Podglądy

Czołem, panowie czekiści!

Rząd wije się jak znerwicowany padalec między pokusą przywalenia obywateli kolejnym podatkiem a strachem przed spotęgowaniem społecznego gniewu.

Któż by się nie wił? Biedny Kubilius ma prawo czuć się jak jaka muchołówka (taki mały ptaszek), której ktoś złośliwy wrzucił do gniazda dwa tuziny kukułczych jaj. Obejmując urząd zamierzał premierować żywiącym się poranną rosą pisklakom, a wykluło mu się stado nienasyconych potworów. Olbrzymi dług publiczny woła żreć, aparat państwowy i samorządowy woła żreć, wymiar sprawiedliwości, więziennictwo, budżetówka niższego szczebla i partie polityczne takoż. Jamochłonna SoDra pożarła już ponoć własny ogon i właśnie zaczyna wtranżalać wspólne gniazdo. Złaknione dzioby szczerzą też liczne mniej agresywne, ale równie przepastne niedojdy: cała sfera socjalna, publiczny transport, bezpieczeństwo, oświata, kultura, infrastruktura, ochrona zdrowia oraz narodowego dziedzictwa, a też obrona litewskiego języka przed polskim. Zgroza! Czym te szalone apetyty opędzić? Akcyza i VAT już podniesione do granic społecznej tolerancji, a na samo wspomnienie o opodatkowaniu bieda-aut czy bieda-chałup lud warczy jak wściekły brytan. To co niby – opodatkować grupkę prawdziwych krezusów? Sobie, kochanemu, i swojakom kawior z kanapki zdrapywać? Od tego wara!

Niestety, zatkanie przepastnych dziobów wymaga przynajmniej jakiegoś ochłapu. No, i premier coś tam wykoncypował. „Wyrwiemy okrągły miliard szarej strefie gospodarczej i przemytnikom!” – zadudnił złowieszczo. Jest capo di tutti capi rodzimych „cieniasów” czy co? Bo skądże inaczej mógłby wiedzieć, ile z nich można wydoić? Coś w tym może być. Złośliwi eksperci, publicyści i opozycja od dawna twierdzą, iż zarówno wycofywanie się przedsiębiorczości z legalnej działalności gospodarczej w pozaprawną jak i wzrost fali przemytu zawdzięczamy właśnie radosnej działalności tego rządu. Prawda to czy tylko brzydka insynuacja, fakt, że szara strefa zadrżała... ze śmiechu. Premier może jej najwyżej po muchołówczemu nagwizdać, bo nie dysponuje pomysłem, jak ją dopaść. Poza tym nędzny miliard to przy naszych potrzebach mała muszka. Na samą obsługę zadłużenia (na dzień dzisiejszy to 34 miliardy litów) potrzebujemy rocznie dwie duże bańki, a deficyt budżetowy SoDry w przyszłym roku przekroczy 2,5 miliarda litów... Mam kontynuować?

Ale są też dobre wieści. Ozdoba rządu, ministerka finansów Ingrida Šimonyte zapowiedziała, że w przyszłym roku pożyczymy... zaledwie 6 miliardów, co przy tegorocznych 12-13 wydaje się być kwotą rzeczywiście dość mikrą. Sęk w tym, że projekt budżetu na przyszły rok zapowiada większe niż tegoroczne wydatki. Skąd i jakim sposobem ferajna Kubiliusa zamierza wycyckać te kilka lub kilkanaście brakujących banieczek? Otóż przyśniły im się większe wpływy do budżetu spowodowane... ożywieniem gospodarczym. Ktoś w to wierzy? No, właśnie. Dlatego zaprawdę powiadam wam: będą nowe cięcia, podatki, a też mandaty i grzywny, które są u nas ulubionym sposobem zasilania skarbu państwa.

