Wojną naznaczona łódeczka pamięci

Niedawno polskie środki masowego przekazu (jak na Litwie tak w Macierzy) szeroko informowały o uroczystym pogrzebaniu na cmentarzu w Ejszyszkach szczątek trzech anonimowych żołnierzy Armii Krajowej. Wydobyto je z byłej studni w grodzisku Majak koło Ejszyszek z przypuszczeniem, że być może znajdują się tam zwłoki legendarnego obrońcy Wileńszczyzny i Nowogródczyzny, dowódcy AK, porucznika Jana Borysewicza ps. „Krysia”, poległego 21 stycznia 1945 roku w potyczce z oddziałami sowieckiego NKWD pod Kowalkami. To właśnie świadomość, że coraz mniej jest żywych świadków tamtych wydarzeń sprzed 65 laty, kazała mi sięgnąć po pióro. Co więcej, jako syn inwalidy od sowieckiej kuli w polsko-sowieckiej wojnie 1920 roku zostaję poniekąd obarczony obowiązkiem zanurzenia się we wspomnienia z lat dzieciństwa.

Te lata minęły właśnie w Ejszyszkach, gdzie przyszedłem na świat i gdzie nieopodal tutejszego kościoła mieszkaliśmy. Dzieląc kąty z rodziną kierownika poczty Bolesława Darżynkiewicza, który wraz z żoną Alicją i synkiem Zbigniewem parę lat przed wojną wsiedlił się do nas.

Gdy zaszli Niemcy, Darżynkiewicz za ich zgodą arendował położone w pobliżu Ejszyszek grodzisko Majak, dotąd własność Siekluckich. Byli to majętni ziemianie, którzy może nieco przesadnie obnosili się własnym stanem. Będąc ministrantem, pamiętam, jak w Święto Bożego Ciała w procesji po kościele księdzu Bolesławowi Moczulskiemu towarzyszyli właśnie bracia Siekluccy, zajmujący zresztą miejsce na najbardziej widnym miejscu w przepięknych ławkach przed ołtarzem. Mój ojciec – Kazimierz Koszczuk, ułan Piłsudskiego i członek lewicowej Polskiej Partii Socjalistycznej, wyszydzał takie publiczne obnoszenie się paniczów. Denerwowały go bowiem szyldy z napisem „Do lasu wstęp wzbroniony!”, jak też odbieranie przez parobków kobietom zebranych tam jagód i grzybów. Siekluckich spotkał zresztą smutny finał: wraz z zagarnięciem Wileńszczyzny przez Sowietów, zostali aresztowani i zamorzeni głodem na śmierć w więzieniu w Lidzie.

Grodzisko Majak, o którym już wspomniałem, gdzieś od roku 1921 poczynając arendował od Siekluckich profesor Antoni Ludwik Religioni – człowiek wielkiej wiedzy przyrodniczej, humanista, lekarz, sprowadzający tu rośliny z całego świata. Z opowieści Darżynkiewicza wiem, że uciekając przed wojną na Zachód, zostawił bogatą bibliotekę w języku angielskim, francuskim, staroruskim. Władał hipnozą, był zainteresowany religią buddyjską oraz hinduską. Pacjentów przyjmował rzadko, może dlatego, by nie tworzyć konkurencji dla kierownika szpitala w Ejszyszkach, Żyda Lera.

Religioni miał przybocznego strażnika, z którym rozmawiał w obcym języku (być może po włosku, gdyż takie właśnie miał rodowe korzenie) oraz kucharkę Czesławę Masalską. Przed opuszczeniem naszych stron tę ostatnią nauczył wróżyć z kart. A że okazała się nad wyraz pojętną uczennicą, w latach późniejszych czerpała z tego procederu niezłe zyski. Również od stojącego w kolejce sowieckiego naczalstwa.

W czasach, które opisuję, w Majaku stał wielki dom. Pierwsze jego piętro, gdzie mieściły się kuchnia, spiżarnia i składy, było z kamienia, piętro drugie natomiast zostało pobudowane z drewna i przeznaczone na pokoje. Do Majaku można było trafić z drogi wiodącej z Ejszyszek do Solecznik.

