Polak też potrafi!

I płynie mleka biała rzeka…

Andrzej Leśniak w roli konserwatora zabytków zawitał w nasze strony u schyłku lat 80. ubiegłego stulecia. Jako jeden z przedstawicieli polskiego koncernu „Budimex” wraz z kolegami po fachu miał wysoko podwijać rękawy w z rozmachem pomyślanej renowacji wileńskiej Starówki. Nie był w tym zresztą bynajmniej nowicjuszem, gdyż wcześniej przywracał dawny blask architektonicznym perłom królewskiego Krakowa oraz okazałemu zamkowi w Czechach. Po powrocie z Wilna majaczyła natomiast przed nim perspektywa wyjazdu na kontrakt do Francji.

„Góralu, czy ci nie żal?”

Konia z rzędem gotów był fundnąć temu, kto mu naonczas przepowiedziałby, że na resztę życia zakorzeni się w Wileńszczyźnie, zostawiając położony w połowie drogi między Krakowem a Zakopanem rodzinny Lubień. Nigdy też nie myślał, iż ów rodzinny Lubień zaintonuje mu smętną pieśń „Góralu, czy ci nie żal?”. A tymczasem wyraźnym zrządzeniem gwiazd właśnie tak się stało.

Żeby cokolwiek w tym Wilnie się zrelaksować, wybrali się kawalerską kompanią na dyskotekę do Pałacu Związków Zawodowych na górze Bouffałowej. On, były tancerz góralskiego zespołu „Watra”, zdecydował w pewnym momencie zaprosić do walca dorodną dziewoję, co to wyraźnie wpadła w oko. Gdy zawirowali w takcie na trzy czwarte i zaczęli rozmawiać, poczuł jak parkiet umyka spod nóg, a też partnerce o jakże tajemniczo brzmiącym imieniu Wida takoż nogi się plączą, a w piersi brakuje tchu. Teraz są mądrzy i z uśmiechem w jeden głos twierdzą, że to już wówczas kupidynek poraził ich dusze strzałą, naznaczoną miłością od pierwszego wejrzenia.

A wtedy... Wtedy resztę wieczoru mieli dla siebie, a gdy dyskoteka dobiegła końca, Wida ku własnemu zdziwieniu odważnie przystała, by nieznajomy z Polski odprowadził ją do miejsca kwaterunku. Co więcej, umówili się na kolejne spotkanie, zawierzając własny los zdecydowanie bardziej gorącym sercom niż chłodnym umysłom. Niebawem pogubili się w liczeniu tych randek po pracy i w dni wolne. Ba, nie spostrzegli nawet, jak uczucia dojrzały im do stopnia, by przymierzać się do drogi życiowej we dwoje.

Gdzie Lubień, gdzie Mitkuszki…

Ta jednak ustawiła zakochanych na krzyżówce wyboru: Andrzej namawiał, by wyjechali do Polski, na co jednak narzeczona nie chciała przystać. Niczym magnes trzymała ją bowiem wdzięczność wobec matki Antoniny Lachowicz, która, owdowiawszy po tragicznej śmierci męża, nie szczędziła wysiłku, by najmłodsze z dziesięciorga (!) potomstwa były nakarmione i ubrane. Jak Wida uświadamiała, że Lubień od położonych na samym pograniczu rejonu wileńskiego i szyrwinckiego rodzinnych Mitkuszek dzieli bez mała 950 kilometrów, mimowolna łza tęsknoty nabiegała do oczu. Błagała w duchu o jedno: by Andrzej dał się namówić na zamieszkanie: o ile nie w Wilnie, gdzie miała dobrze popłatną pracę kucharki, to chociażby w Mitkuszkach.

Ten wariant z Mitkuszkami wydawał się kuszący o tyle, że po odzyskaniu przez Litwę niepodległości zaczęło akurat być głośno o zwracaniu byłym właścicielom zagrabionej przez Sowietów ojcowizny, w której posiadanie mieli też wejść Lachowiczowie. Innymi słowy, nadarzała się okazja, by złapawszy się za bary z ziemią-żywicielką zostać... panem na włościach. Ta perspektywa nie bojącemu się fizycznego trudu i twardemu niczym podhalańska skała Leśniakowi okazała się frapująca na tyle, że zgodził się mimo natrętnego „Góralu, czy ci nie żal?” na osiedlenie się tu, gdzie Wileńszczyzna.

Od 21 czerwca 1991 roku, kiedy ich ręce połączyła stuła, a na palcach zajaśniały obrączki, mieli wspólnie dzielić wszystkie radości i smutki rolniczego trudu, wspartego na początku o wiano Widy. Wiano w postaci dachu nad głową w jej starym rodzicielskim domu i dwóch krówek hodowanych przez matkę. Te krasule już wtedy wyznaczyły poniekąd kierunek ich specjalizacji – chów bydła mlecznego. To, co nadajali, odstawiali do zlewni w Kazimierzowie. Wnet się jednak połapali, że poprzez śmiesznie małe ceny w skupie są przez przetwórców oszwabiani w biały dzień.

