Polak też potrafi!

I rosną zręby żywicą pachnące...

Jestem prawie przekonany, że jakby dzi-
siejszą młodzież szkolną zagadnąć o wyraz „cieśla”, dalece nie każdy potrafiłby podać jego znaczenie. Biegłym w fizyce skojarzyłby się zapewne bardziej z teslą – jednostką indukcji magnetycznej w układzie SI, wywodzącą się od nazwiska konstruktora i wynalazcy Nikoli Tesli, niż z wykonywanym przez człowieka zawodem. A przecież ten fach od zamierzchłej przeszłości nieodparcie wiąże się z budownictwem drewnianym: skromnymi wiejskimi izbami, okazałymi dworkami, pałacami, świątyniami oraz innymi wytworami rąk ludzkich, czemu za budulec służyły bierwiona. Ciesielstwo było więc czymś, bez czego ani rusz, a kto potrafił biegle władać siekierą, strugami, piłami, dłutami i innymi narzędziami do obróbki drewna, na brak pracy naprawdę nie narzekał.

Drewnu nic nie dorówna

To prawda: z upływem stuleci miejsce naśladowców św. Józefa z Nazaretu na rusztowaniach zaczęli coraz częściej zajmować murarze, gdyż kloce drzewne ze ścian wyparła cegła. Obecnie natomiast furorę w budownictwie mieszkaniowym i nie tylko robią żelazobeton i szkło, co wcale nie oznacza, że cieśle podzielą smętny los dinozaurów. Tak przynajmniej sądzi Czesław Ławrynowicz, prowadzący w Mościszkach zakład „Lavmesta”, jaki na indywidualne zamówienie klientów właśnie z bierwion wznosi domy mieszkalne, łaźnie i inne wszelkiego rodzaju budynki. Będąc zdania, że żaden wymyślany dotąd przez człowieka, a też w przyszłości poczęty przezeń materiał budowlany, nie dorówna temu, co w tym zakresie wytworzyła Matka-Natura, czyli drewnu z boru-lasu.

Owszem dom drewniany być może trąci staroświeckością, nie wygląda tak efektownie jak jego murowany albo szklany odpowiednik. Ale za to tchnie naturalnością, sprzyja zdrowiu i samopoczuciu jego mieszkańców. Bo taki murowaniec, obłożony od zewnątrz dla ocieplenia warstwą styropianu bądź waty przemysłowej o różnej grubości, jest może i ciepły, aczkolwiek pozbawiony naturalnej wentylacji, gdyż „nie oddycha”. Z kolei budynki o ścianach szklanych czynią z lokum latem istną saunę, nie da tam się żyć bez urządzeń klimatyzacyjnych, a te pobierając niemało prądu podnoszą koszty eksploatacji. Dom z bierwion w upały stanowi natomiast jakże rześką oazę, o czym wystarczy się przekonać zaglądając do pierwszej z brzegu wiejskiej izby, gdzie na domiar tak błogo pachnie żywicą. Niemało ważnym plusem jest też fakt, że drewno, jako ścienny budulec, przetestowały całe stulecia, wystawiając mu najwyższe z możliwych noty.

Od ręcznej piły do tartaku

Tyle zalet naraz sprawiło, że połknąwszy od ojca Bronisława stolarskiego bakcyla Czesław Ławrynowicz wraz z młodszym o 5 lat bratem Janem zdecydowali się na ciesielstwo. Zdobywając przez pół roku „ostrogi” u Józefa Burokasa, prowadzącego naonczas między Ławaryszkami a Mościszkami firmę, jaka całkiem nieźle sobie poczynała z budową na zrąb wszystkiego, czego życzyli klienci. A że chętnych nie brakowało, w roku 1997 postanowili bracia Ławrynowiczowie czynić to samodzielnie, przenosząc interes spod znaku piły i siekiery do Mościszek, gdzie po pewnym czasie ich uwagi nie uszedł były kompleks hodowlany, który w wyniku likwidacji miejscowego kołchozu „Zwycięstwo” świecił pustką.

Orzekli zgodnie, że warto tu założyć tartak, tak konieczny dla budowy domów. Te pierwsze wyciosali naprawdę w chałupniczy sposób. Z wiarą jednak, że z każdym kolejnym pójdzie lepiej. Z uzyskanych ze sprzedaży pieniędzy zaczęli nabywać sprzęt, mający eliminować pracę ręczną, zagospodarowywać kolejne budynki kompleksu hodowlanego, nie dając mu popadać w ruinę, zatrudniać do pracy miejscowych ludzi. I, oczywiście, zgłębiali tajniki drewnianego budownictwa.

