Podglądy

Boże, broń nas przed taką miłością!

Ludzie nadający ton w litewskiej polityce wyraźnie pogubili się w pomysłach, co począć z największym wrzodem na zdrowym ciele państwa – polską mniejszością. Metodą bolesnych zabiegów – nacisków, drenaży i licznych cięć – przekształcić go w zdrową litewskojęzyczną tkankę czy przegonić w cztery diabły. „Bić więc czy nie bić?!” – hamletyzują liczne autorytety. Nawracać na właściwą mowę i jedynie słuszną kulturę czy przestać się bawić w dyplomację i ulżyć se wreszcie huknięciem: „A paszła żesz ty won, up...dliwa hołoto!”.

Z jednej strony wykarczowanie Polaków z Wileńszczyzny dałoby wreszcie temu „zacofanemu”, wg premiera Kubiliusa, regionowi szansę na „wykorzystanie swojego potencjału”. Ileż wolnego miejsca na supermarkety i wypasione wille! Z drugiej – asymilacja krnąbrnego polskojęzycznego elementu pozwoliłaby podłatać nim narodową tkankę, mocno nadszarpniętą emigracją. A przy okazji znikłoby ziarno niezgody w polsko-litewskich stosunkach, skrzypiących ostatnio jak dawno nieoliwione wierzeje od stodoły. Trzeciej możliwości – podarowania polskiej mniejszości odrobiny luksusu w postaci świętego spokoju – jakoś nikt nie rozważa.

Cóż mamy w tej sytuacji począć? „Won!” z ziemi dziadów-pradziadów chyba nie chcemy. No, nie? W dodatku wstyd jakoś opuszczać placówkę, na której utrzymanie się kosztowało nas tyle wyrzeczeń. Zresztą, jakże to tak? Nie wytępił nas Niemiec, nie przegonił Sowiet, aż tu nagle – w czasach pokoju i demokracji – mielibyśmy się zlęknąć jakiegoś „won!” w wykonaniu posła Justinasa Karosasa, polityka, którego zawsze uważałam za od polakożerstwa raczej dalekiego. Ale ludzie się zmieniają. Albo też zmienia ich pełniona funkcja. W każdym bądź razie jako wiceprzewodniczący sejmowego komitetu spraw zagranicznych Justinas Karosas wykazał się wobec Polaków postawą bojową choć, z punktu widzenia dzisiejszych unioeuropejskich trendów, niezupełnie elegancką. Na łamach dziennika „Vilniaus diena” kazał nam się „zbliżać do Litwy”, a w razie gdybyśmy kręcili na to zbliżenie nosem, to: „won!”.

„Ci, którzy chcą inaczej, niech jadą do Polski, przecież jest swoboda przepływu osób” – pouczył wyniośle. Nie wiem, jak reszta czytelników, ja osobiście na to dictum wpadłam w popłoch. Na stałe z ojczystej (choć nieodzyskanej) ziemi wynosić się nie chcę, więc i rada bym się bardziej niż dotychczas do Litwy zbliżyć, ale za cholerę nie wiem jak? Państwowy język znam nie gorzej niż pan poseł, z litewską kulturą też – na poziomie średnio statystycznego Jonaitisa – jestem obcykana. Mogłabym, co prawda, jeszcze zmienić małżeńskie nazwisko z Schiller na Šilieriene, ale w Niemczech (gdzie obecnie pomieszkuję) przestałabym przez to uchodzić za żonę swojego męża. Z jednej więc strony byłby to duży kłopot, z drugiej – punkty w oczach takich polityków jak Karosas, a także argument na wypadek przymusowej Polaków z Litwy deportacji. Z tą deportacją wcale nie żartuję, na razie wypraszają nas w miarę grzecznie, ale ton wypraszających już nie z roku na rok, a z miesiąca na miesiąc staje się coraz bardziej agresywny...