Nie do zlewni a na targ

W miarę tego, jak pogłowia przybywało, a strumyk mleczny, którego byli sprawcami, jął przypominać rzeczułkę, nabierali przekonania co do jednego: opłacić się może tylko i wyłącznie prywatna sprzedaż mleka i jego przetworów na bazarze w odległym od Mitkuszek o 35 kilometrów Wilnie. Namawiani przez sąsiadkę – Kasię Jankun z mężem, zdecydowali spróbować. Świadomi, że nie będzie łatwo, gdyż akurat wtedy szczególnie zajadle tropiono każdy przejaw gospodarki wolnorynkowej.

Żeby zdążyć się obrócić, nim policja się obudzi i zacznie bezceremonialnie przeganiać ze straganów byle ducha winną podwileńską babcię z przywiezionymi konwiami mleka na sprzedaż, musieli wstawać o godzinie drugiej w nocy. Dla Widy, naonczas już matki rocznej Joasi i zupełnego bobaska Ernesta, dzień wyraźnie się przeplątał z nocą. Po ułożeniu dzieci do snu zabierała się do produkcji serów, śmietany i twarogu, co trwało z reguły do północy.

Zdrzemnąwszy cokolwiek albo i nie śpieszyła wydoić ręcznie siedem krów, by ze świeżutkim mlekiem jak też z innym nabiałowym towarem już o wpół do piątej z rana po pokonaniu wraz z Andrzejem autem trasy z Mitkuszek do stolicy, zameldować się na bazarze w Karolinkach i choć senność dosłownie waliła z nóg, zamienić się w sprzedawczynię. Mając uszy i oczy szeroko otwarte, czy aby nie nadchodzą stróże porządku. Na szczęście, z czasem ta sprzedaż wyraźnie się skróciła w czasie, gdyż zaczęli mieć swoich stałych klientów, którzy poznawszy się na wybornej jakości dosłownie zmiatali to, co wcale zresztą nie po wygórowanych cenach oferowali Leśniakowie.

„Młyniec” z rzeczywistością

Jako tako stanąwszy na finansowych nogach, zdecydowała się młoda rodzina na wznoszenie w pobliżu rodzinnych progów Widy własnych czterech kątów oraz obory na 14 sztuk pogłowia mlecznego. Do dziś dnia pojąć nie mogą, jak temu podołali. W czasach, kiedy materiały budowlane, poczynając najprostszą cegłą czy cementem, uchodziły za największy deficyt. Andrzeja, który zrobił wykop pod fundament domu o powierzchni 9,5 x 10 metrów, a po czym własnoręcznie dwoił się i troił w układaniu muru, w czym wręcz bezcenna okazała się zdobyta w „Budimexie” wprawa, wyraźnie uskrzydlała przemożna chęć możliwie najszybszego uwicia własnego gniazda. Z pomocą rodziny i krewnych żony udało się to uczynić już za trzy lata. Po części wprawdzie, gdyż do zamieszkania nadawało się na razie wyłącznie pierwsze piętro okazałego murowańca, jaki wyłonił się z rusztowań dosłownie na szczerym polu.

Coraz liczniejsze stado krasul powodowało poniekąd reakcję łańcuchową w zakupie niezbędnego sprzętu, by sprostać w naszykowaniu dla nich spiżarni paszowej na zimę. Nieocenioną w tym pomoc jął wyświadczać nabyty w roku 1995 traktor i kosiarka. Poczciwego konia i ręczną kosę, z których dotąd korzystali gęsto ocierając pot z czół, można było odstawić na bok jako relikty przeszłości. Z czasem w zapomnienie poszło też dojenie ręczne, co zdecydowanie ułatwiło codzienny kierat gospodyni domu.

Decyduje karma!

Dzisiaj dumą Leśniaków jest obora na 60 stanowisk, prawie w całości wypełniona bydłem mlecznym. Tu przebywa ono na okrągło, kiedy chłód na dworze, tu nocuje przyganiane wieczorami z pastwiska, dokąd ponownie wędruje po wieczornym i porannym dojeniu. Owszem, całodobowy wypas i trzykrotne opróżnianie wymion w okresie „wielkiego mleka”, byłyby bardziej pożądane, aczkolwiek praktycznie nie do zrealizowania z powodu tak licznego pogłowia. By bydło o nocnej porze miało co do gardeł włożyć, wypada zadbać o zielonkę oraz o śrutę, co, rzecz jasna, podnosi koszty produkcji mleka. Zresztą, myli się srodze ten, kto mniema, że gdy krasule same skubią trawę, są samowystarczalne, a każdy litr dostarczanego przez nie białego płynu jest niby za pół darmo.

