileńskiej.

Za czasów radzieckich świątynia została ogołocona z bogatego palisandrowego wystroju. Gołe mury sprawiały ponury i bolesny widok… Na środku głównej nawy ustawiono z surowych cegieł symboliczny ołtarz z przewieszonym ornatem i zapalonym świecznikiem. Coś się zaczęło tam dziać. Widać było ślady rozpoczynającego się remontu.

Podczas swego pierwszego pobytu w Wilnie odnalazłam obraz Miłosierdzia Bożego w kościele Ducha Św. przy ulicy Dominikańskiej. Wisiał tam też cudami słynący obraz św. Antoniego z kościoła bernardyńskiego. Bardzo mnie to ucieszyło i wzruszyło…

Ostra Brama – to specjalne miejsce w moim sercu. Utkwiły mi w pamięci niezliczone tłumy wiernych w obchodzonym w listopadzie Tygodniu Miłosierdzia, stojące wieczorem ze świecami pod kaplicą z cudownym obrazem jak daleko sięgał wzrok…

Dzieciństwo moje było szczęśliwe, barwne i beztroskie. Mieszkaliśmy w spokojnej dzielnicy przy ulicy Zarzecznej za rzeką Wilenką. Latem wyjeżdżaliśmy do pensjonatów w Druskienikach, często z ciociami i wujkami oraz zaprzyjaźnionymi rodzinami. Wynajmowało się tam drewniany dworek, malowniczo położony nad Niemnem. Część lata spędzaliśmy w Werkach, dokąd płynęło się statkiem po Wilii. Były tam piękne, piaszczyste plaże. Natomiast ostatnie tygodnie lata obowiązkowo spędzaliśmy w olbrzymim gospodarstwie ogrodniczym cioci Zosi w Białymstoku, gdzie mieszkała większość rodziny ojca.

Pamiętam częste spacery z rodzicami do pobliskiego Bernardyńskiego Ogrodu, tzw. „Bernardynki” – od nazwy znajdującego się w pobliżu kościoła Bernardynów. Ogród ten, a właściwie park, był olbrzymi. Znajdowała się tam letnia muszla koncertowa, kawiarnia i liczne place z alejkami, obsadzone pięknymi kwiatami. Wzdłuż alejek stały ławki, a głębiej – duże aleje kasztanowe: raj dla dzieci, gdy jesienią spadały lśniące kasztany. Był tam też tzw. „plac róż”, zajmujący dużą powierzchnię z setkami gatunków cudownie pachnących kwiatów. Biegając po starannie utrzymanych alejkach wolno nam było zbierać opadłe płatki róż, które długo napełniały aromatem półki szaf. Był tam też stawek, z zamieszkującymi w budce łabędziami. Wielką przyjemność sprawiało nam karmienie tych pięknych ptaków.

W sąsiednim parku im. gen. Żeligowskiego latem rozgrywano mecze piłki nożnej, zimą zaś przekształcano je w lodowiska obrzeżone wysokimi na około dwa metry śniegowymi wałami. Na większych placach odbywały się mecze hokejowe. Z megafonów brzmiały dźwięki walców. W Bernardyńskim Ogrodzie, na wydzielonym dużym terenie, organizowano jesienią „Targi Północne”. Przy wyjściu z ogrodu (lub też wejściu, jeśli wchodziło się od ulicy Królewskiej), mieściła się Akademia Sztuk Pięknych. Ulica Królewska prowadziła na Plac Katedralny z wysoką dzwonnicą i Katedrą.

W wieku sześciu lat przestałam być rozpieszczaną jedynaczką, bo pojawił się braciszek. Tatuś był bardzo dumny z urodzin „następcy”. Brat był oczkiem w głowie również naszej gosposi Kazi. Nie sposób pominąć jej nieocenione zalety, takie jak lojalność, pracowitość i całkowite oddanie naszej rodzinie, którą uznała chyba również za swoją.

Tak zresztą była traktowana. Jako sześciolatka zaczęłam uczęszczać do przedszkola polsko-francuskiej szkoły prywatnej. Poznawaliśmy tam język przez konwersacje, a później już w pierwszej klasie, gdy nauczyliśmy się czytać, korzystaliśmy z książek sprowadzanych z Francji. Na przerwach rozmawialiśmy również po francusku. Wystawialiśmy kilka razy w roku przedstawienia w tym języku. Piękne kostiumy szyła nam pani Olga, jakaś krewna kierowniczki przedszkola, mieszkająca na jego terenie. Był tam też piękny ogród z boiskiem do siatkówki i gry w tzw. „dwa ognie”. Powyżej znajdowała się dość wysoka góra, którą można było dotrzeć aż do góry Trzykrzyskiej. Każdy z uczniów miał też swoją grządkę, którą samodzielnie uprawiał i musiał o nią dbać.

Jednym z najsmutniejszych wspomnień z życia szkoły była żałobna akademia z powodu śmierci uwielbianego przez wilnian Marszałka Józefa Piłsudskiego. Nasze znaczki szkolne były zasłonięte na znak żałoby czarnym kirem, na rękawach mieliśmy żałobne opaski.

Nie mogliśmy opanować płaczu, gdy na otwarcie tej smutnej akademii zabrzmiał Marsz pierwszej Brygady. Do dziś melodia ta, przez tyle lat zakazana, wyciska mi łzy z oczu. Równo rok po śmierci Marszałka odbyły się wielkie uroczystości w Wilnie z udziałem prezydenta Rzeczypospolitej, wdowy po Marszałku wraz z córkami, całego korpusu dyplomatycznego, Episkopatu, formacji wojskowych, licznych delegacji z całej Polski (pamiętam stroje góralskie i łowickie pasiaki), delegacji szkolnych z Wilna. Przyjechali też moi wujkowie ze swoimi jednostkami – wówczas wysokiej rangi oficerowie. Uroczystości trwały do późnego wieczora. W wielkim skupieniu, wzruszeniu i uniesieniu trwałam aż do końca i choć miałam niecałe dziewięć lat – jest to niezatarty obraz w mojej pamięci.

Halina Lisiecka

(Dokończenie – w następnym numerze)

Wstecz