Byłabym zapomniała! Istnieje jeszcze jedna droga zbliżenia jak nie do Litwy-ojczyzny, to już na pewno do Justinasa Karosasa. Trzeba od czasu do czasu napić się z nim rosyjskiej wódeczki. Okazuje się bowiem, że o ile po winie nie ma brzydkich kobiet, o tyle po wódce – nie ma up...dliwych mniejszości. Dowód? Po nawiedzeniu rosyjskiej ambasady w dniu ich Święta Narodowej Jedności poseł dosłownie piał z zachwytu: „Znam wielu mieszkających na Litwie (...) Rosjan, oni są w większym stopniu Litwinami niż my...”. I to już nie pierwsze panaposłowe w ten deseń pianie. Wcześniej Karosas skarżył się „Vilniaus diena”, że „Polacy na Litwie integrują się znacznie gorzej w porównaniu, na przykład, z Rosjanami”. „Wot ano kak, gospodin dieputat?”.

Zważywszy powyższe, zastanawiam się: czy na przyjęcie z okazji Święta Niepodległości Polski wiceprzewodniczący sejmowego komitetu spraw zagranicznych został zaproszony w związku z wymogami dyplomatycznego protokołu, czy w ramach eksperymentu: czy polska wódka dorówna rosyjskiej? Że na przyjęciu był, widziałam, teraz spodziewam się jakiegoś komplementu pod adresem Polaków. Toż chyba polska wyborowa od ruskiego standardu nie gorsza, poza tym przykro mi, że Rosjanie tacy fajni, a my hadzieńcy.

Chociaż... już sama nie wiem, czy na okoliczność oporniejszej niż w wypadku Rosjan integracji powinniśmy wpaść w kompleksy, czy w poczucie dumy. Nigdy nie miałam zaufania do ludzi zbyt gorliwie odcinających się od własnej narodowości. Europejczyk, który zasiedziawszy się w Japonii dostaje skośnych oczu, nie jest dla mnie wzorem do naśladowania. Poza tym, odwróćmy sytuację.

Wyobraźmy sobie, że wysokiej rangi rosyjski polityk publicznie chwali zamieszkałych w Moskwie Litwinów za to, że „są bardziej rosyjscy niż Rosjanie”. Toż czołowe westalki świętego nacjonalistycznego zarzewia – Songaila do spółki z Garšvą i (Łotyszem) Ozolasem – przeklęliby i takich rodaków, i całe ich potomstwo do siódmego pokolenia. „Za odszczepieństwo i zdradę”.

Zresztą, nie dziwota. Okazuje się, że naród litewski nie może sobie pozwolić na takie ekstrawagancje jak nadgorliwe integrowanie się z innymi narodowościami, bo „musu tik trys milijonai”. „(...) Jesteśmy małym narodem. Jeżeli nie zachowamy ostrożności (...) – zginiemy” – poucza Karosas. I prawda. Co innego tacy Rosjanie czy Polacy. Pierwszych jest jak mrówków, a i drudzy nie wypadli sroce spod ogona. Wraz z emigracją napykałoby ich z 50 milionów... albo i więcej. Nawet nie zauważą, gdy jakieś ćwierć miliona przestanie posługiwać się polską mową.

A gdyby tak jeszcze udało się – z tych świeżo nawróconych na litewskość Polaków Wileńszczyzny – ulepić megapatriotów litewszczejszych niż Litwini... Cudne marzenie! I wtedy pal licho tych renegatów Żmudzinów! Mało że zamiast państwowego języka posługują się niezrozumiałą dla Państwowej Komisji Językowej abrakadabrą i wzorem Polaków rozwieszają dwujęzyczne tablice, to jeszcze gardzą litewską narodowością. Z własnym państwem procesują się o żmudzką i pyskują, że dojdą z tym do Strasburga. A won żesz ty, žemaitiška hałastro! Podłatamy se naród metodą „integracji” (czytaj: asymilacji) litewskich Polaków.