Kubiliusowi urzędnicy są prawdziwymi geniuszami w kombinowaniu: jak by tu jeszcze dziada-obywatela obłupić. Jednym z takich wunderkindów jest dyrektor Litewskiej Giełdy Pracy Mindaugas Petras Balašaitis. Wręcz wyłazi ze skóry, by zademonstrować pryncypałom, że jego urzędowanie nie ogranicza się wyłącznie do puszczania bąków w dyrektorski stołek. Ostatnio np. obwieścił, że finansowym karom powinni w naszym kraju podlegać nie tylko migający się od podatków pracodawcy, ale też hołota, która zgadza się na tzw. wypłaty w kopertach i w ogóle każdy, kto bez odprowadzenia podatku kopie rowy lub kładzie kafelki. A jakżeby inaczej, skoro Mindaugasowi Petrasowi wyszło, że około 100 tysięcy klientów giełdy to oszuści, którzy mają jakieś ukryte dochody. Gdyby tak ich wszystkich wyłapać i ukarać – bezrobocie byłoby mniejsze – marzy Balašaitis (idiota czy naiwny?). A już najpiękniej by było, gdyby kopertobiorcy, skuszeni obietnicą nieco niższej grzywny, donosili na siebie samych – klaruje. Legendarny Pawka Morozow doniósł tylko na ojca. Nasi czekiści oczekują więcej. Postęp!

Pierdzistołek-Balašaitis rzeczywiście musi być bardzo zniesmaczony pałętającym się po jego włościach lumpenproletariatem, skoro na portalu DELFI pouczył wzniośle, że w innych krajach „ludziom wystarcza poczucia obywatelskości, by dążyć do posiadania legalnego zatrudnienia”, a u nas, widzisz, nie. Oto kolejna ofiara hołoty jaką jest nasze społeczeństwo. Już nieraz pisałam, że w innych państwach są obywatele, że buzi dać, a naszym politykom i urzędasom dzień w dzień przychodzi się zmierzać z szumowinami – cwaniakami i krętaczami nieustannie kombinującymi, jak by tu nasze biedne państwo wydymać. Podejmują się roboty na czarno nie z biedy, lecz na przekór dyrektorowi giełdy i innym spasionym na wysokich państwowych posadach cacusiom. Ot, takie złośliwe pridurki, które ochoczo rezygnują z wszelkich socjalnych i innych gwarancji, a też z jako takiej emerytury, byleby się tylko z państwem podroczyć i je oskubać.

Na szczęście, Balašaitis jest czujny jak ważka. Niedawno wymyślił dla chronicznych klientów giełdy „deklarację ucziwości”, coś w rodzaju prostego w obsłudze wykrywacza kłamstw. Każdy nieco dłużej poszukujący roboty cwaniaczek musi podpisać kwit, w którym przysięga, że nie posiada żadnych ukrytych dochodów. Co prawda, zabawa w te oświadczenia jest bezprawna, ale jakże skuteczna. Mindaugas Petras chwali się, że w razie odmowy klient podpada jako „niebłagonadiożnyj”. Poza tym obserwowane są reakcje podpisującego – jeżeli się taki gnojek czerwieni, wierci czy ucieka przed urzędnikiem spojrzeniem – znaczy oszust.

Niezłe to jako metoda walki z bezrobociem, jednakże są skuteczniejsze. Taki Feliks Edmundowicz Dzierżyński i jego czekiści mieli ciekawszy repertuar. Topili swoich klientów, obdzierali ich dłonie ze skóry (tzw. „krwawe rękawiczki”), kładli na nabitych gwoździami deskach, palili żywcem, krzyżowali, nabijali na pal... Aż boję się kontynuować, by nie pobudzać panabalašaitisowej wyobraźni. Zresztą, dziś nie trzeba aż tak drastycznie. Ludzie są mniej wytrzymali. Wystarczyłoby od czasu do czasu posadzić takiego giełdowego recydywistę na odwróconym taborecie, walnąć mu po oczach mocną żarówką, a po nerach gumową pałą i ryknąć w ucho: „z czego żyjesz, gnido?”. Gwarantuję, że po paru tygodniach takich praktyk ludzie będą omijali giełdę pracy szerokim łukiem. Tym sposobem szybko zapomnimy, co to są nieciekawe statystyki bezrobocia.