Powszechnie wiadomo, że krowa ma mleko na jęzorze. Innymi słowy, da go tyle, ile dostanie karmy i na ile ta będzie pożywna. Oto dlaczego wypada częściami odnawiać łąki i pastwiska. Trawami rosnącymi niczym na drożdżach, jeśli nie doskwiera posucha, a przez to pozwalającymi od wiosny do jesieni zebrać po 3-4 pokosy. Taka rekultywacja dziczejących z czasem użytków zielonych oczywiście kosztuje: za kilogram nasion traw wypada zapłacić po 15-18 litów, a do obsiania każdego hektara wypada ich przeznaczyć po 20 kilo. Do tego dochodzą wydatki na paliwo przy orce, dalszym spulchnianiu gleby i samym siewie.

Jakość i walory smakowe naszykowanej na zimę spiżarni w niemałym stopniu zależą od pogody, jaka towarzyszy sianokosom. Wtedy trzeba wykorzystać każdą słoneczną chwilę, by operatywnie skosić, wysuszyć i zwieźć niebiańsko pachnące siano: luźne, zbelowane albo zwinięte w rulony.

Farmerzy z Mitkuszek temu ostatniemu oddają pierwszeństwo. Posiadany sprzęt samozbierający pozwala formować rolki o wadze około 450 kilogramów, które następnie owinięte nieprzemakalną błoną da się przechowywać wprost pod gołym niebem. Tego roku pan Andrzej wykorzystał na to aż 70 zwojów błony, a z pomocą każdego dało się owinąć 25 rulonów. Które dostarczone w okolice obory są teraz, gdy bydło pod jej dachem, jak znalazł, by służyć za karmę. Jak krowom mlecznym, tak też przychówkowi oraz hodowanym na tucz buhajom, co sprawia, że łączna liczba pogłowia sięga około 110 sztuk.

Żeby konwie mleka były pełniejsze, a buhajki szybciej przybierały na wadze, wypada okraszać ich dzienne „menu” paszą treściwą – taką ubogaconą w witaminy śrutą. Na obecny sezon zimowy Leśniakowie zakupili jej 20 ton. W kosztach po licie za kilo. Nawet matematyczni profani na poczekaniu obliczą więc, że wypadło na to wyłożyć nie bagatela – 20 tysięcy litów. W nadziei, że chowane krasule kompensują te wydatki zwiększonymi udojami. Może nie tyle rewelacyjnymi, jakie kojarzą się ze sztukami rasowymi, gdyż takowych w pełni tego słowa znaczeniu nie posiadają.

Obecnie od chowanych krów uzyskują dziennie ponad 600 litrów mleka. Nie jest to wszak liczba stała. Jej wielkość waha się w zależności od tego, ile krasul jest zacielonych, a przez to w ostatnim okresie przed wydaniem potomstwa wyłączonych z udoju. Gdy się ocielą, z reguły dają po 15-18 litrów, a niektóre nawet po 30 litrów mleka dziennie. Nie ma potrzeby też mówić, że z początkiem wypasów rzeka mleka jest zdecydowanie bardziej „pełnowodna”.

Nabiał wprost ze wsi

Najprościej by było zlać ten surowiec do konwi i odstawiać do najbliższej zlewni. Tylko że za każdy jego litr, podobnie jak przed laty, dostanie się nędzne centy, gdyż przetwórcy nadal w najlepsze łupią z wieśniaków skórę. Z wieśniaków, ale nie z Leśniaków, pozostających wiernymi obranej przed 17 laty drodze: ze sprzedażą zarówno mleka jak też własnoręcznie przygotowanych z niego przetworów na bazarze w stołecznych Karolinkach. Odkąd jednak państwo poszło, na szczęście, po rozum do głowy i zapaliło „zielone światło” przed producentami indywidualnymi, a oni przed 6 laty weszli w posiadanie własnego pawilonu, ta droga już nie trąci taką golgotą jak w początkach.

Owszem, wstają nadal o pierwszych kurach, gdyż kwadrans po czwartej. Pół godziny później Wida z dochodzącymi pomocnicami rozpoczyna poranny udój, a Andrzej z naszykowanym towarem wyrusza do Wilna. Gdy tam dociera o 5.30, w pawilonie oczekuje już nań Jadwiga Germaniene, zajmująca się realizacją tego, co farmerzy z Mitkuszek oferują.

A przyznać trzeba, oferta ta jest naprawdę okazała. Obok mleka miejsce na ladzie zajmują: śmietana, kilka gatunków twarogów, białe sery ze słodkiego lub kwaśnego mleka, których rodzajów nie da się policzyć na palcach jednej ręki, gdyż oprócz „czystej” postaci okraszone są rodzynkami, kminem albo zieleninką. A wszystko bynajmniej nie po tak kąśliwych jak sklepowe ceny: litr mleka kosztuje tu 2 lity, kilo masła – 24 lity, kilo śmietany – 9 litów, kilo twarogu ze słodkiego mleka – litów 11, kilo tłustego sera z kwaśnego mleka – litów 15.