Po tym, gdy rodzina Darżynkiewiczów wyniosła się od nas, ich miejsce zajął Antoni Tarnowski – skromny z pozoru człowiek, który nauczywszy się od sowieckich jeńców robienia wojłoków, z tego zarobkował. W rzeczy samej był to natomiast oficer Wojska Polskiego w randze pułkownika, który jako członek „Polski Podziemnej” został tu przysłany, by organizować zbrojny opór przeciwko najeźdźcy. Wyszło to na jaw, kiedy wiosną 1943 roku wraz z Janem Borysewiczem „Krysią” podjęli z ojcem rozmowę, by moja siostra Irena zasiliła szeregi oddziału partyzanckiego Armii Krajowej w charakterze sanitariuszki. Podobnie jak jej koleżanki – Wera Dalecka oraz Elżbieta Kogutówna, z którymi Irena przeszła harcerski kurs okazywania pierwszej pomocy medycznej.

O oddziale Borysewicza „Krysi” zrobiło się szczególnie głośno po tym, kiedy partyzanci z V kompanii na początku czerwca 1944 roku zdobyli Ejszyszki, nie ponosząc strat własnych. Rozbito tutejszy posterunek policji, rozbrojono 40 litewskich policjantów, zdobyto znaczne ilości broni, amunicji i umundurowania. Pomocny w tym okazał się kierownik składów Franciszek Budźko, oddając klucze i prosząc, by na odchodnym żołnierze skrępowali mu w dowód rzekomej przemocy ręce (wiem o tym poniekąd z pierwszych ust, gdyż jestem ojcem chrzestnym jego córki Reginy).

W podobny sposób zdobyto Raduń, w czym zasługi położył komendant tamtejszego posterunku policji Tadeusz Załuski, wysłannik AK, który miał rodzinę w Ejszyszkach, a starszy syn Bogdan był żołnierzem Armii Krajowej. Po zajściu Sowietów Tadeusz Załuski został przez sławetną „trojkę” skazany na 25 lat łagru. Odsiedział natomiast lat 13, kopiąc złoto w wiecznej zmarzlinie na Magadanie. Po śmierci „kata narodów” wrócił do Ejszyszek, gdzie rychło zmarł, nie otrzymawszy zezwolenia na wyjazd do rodziny, do Polski. W rozmowach z moim ojcem przysięgał, że nie brał udziału w rozstrzeliwaniu Żydów w Raduniu, co mu zarzucano. Twierdził, iż to była wyłącznie krwawa robota „szaulisów”, przywiezionych w tym celu przez Niemców.

Skoro o Litwinach mowa, trzeba nadmienić, że od pierwszych dni okupacji niemieckiej, zajęli oni w Ejszyszkach kierownicze stanowiska, demonstracyjnie rozmawiając wyłącznie po swojemu, co dla miejscowej ludności stanowiło nie lada problem w załatwianiu spraw, przez co nieraz dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Na przykład, pewien osobnik chcący otrzymać parę hektarów ziemi, poduczony przez żartownisia sąsiada poszedł do wójta i na przywitanie, nie pojmując, co mówi, zachęcił po litewsku, by ten… pocałował go w tyłek, na co „władza” na początek zbladła i zaniemówiła, a potem wpadłszy w furię wyrzuciła delikwenta z gabinetu.

Litewskich rządów doświadczyłem zresztą na własnej skórze. A to poprzez rogatywkę, którą ojciec, chcąc widocznie, bym był do niego – w przeszłości żołnierza legionisty – podobny, obstalował u jednego z jakże licznie zamieszkujących Ejszyszki Żydów. W tej rogatywce zresztą dumnie paradowałem, dopóki nie zaczęli rządzić Litwini. Gdy zignorowawszy ostrzeżenie rodzica, bym nie pokazywał się na ulicy „po żołniersku”, wyszedłem tam, zostałem zaraz złapany przez policjanta. Nim się zorientowałem, co do czego, ten zerwał mi z głowy rogatywkę i położywszy na słupku od płotu posiekł ją bagnetem. Tę stratę musiałem oczywiście przeboleć po kryjomu, w strachu, by ojciec na domiar nie złoił skóry.