Nie udało mi się ustalić wysokości zarobków dyrektora giełdy. Wiem za to, że pensje kierowników działów w trzecim kwartale br. wynosiły 3750 litów (rok wcześniej – 4500), a szef zarabia raczej więcej niż mniej, no, nie? Przy takim uposażeniu też dostawałabym torsji na widok pałętających się po giełdzie i zawracających mi gitarę nierobów-gołodupców. Nieliczni, którzy pobierają maksymalny zasiłek (650 Lt), to bezrobotna arystokracja, pozostałym rzuca się po parę stówek lub zgoła nic. Skoro w tej sytuacji nie przyłażą na rozmowy goło, boso i w widzie anorektycznych modelek Karla Lagerfelda – znaczy się kantują państwo na potęgę.

To, że kantują, nie ulega wątpliwości. Inaczej – brutalnie mówiąc – powyzdychaliby z głodu, bo państwo ma ich głęboko... w nosie (żeby nie powiedzieć dosadniej). Traktuje jak wrogów. Zamiast zmieniać własną politykę walczy z jej skutkami i ofiarami – własnymi obywatelami. Dowód: maluczkich, za wszelkie wykroczenia, zaniedbania i błędy, karze się u nas natychmiast i dotkliwie, nieraz okrutnie. Widzieliście może akcje rodzimych kontrolerów biletów? Szturmują autobusy tak, jakby wewnątrz czaiła się co najmniej Al-Kaida. I biada gapowiczkom-emerytkom. Na sam widok tego CzeKa, choć nigdy nie jeżdżę na gapę, dostaję palpitacji serca: a nuż zgubiłam bilet. Widziałam już bowiem jak ci oprawcy w mundurach kontrolerów szarpią, kopią i lżą złapanych bez biletu zbrodniarzy.

Co innego gdy na wykroczeniu przyłapie się jakiegoś polityka, wysokiego urzędnika lub cały urząd. Wystarczy się wyłgać nieznajomością prawa i już jest cacy. Ostatnio w roli nieświadomej leliji wystąpiło Ministerstwo Finansów, które złamało Ustawę o skarbie państwa. Mała sprawa, duży smród. Część państwowych funduszy rezerwowych ministerstwo ulokowało w komercyjnym banku, podczas gdy ustawa nakazuje trzymać je w narodowym – czyli w Lietuvos bankas. Przypadek? Panna minister Šimonyte i jej świta twierdzą, że nie wiedzieli, iż nie wolno. Państwowa kontrola i koledzy tłumaczenie przyjmują na wiarę. Ja też wierzę.

Ministerstwo Finansów naprawdę nie ma czasu na studiowanie bzdurnego i skomplikowanego ustawodawstwa. Ma poważniejsze zmartwienia. Np. rozbudowywanie litewskiego słownictwa. W końcu minionego miesiąca ministerstwo zwróciło się do Państwowej Komisji Języka Litewskiego z prośbą, by ta wymyśliła jakiś termin zastępczy dla słowa „mokesčiai”. Chodzi o to, że w języku litewskim określenie „mokesčiai” oznacza nie tylko podatki, ale też opłaty komunalne (np. za ogrzewanie, prąd, gaz). A MF nie życzy sobie dzielenia się tym pięknym słowem. Marudzi więc specom od języka, by dla opłat stworzyli jakieś nowe ładne określonko, które „nie tylko wypełni lukę w finansowym słownictwie, ale też udoskonali komunikację z mieszkańcami oraz przysłuży się ich ekonomicznej edukacji”. Poza tym czyśmy gorsi od Anglików, którzy na nasze „mokesčiai” mają aż trzy określenia: tax, fee i charge? To spostrzeżenie doradczyni pani minister ds. kontaktów ze społeczeństwem (?). Gołym okiem widać, że ministersy od finansów odchodzą od zmysłów z zazdrości o „mokesčiai”, pewnie dlatego mylą im się banki. Na miejscu wspomnianej komisji wzięłabym się więc za robotę świńskim galopem, a ta odesłała petenta na drzewo. Co prawda, zwołała specjalną naradę, ale nic mądrego nie wydumała, więc zaproponowała ministersom, by sami coś wymyślili, a ona – znaczy się komisja – propozycję przyklepie albo i nie.