Fuszerka im obca

Dziś, spoglądając z „profesorskiej” perspektywy na wyraźnie „szkolne” początki, ma prawo pan Czesław przywołać na twarz dobroduszny uśmiech. A spoważniawszy kieruje wnet dziękczynny ukłon w stronę Opatrzności Bożej, że pomogła wytrwać, kiedy naprawdę nie było łatwo, że podszepnęła, by od pierwszych kroków działalności postawili na jakość. Poprzez zakup naprawdę dobrego sprzętu, dobór sumiennych ludzi, którym obca jest fuszerka.

To właśnie ta stawka na jakość jakże wyraźnie zaprocentowała w obecnym kryzysie. Jeśli niejedna firma podniosła ręce na znak kapitulacji i ogłosiła plajtę, „Lavmesta” stoi twardo na produkcyjnych nogach. „Nie notowaliśmy ani dnia przestoju, nie zwolniliśmy ani jednej osoby” – nie bez zadowolenia odnotowuje jej szef.

Owszem, skutki kryzysu gospodarczego im też dają się we znaki. Żeby klienta nie odstraszyć, musieli zdołować ceny, co odbiło się na zyskach. O ile wcześniej z jednego metra sześciennego drewna, przekształconego w bale i ułożonego w ściany zarabiało się do 30 litów, teraz stawka ta jest niższa o około 10 litów. Nic jednak na to nie poradzisz, jeśli chcesz nadal się liczyć w ciesielskiej branży.

Sprostać zamówieniom!

Uzbrojeni w nowoczesny sprzęt, w czym pogodę szczególną robią trzy różne traki, z których jeden jest w stanie przepiłować przywiezioną z lasu sosnę nawet o średnicy 120(!) centymetrów, potrafią sprostać najbardziej wyszukanym zamówieniom, z tymi urojonymi przez nowobogackich włącznie. O ile tacy zażyczą i będą w stanie zapłacić, mogą ręcznie siekierą bierwiona ociosać, żeby dom bądź budynek o innym przeznaczeniu wyglądał jak za dziada pradziada, przykryć dach własnoręcznie produkowanym ciętym lub łupanym gontem. Ba, potrafią ubogacić wystrój i otoczenie pobudowanego obiektu w akcenty rzeźbiarskie. A to za sprawą Jana Ławrynowicza, który w skąpych wolnych chwilach wyczarowuje dłutem z drewna różne cudeńka.

By klientowi bardziej nieba przychylać i odciążyć z kłopotów organizacyjnych, mogą w całości zrealizować poczęty przez architekta zamysł. To znaczy: zrobić wykop pod dowolne fundamenty, wznieść je, pobudować ściany, zrobić więźbę dachu, pokryć go blachodachówką albo czymś innym (jak choćby wspomnianym staroświeckim gontem), wstawić podłogi, sufity, okna i drzwi własnej produkcji, oszalować od zewnątrz i położyć upiększoną nawet snycerką boazerię wewnętrzną. Innymi słowy, wykończyć budynek „pod klucz”. A ten, kto im to powierzy, może liczyć na zniżki finansowe i być pewnym, że robota nie zostanie spartaczona. Pan Czesław twierdzi, że taka kompleksowa oferta zjednała naprawdę wielu zwolenników. Dziś praktycznie każdy drugi budynek oddają „pod klucz”, co jakże wymownie poszerza okres wykonywanych prac, a co za tym idzie – dochody pieniężne.

Na współczesną modłę

Nie potrafi Ławrynowicz powiedzieć, ile budynków różnego przeznaczenia (bo prócz domów mieszkalnych tymi są łaźnie, altany, karczmy, obiekty rekreacyjno-wczasowe bądź hotelowe) wznieśli za 13 lat istnienia. Nie wpadł jakoś na pomysł, by taką statystykę prowadzić. Średnio za sezon znaczącą koniec budowy wiechę ciągną na dach po 30-40 razy. Te „nożyce” liczbowe wynikają z tego, że dom domowi nie jest równy. Jak pod względem kubatury, tak też innych charakterystyk. Zresztą, dziś wyraźnie modne łaźnie swym majestatem nierzadko przyćmiły niejeden dom mieszkalny. Szczególnie, gdy wyrastają z rusztowań nad zbiornikami wodnymi, w bajecznie pięknych miejscowościach, jeśli ich właściciele mają pękate od pieniędzy portmonetki.