Latem 1944 roku doczekaliśmy „wyzwolicieli” z gwiazdkami na czapkach, co sprawiło, że Litwini jak niepyszni musieli ustąpić na rzecz enkawudzistów i ich sługusów, w czym przodowali Żydzi, jacy ocaleli od pogromów. Postrach wśród miejscowych mieszkańców siał milicjant Alter Michałowski, bezwzględny jak wobec akowców, tak też Litwinów, pomny ich służalczej postawy wobec faszystów. Na potwierdzenie tego przytoczę taki przykład. Razu pewnego jeżdżącemu bryczką z przewieszoną na piersiach pepeszą Michałowskiemu przytrafił się Bogu ducha winny Franciszek Masalski, któremu usłużnie zaproponował: „Siadaj, podwiozę!”. Gdy ten nic złego nie podejrzewając usłuchał, został zaraz odwieziony do więzienia. Po roku wrócił z wileńskich Łukiszek, doszczętnie wycieńczony i boleśnie zgryziony przez wszy.

Obrany przez NKWD dwupiętrowy budynek w centrum Ejszyszek i położone naprzeciwko więzienie budziły zgrozę wśród miejscowej ludności. Wspólnie z kolegą Zbyszkiem na zlecenie ojca mieliśmy się kręcić ulicami, mając na oku, kto pod eskortą jest tam prowadzony, a takich było krocie: m. in. ksiądz Mikołaj Tapper, Dobrodziej z Poleckiszek, Michał Wojtonis. Ranni albo skatowani do stopnia, że nie mogli poruszać się o własnych siłach, byli niesieni na noszach. Nie muszę mówić, że prawie wszyscy, kto tam trafił, albo otrzymywał później wyrok śmierci, albo wieloletnią odsiadkę na „białych niedźwiedziach”.

Mój ojciec, znający na wylot mentalność Rosjan, nie omylił się w ostrzeżeniach, że nie warto z nimi wchodzić w żadne sojusze, bo to tylko podstęp. I rzeczywiście: przysłowiowe szydło z worka wyszło w kilka dni po wyzwoleniu Wilna, kiedy to podstępnie aresztowano Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”, a pod Boguszami rozbrojono kadrę dowódczą i rozpoczęto zmasowaną obławę na rozproszone oddziały AK. Kto złożył broń, był transportowany do Miednik, a stamtąd – do Kaługi, gdzie ostatecznie fetowano wyroki.

Oddziałowi Jana Borysewicza „Krysi” udało się wydostać z okrążenia i zaszyć się w Puszczy Rudnickiej, gdzie zresztą bynajmniej nie siedział ze złożonymi rękoma, koordynując działania z innymi formacjami AK, które jeszcze próbowały walczyć. Był wśród nich m. in. oddział podporucznika Michała Babula ps. „Gaj”, który w nocy z 19 na 20 października 1944 roku opanował Ejszyszki, niszcząc akta miejscowego komitetu partii, zdobywając potrzebne pieczęcie i blankiety dokumentów. Ten wyczyn w nocy z 6 na 7 grudnia 1944 roku powtórzyły połączone oddziały AK pod dowództwem „Krysi”. Z zajętego więzienia NKWD w Ejszyszkach uwolniono wtedy 34 przetrzymywanych tu Polaków.

Krzepiące na duchu miejscową ludność bojowe wypady były oczywiście sporadyczne z powodu zbyt nierównych sił. Po każdym z takich ataków enkawudziści ze zdwojoną siłą wzmagali terror, coraz bardziej zaciskając kleszcze wokół zdeterminowanych bić się do końca, choć wyraźnie skazanych na porażkę żołnierzy AK. O tej w niemałym stopniu przesądziła w dniu 21 stycznia 1945 roku w potyczce pod Kowalkami śmierć dowódcy Jana Borysewicza „Krysi”.

Jego zwłoki zaraz potem przywieziono na wozie, który ustawiono przed więzieniem w Ejszyszkach. Co jakiś czas przyprowadzano tu skatowanych więźniów, by ci rozpoznawali swego dowódcę. Na tej furmance poległego porucznika Jana Borysewicza wożono zresztą po okolicy, żeby w ten sposób zastraszyć miejscową ludność.