Komisji Języka Litewskiego też się nie dziwuję. Gdzież ma mieć głowę do jakichś tam neologizmów, skoro przez 24 godziny na dobę musi odpierać agresywne ataki na ojczystą mowę... ze strony Polaków wręcz oszalałych na punkcie wieszania dwujęzycznych napisów. Co prawda, zbrojnym ramieniem komisji jest Państwowa Inspekcja Językowa, to ona decyduje, komu za polskojęzyczne napisy wlepić grzywnę już dziś, a komu dopiero jutro, ale ta pierwsza też nie ma lekko. Jest w sprawach językowych wyrocznią, a przypuszczam, że niełatwo produkować coraz to nowe argumenty uzasadniające uszczerbek, jakiego język litewski doznaje w sąsiedztwie z polskim. Tym bardziej, że takie samo sąsiedztwo z angielskim, niemieckich i francuskim jakoś dziwnie litewskiemu nie szkodzi.

Potwierdził to niedawno dla portalu Wilnoteka wiceszef inspekcji Arunas Dambrauskas. Okazuje się, że zdobienie naszej ojczyzny dowolnymi wywieszkami w tych trzech językach pod żaden paragraf nie podpada, „bo są to tradycyjne języki międzynarodowego porozumiewania się” i „służą obsłudze turystów”. Co innego napisy polskie. Po pierwsze: nie służą turystom (kto widział na Litwie polskiego turystę?). Po drugie: brutalnie łamią Ustawę o języku państwowym. Po trzecie: są niezgodne z... europejską Konwencją ramową o ochronie mniejszości narodowych.

Arunas Dambrauskas tłumaczy Polakom jak komu dobremu, że co prawda jeden z paragrafów Konwencji głosi, iż dwujęzyczne napisy należą im się jak Kubiliusowi danina od szarej strefy gospodarczej. Jednakże inny zapis tej międzynarodowej umowy pozostawia władzom Litwy wolną rękę. Mogą pójść wobec mniejszości na ustępstwa, ale mogą też pokazać jej „wała!”, bo „taki mamy system prawny”. Dambrauskas pouczył redaktorów Wilnoteki, że nasze sądy – rozpatrując skargi ukaranych za dwujęzyczne napisy Polaków – kierują się właśnie tym paragrafem od „wała!”. Państwo ma więc prawo żonglować zapisami Konwencji, obywatel musi za to ostro beknąć.

I tym oto sposobem Polacy z Wileńszczyzny zrzucają się na utrzymanie Inspekcji Językowej. Bulą grzywny aż miło, ale dwujęzycznych tabliczek nie zdejmują, tzn. proszą się o więcej. A finansowe kary narastają jak kula śniegowa, są coraz częstsze i większe! Na miejscu posła Gintarasa Songaily – największego obrońcy Litwy przed polską zarazą – Perkunasem bym pod dębem leżała (no, bo przecież nie krzyżem przed ołtarzem, nie?) i wznosiła modły o jak najwięcej takich tabliczek. Toż to kasa na pielęgnowanie tak brutalnie atakowanego języka. Tymczasem poseł jest zniesmaczony faktem, że Polacy zbierają na te grzywny pieniądze. Uważa te zbiórki za „żenujące”, za „proceder rodem ze środkowej Azji”, za „znak braku demokracji w naszym kraju”. Moja babcia w takich okolicznościach mawiała: „biją, łają i płakać nie dają”. Nie wątpię, że najpiękniejszym znakiem demokracji w wykonaniu Songaily byłoby wieszanie zawieszaczy (wrażych tabliczek) na słupach lub robienie im „krwawych rękawiczek”. Cóż kiedy nie te czasy, nie ten system. Chociaż... jak się tak przyjrzeć niektórym obliczom, działaniom i retoryce polityczno-urzędniczej elity... no, wypisz-wymaluj, czekiści.

Lucyna Dowdo

Wstecz