Zróżnicowane zamówienia powodują, że muszą mieć różny budulec. Na łaźnie, altany bądź inne budynki, gdzie się nie mieszka, wystarczy okrąglaków o grubości 16 centymetrów, podczas gdy na dom mieszkalny bierwiono ma mieć średnicę 20-22 centymetrów. A każde z wyżłobionym felcem, by po znalezieniu się jedno na drugim idealnie przylgnęły do siebie, przy czym styki dodatkowo uszczelnia się specjalną watą lub pakułami lnianymi. W odróżnieniu od jeszcze niedawnych czasów, kiedy na Wileńszczyźnie w tym celu nagminnie stosowano mech, od czego czynność ta po dziś dzień nosi nazwę mszenia.

Podobnie jak ten felc nie jest już formowany ręcznie z pomocą siekiery, w czym człowieka wyręczają maszyny. Precyzyjne na tyle, że wykonują to z milimetrową dokładnością, co jest ważne, że zda się zlane w jedno bierwiona nie przepuszczają na złączach chłodu. Ponadto dzięki idealnemu dopasowaniu taki dom osiada na liczone 7-8 centymetrów i na to wystarcza roku, podczas gdy przy wyżłobieniu ręcznym osiadanie jest znacznie wydłużone w czasie i oscyluje w granicach 15-20 centymetrów.

Kto ma choć minimum ciesielskiej wiedzy, będzie obstawał, żeby dom albo każda inna budowla drewniana została wzniesiona z sosny, jaką ścięto koniecznie zimą. Czyli wtedy, kiedy znacznie poniżona jest w niej cyrkulacja soków. Taki okorowany i przepuszczony przez tartak budulec dobrze jest potrzymać na mrozie, by ten skutecznie go odwodnił, a dopiero potem umieszczać w suszarni. Im będzie suchszy, tym większa pewność, że potem, gdy już legnie w ścianie domu, nie zostanie zeszpecony pęknięciami.

Cieślę las karmi

Prawda to odwieczna, że cieślę i stolarza las karmi. Drzewa, nim nadając się na budulec legną pod piłą, muszą długo, długo piąć się ku niebu. Taki wyrośnięty las, z którego da się po obustronnym opiłowaniu mieć bale o grubości 20-22 centymetrów, jest najbardziej kosztowny. Dziś jego cena kształtuje się w granicach 200 litów za metr sześcienny. Bierwiona są z reguły długie na 6-9 metrów, a nawet przy specjalnych zamówieniach na metrów 12. Z ich dostawami problemu nie ma. Oferty składają jak prywatni właściciele, tak też trudniące się wyrębem lasu firmy. Te drugie dowiozą drewno na miejsce, stąd wyspecjalizowany do przewozu kloców samochód „Lavmesty” nie musi ruszać w bezdrożne nieraz leśne ostępy.

Gdy takie ułożone w sągi bierwiona znajdą się przy tartaku, ich już smykałka, jak je wykorzystać z maksymalnym pożytkiem, z najmniejszą liczbą odpadów, aczkolwiek te są nieuniknione. Z metra sześciennego drewna po obustronnym opiłowaniu da się wykombinować 1,20 metra kwadratowego ściany domu o grubości 20 centymetrów i nie więcej.

Ta „arytmetyka” pozwala też po części odtajnić zyski, jakich dorabia się „Lavmesta”, zważywszy, że za każdy metr kwadratowy 20-centymetrowej ściany klient płaci 250 litów. Las stanowi więc około 70 proc. łącznych kosztów budownictwa. Jak do tego doda się podatki dla państwa, płace zarobkowe dla zatrudnionych, opłaci znaczne kwoty za zużywany prąd i paliwo, amortyzację sprzętu, bajeczne fortuny rozpływają się we mgle. Ale, by na chleb i do chleba starczyło, zostaje.