Z tą integracją – to też żadne tam śmichy-chichy. Chociaż metody „integrystów” są tak prymitywne, że aż śmieszne. Rozbawiła mnie na ten przykład wieść, że rada rządzącego Związku Ojczyzny na wniosek Andriusa Kubiliusa, swojego szefa i premiera w jednej osobie, zarządziła w oddziałach partii omawianie problemów Wileńszczyzny. Oczywiście, nikomu nie przyszło do głowy, że na takie omawianie wypadałoby zaprosić samych zainteresowanych – mieszkańców Wileńszczyzny. No, bo i po co?

Jednym z takich problemów jest fakt, że są tam jeszcze Polacy, którzy posyłają dzieci nie do litewskich szkół jeno do polskich, nad czym premier Kubilius gorzko boleje i jako „dobry przykład” wymienia „litewskie gimnazjum „Tysiąclecia” w Solecznikach, w którym około 70 proc. uczniów stanowią Polacy bądź przedstawiciele innych narodowości”. Z jednej strony, chcąc namówić innych Polaków, by szli tą drogą, wypadałoby z nimi rozmawiać. Z drugiej – po co strzępić sobie gęby, skoro „problem” istnienia polskich szkół wkrótce załatwi sprytna reforma szkolnictwa.

Drugim problemem jest to, że, jak stwierdził Kubilius: „politycy Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – która w rejonach wileńskim i solecznickim jest partią rządzącą (...) nie troszczą się o mniejszość litewską (na Wileńszczyźnie) z taką samą miłością, jak władze Litwy troszczą się o polską mniejszość”. Nie bujam! Premier, jeżeli wierzyć portalowi BNS, mówił o tej „miłości” zupełnie serioźnie. Jak się o tym dowiedziałam, od razu zabłysła mi w głowie parafraza znanego przysłowia: „Boże, broń nas przed taką miłością, a już przed nienawiścią jakoś obronimy się sami”.

Tego, że konserwatyści kochają nas miłością wielką, lecz nieodwzajemnioną, domyślałam się już od dawna. W czołówce miłujących plasuje się poseł Gintaras Songaila, kochanek wierny, lecz ociupinkę perwersyjny. Ostatnią pieszczotą, którą dla nas wymyślił, jest forsowanie dla polskich szkół tzw. łotewskiego modelu nauczania: 60 proc. przedmiotów w języku państwowym, dopiero reszta po polsku. Songaila nie może się Łotyszy za ich model nachwalić, tym bardziej, że stosują go aż... od dziesięciu lat.

Poseł nie raczy pamiętać, że wcześniej polskojęzyczne szkolnictwo na Łotwie w ogóle nie istniało, więc już samo powstanie takich szkół jak i te 40 proc. przedmiotów po polsku to u sąsiadów progres i działanie na rzecz zaspokajania potrzeb mniejszości. My szkoły z polskim językiem wykładowym wywalczyliśmy sobie jeszcze za Sowieta, więc model łotewski w naszym przypadku byłby regresem i uszczupleniem już posiadanych praw. A przecież w państwach dojrzałej demokracji, jak słusznie zauważył poseł Vytenis Andriukaitis, obowiązuje zasada, iż sytuację mniejszości można tylko ulepszać, nigdy pogarszać.

Cóż jednak począć, skoro konserwatyści uważają nas za półgłówków, którzy uparli się trwać w nieszczęściu, podczas gdy szczęście – w postaci przymusowej asymilacji – już od dwudziestu lat puka do ich drzwi. Aż dziw, że tak chamsko traktowani i karmieni czarną polewką, w okazywaniu nam swych afektów nie ustają. A już najbardziej podziwianym przeze mnie adoratorem Polaków Wileńszczyzny jest honorowy prezes rządzącej partii, eurodeputowany Vytautas Landsbergis. Wszak jego (przyznam, że osobliwe) konkury wywołują w Polakach odrazę szczególną, a on nie tylko sam się nie zniechęca, lecz jeszcze innych podgrzewa: „nie należy opuszczać rąk”. Ostatnio nawet przyznał, że wiele osób „działania na rzecz integracji tego regionu odczyta jako asymilację”, lecz nic to. „Ważne, byśmy my byli zadowoleni i uczciwi względem tego, co robimy dla dobra tych ludzi” – pouczył. Ludzkie panisko. „Ci ludzie” – niewdzięczne tumany – wobec „robionego dla nich dobra” stają okoniem, a dobrodzieje jak gdyby nigdy nic. Nadal „troszczą się o nich z taką samą miłością” jak dotychczas, a nawet większą.