Po pewnym czasie cztery trupy rozebrano do kalesonów i porzucono na środku placu w Ejszyszkach, niedaleko kramu, gdzie za polskich czasów jeden z miejscowych Żydów sprzedawał naftę do lamp. Teraz w tej budce siedział enkawudzista i obserwował, by nikt nie zbliżył się do ofiar. Rodzice i krewni musieli więc opłakiwać je z daleka, bo nie mogli podejść.

Widok rozszarpywanych przez bezdomne psy ciał musiał być naprawdę makabryczno-czerwony, gdyż pamiętam, że w żaden sposób nie chciały mi przejść przez gardło czerwone cukierki, jakie mama kupiła w sklepie spożywczym pod szyldem „Ruta”. Gdy mrozy zelżały i ciała zaczęły się rozkładać, nocą zwalono je na furmankę, zawieziono do Majaku i wraz z wiązką granatów i pociskiem moździerzowym wrzucono do znajdującej się tam studni.

Dobrze pamiętam, że na placu leżały cztery zwłoki, podczas gdy ostatnio wydobyto stamtąd i na cmentarzu w Ejszyszkach uroczyście pogrzebano trzy, z czego wynika, że jedno z ciał zniknęło. Czy były to zwłoki „Krysi”, a może kogoś innego? O ile przypominam, w naszym domu starsi mówili, że krewni, zdobywszy się na odwagę, wydostali ze studni jedną z ofiar. Skoro przeprowadzone wyniki badań DNA nie potwierdziły, czyje ciała wydobyto, pozostanie to odwieczną zagadką. Jedno jest pewne: byli to ci, którzy na zew Ziemi Wileńskiej stanęli od walki z wrogiem i do końca z honorem spełnili żołnierską powinność.

Postać obrońcy Ziemi Nowogródzko-Wileńskiej Jana Borysewicza jeszcze za jego życia zdołała obrosnąć w naszych stronach legendą. Żył on m. in. w piosence, jaką chętnie intonował akowiec Józef Urbanowicz, przezywany „Uch, Mańka”. Ulotniły mi się z pamięci słowa, choć nadal obcesowo dźwięczy w uszach jej melodia. Może żyją jeszcze ci, co pamiętają tekst?

Jak wiadomo, losy wielu żołnierzy AK złożyły się nader tragicznie. Do takich należała też moja siostra Irena, sanitariuszka w oddziale „Krysi”. Wiedząc, co ją za to czeka u Sowietów, pierwszym transportem repatriowała do Polski, gdzie ukończyła kursy położnicze i pracowała w Morągu. Zakładając rodzinę nie mogła przeczuć, iż mąż Izydor okaże się pracownikiem służb specjalnych. To, o czym słyszał z jej opowieści, donosił do odpowiedniego urzędu.

Poczuwszy, że jest śledzona, a bojąc się, iż podczas katowania może nie wytrzymać i wydać swych towarzyszy broni, zdecydowała się na desperacki krok. Gdy ubecy przyszli ją aresztować i zaczęli wyważać nie otwierane drzwi, zdążyła przyjąć trzymany ciągle na podorędziu cyjanek potasu. Trucizna okazała się nad wyraz skuteczna. Nim nieproszeni przybysze włamali się do mieszkania, była już przy śmierci, zdolna jedynie odbyć ostatnią spowiedź u sprowadzonego na poczekaniu księdza, którego zresztą potem nękano dociekaniami, co powiedziała. Osierociła dwoje dzieci, a pochowana została na cmentarzu w Morągu.

Jej koleżanki – Wera Dalecka i Elżbieta Kogutówna – wyjechały do Polski. Tam też udał się na resztę życia Antoni Tarnowski, a nie potrafię powiedzieć, gdzie zamieszkał pod ponoć zmienionym nazwiskiem. Państwo Darżynkiewiczów los zarzucił do Skarżyska-Kamiennej, podobno Zbigniew obronił doktorat.

Czas płynie niczym rzeka… Pisząc to, o czym powyżej, chciałem rzucić na jego wartki nurt taką papierową łódeczkę pamięci wprost z dzieciństwa. Niech ta popłynie ku potomnym, ocalając choć fragmentarycznie od zapomnienia dzieje, jakie wypadły na dolę mego pokolenia, naznaczonego piętnem II wojny światowej.

Grzegorz Koszczuk

Wstecz