Litwa cała – za mała…

Długo musiałby wyliczać Ławrynowicz miejscowości, dokąd za 13 lat zawędrowały ich budowle. Wyszli bowiem poza granice szeroko rozumianej Wileńszczyzny-Ojczyzny. Co tam Wileńszczyzny! Litwa cała jest dla nich za mała! Wykonali bowiem krocie zamówień do Polski i Czech. Ba, stojąca obecnie przy jednym z tartaków łaźnia pojedzie niebawem… do Anglii. Oczywiście, w rozebranym stanie. A wraz z nią wypadnie delegować speców, którzy ją w okolicach Londynu ustawią na fundamencie.

Taki wyjazdowy „desant” – to dla nich nie pierwszyzna. Poza domem bywają często-gęsto, o ile klient zdecydowanie zamiejscowy. I wyjazdy te wydłużyły się w czasie, odkąd przed 6 laty odeszli od pierwotnie obranego sposobu budowania. Polegającego na tym, że każdy z budynków był składany dwukrotnie: po raz pierwszy na miejscu, przy tartaku, a po raz drugi tam, gdzie tego zażyczył zamawiający.

Z czasem doszli jednak do wniosku, że to podwójna fatyga i trata czasu. Zaczęli zatem wieźć naszykowane bierwiona na potrzebne miejsca, gdzie ściany wyrastają po raz pierwszy i ostatni na już naszykowanym uprzednio fundamencie. I jakoś nikt nie zgłasza reklamacji co do jakości. Może dlatego, że czuwa nad tym brat Jan Ławrynowicz, szczególnie dbający o honor i prestiż firmy.

Stawka na młodzież

Obecnie „Lavmesta” zatrudnia 26 osób, wśród których zdecydowanie przeważają te pierwszej młodości, czego dowodem przeciętna wieku, sięgająca niewiele ponad 30 lat. Formując ciesielską „drużynę” skrzyknął pan Czesław chłopaków rodem z Mościszek, Bujwidz, Ławaryszek, Rubna i innych okolicznych wsi. Tych, kogo nierzadko znał z autopsji albo wiedział, że są z porządnych rodzin, gdzie etosu pracy nie zabił tak w tym względzie niszczycielski okres sowiecki, obibokom przychylny. Jaki, na szczęście, mniej poraził młodego człowieka. Tylko że o takowego coraz trudniej, gdyż w obliczu beznadziejnej ekonomicznej sytuacji Litwy następuje masowy odpływ siły roboczej. Na tysiące wypada liczyć tych, kto emigruje do bliższej i dalszej zagranicy „za chlebem”.

Jakby wzorem sowieckiego okresu miał pan Czesław sporządzić oszkloną gablotę ze zdjęciami przodowników pracy, miejsce zaklepane mieliby w niej Witalij Masewicz, Jan Jasiukiewicz, Andrzej Stańczyk, Władysław Jankowski, bracia Lech oraz Tadeusz Mincewiczowie. Nad nimi nie ma potrzeby stać nad głową, kontrolować, udzielać reprymend.

Z Tadeuszem Mincewiczem starszy z Ławrynowiczów zna się od szkolnej ławki, gdyż razem robili maturę w bujwidzkiej „kuźni wiedzy”. Pierwotnie Tadeusz poszedł w ślady rodzica o identycznym imieniu, nauczyciela wuefu w tej placówce oświatowej i wielkiego animatora sportu na Wileńszczyźnie. Ukończywszy akademię wychowania fizycznego, formował zdrowe ciała i tężyznę fizyczną uczniów: początkowo w Wilnie, a potem – w Podbrodziu. Jak twierdzi, zarobki pedagoga okazały się zbyt skromne, by utrzymać powiększającą się rodzinę. Przed czterema laty za namową Czesława zdecydował sprawdzić się w ciesielsko-stolarskim fachu i naprawdę tego nie żałuje. A jego specjalizacją stała się dalsza praca przy budynku, gdy staną ściany, a klient życzy, by ten był wykańczany do stanu, pozwalającego tam zamieszkać.

…Kiedy parę tygodni temu odwiedziłem „Lavmestę”, jej szefowi sen z powiek strząsało uruchamianie nabytej ostatnio za nie bagatela – 200 tysięcy litów nowej suszarni drewna. Z myślą o tym, by zwiększyć moce w pozyskiwaniu budulca. Właśnie w jego przygotowaniu będą dwoić się i troić z nadejściem zimy. W swym zwyczaju od stycznia do połowy marca skrzętnie pozbierają natomiast zamówienia. Aby wraz z wiosną jeden po drugim mogły znowu stawać pachnące żywicą zręby.

Henryk Mażul

Wstecz