Weźmy takiego prezesa towarzystwa „Vilnija” Kazimierasa Garšvę. Też kocha i też bez wzajemności. Może dlatego postanowił w swoich konkurach do Wileńszczyzny wesprzeć się... całym Kownem. Odtąd Kowno „będzie szerzyć na Wileńszczyźnie litewskość i patriotyczne tradycje”. Tak głosi umowa o współpracy podpisana niedawno... pomiędzy samorządem Kowna a towarzystwem „Vilnija”. Pomysł wcale niegłupi. Kowieńczycy z Polakami radzą sobie modelowo. Dowód – przed wojną na Kowieńszczyźnie mieszkało 200 tysięcy Polaków, dziś polską narodowość deklaruje tam dwa i pół tysiąca osób.

Przedstawicieli Wileńszczyzny nikt oczywiście nie pytał: czy życzą sobie być przez kogokolwiek patriotycznie wychowywani, czy może uważają się za patriotów nie gorszych niż mer Kowna Andrius Kupčinskas, który umowę parafnął ochoczo i „bez wahania”. Ale to już taka tradycja. Nas nigdy w tym kraju nikt o nic nie pyta, „robi się dobro” i tyle. Dlatego nie dziwi mnie propozycja powołania przy rządzie „Komitetu dialogu”, który rozpatrywałby najważniejsze problemy mieszkających na Wileńszczyźnie Polaków i Litwinów. Stawiam carskie czerwońce przeciwko kapslom od piwa, że – w razie jego powstania – Polaków nikt doń nie zaprosi. Po co? Autor pomysłu, premier Kubilius, oświadczył niedawno, że Polacy na Litwie żadnych problemów nie mają, mają za to „jedne z najlepszych warunków”, a już na pewno „lepsze niż Litwini w Polsce”.

No, to pojechali po paru zaledwie przykładach. Lecę za dziennikiem „Vilniaus diena”. Wiceprzewodniczący Wspólnoty Litwinów w Polsce Petras Maksimavičius przyznaje uczciwie, że w Polsce dwujęzyczne nazwy miejscowości i ulic są jak najbardziej dopuszczone (fakt, że ich umieszczanie finansuje państwo, przemilcza), skarży się jednak, że dotyczy to jedynie miejscowości, gdzie mniejszość stanowi nie mniej niż 20 proc. Co za chamska dyskryminacja! Aż boję się sobie wyobrazić, jak lamentowałby ponas Maksimavičius, gdyby przedstawicieli litewskiej mniejszości za takie napisy ścigali i karali grzywnami inkwizytorzy z inspekcji językowej? I to w miejscowościach, gdzie mniejszość stanowi nie 20 a średnio 70 proc. mieszkańców.

Dalej. Wiceprzewodniczący Wspólnoty Litwinów w Polsce nie ukrywa, że w odróżnieniu od nas mają oni prawo zapisu w dokumentach swego nazwiska w oryginalnej, litewskiej formie, dodaje jednak trwożliwie: „ale rzadko kto korzysta z tej możliwości, gdyż Litwini boją się dyskryminacji ze względu na swą narodowość”. Płochliwi jacyś. Jeszcze im nikt niczym nie groził, a już się boją. Ciekawam, jak by się wystraszyli na wieść, że prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz szykuje desant, który wśród mieszkańców Puńska, Suwałk i Sejn „będzie szerzyć polskość i patriotyczne tradycje”. To by dopiero była groza i powód do paniki. Na szczęście, polscy politycy nie miłują Litwinów tak bardzo jak nasi nas. Aż się boję, iżby nie zakochali nas na śmierć…

Lucyna Dowdo

Wstecz