Jakość, że palce lizać!

Pawilon rozpoczyna pracę, gdy zegar bije szóstą. „Zdecydowanie za wcześnie” – powiedzą śpiochy. Tymczasem – jak się okazuje – wcale nie, bo wśród nabywców nie brakuje „skowronków”. A że tymi w zdecydowanej większości są klienci stali, przekonałem się podczas odwiedzin miejsca sprzedaży, gdzie mimo powszedniego dnia w pocie czoła krzątała się sprzedawczyni Germaniene. Witając się ze stającymi w kolejce jak z dobrymi znajomymi nieraz po imieniu oraz wymieniając kilka zdań, jak to zwykli czynić życzliwi sobie sąsiedzi.

Zagadnięte przeze mnie Bronisława Kułakowska oraz Janina Tarabukina, zgodnie twierdziły, że na oferowanym przez Leśniaków nabiale wychowały się im już dzieci i wnukowie. Kupują go przecież niezmiennie od lat kilkunastu, odkąd był jeszcze sprzedawany wprost z samochodu, a dał się rychło poznać z pysznego smaku i doskonałej jakości. Jako autentyczny produkt wiejski, do którego sklepowemu odpowiednikowi tak daleko, jak przysłowiowemu Rzymowi do Krymu. Ta jakość mówi sama za siebie, nie potrzebuje krzykliwej reklamy, by znaleźć nabywcę ze stołecznej dzielnicy Karolinki i nie tylko.

Choć popyt podaż przekracza

Skoro ten nabywca ciągnie tu tak tłumnie, a nie zawsze odchodzi z nabiałową „zdobyczą”, gdyż popyt przekracza podaż, wniosek nasuwa się samoistnie: farmerzy z Mitkuszek mieliby zwiększyć moce produkcyjne. Nie uczynią tego jednak. I to z kilku powodów. Po pierwsze, nie mają gdzie ulokować więcej niż 60 krów dojnych. Po drugie, przekraczałoby to fizycznie ich możliwości, gdyż gros roboty wykonują własnoręcznie, co sprawia, że szczególnie w okresie wiosenno-letnio-jesiennym pracują na maksymalnych obrotach. Jak sami, tak też śpieszące w ich wyręczaniu latorośle: 18-letnia córka Joanna i 17-letni syn Ernest, zdobywający na razie wiedzę w szkole.

Liczyć na inne pomocne ręce nie zawsze natomiast można. Przez ostatnich lat kilka wraz z początkiem wiosny otrzymywali z giełdy pracy po 3-4 osoby, co stanowiło jakże znaczące odciążenie w rolniczym kieracie. Owe wsparcie było też korzystne finansowo, gdyż z tą instytucją dzielili po połowie opłatę, premiując na domiar zatrudnionych gratisowymi obiadami i rozdawanym do domów nabiałem. Tego roku jednak z powodu dotkliwego kryzysu ekonomicznego i obciętych funduszy giełda pracy nie przydzieliła nikogo. Wypadło zatem kręcić się samym i korzystać z pomocy sąsiedzkiej.

W poczynieniu większego rozmachu stopuje też Leśniaków niedobór własnej ziemi. 24 hektary odzyskanej po Lachowiczach-przodkach ojcowizny – to zdecydowanie za mało. Żeby być samowystarczalnymi, wypada więc uciekać się do dzierżawy. Obecnie w ten sposób korzystają z około 90 hektarów łąk i pól uprawnych. Raczej łączek i poletek, gdyż największy użytek zielony w jednym kawałku liczy hektarów 10, a największe pole, gdzie można orać-siać – zaledwie hektarów 8.

O wydajnym wykorzystaniu sprzętu można więc jedynie pomarzyć. Tym bardziej, że aby dojechać na poszczególne dzierżawione połacie, wypada pokonywać nieraz po 5-7 kilometrów. Co gorsza, dzierżawa ma to do siebie, że w każdej chwili można usłyszeć: „wynocha!”. I chcąc nie chcąc wypadnie opuścić połacie, których przekształcanie z nieużytków w złocące się kłosami pole kosztowało naprawdę wiele krwawicy. Jakby więc znaleźli się chętni sprzedania czarnej żywicielki po przesadnie nie wygórowanych cenach, nabyliby jej Leśniakowie co najmniej 50 hektarów, a podskoczyliby do góry z radości, gdyby ta znajdowała się w jednym zwartym masywie.

Pomocnych dłoni splot

Słowa szczerej wdzięczności pani Wida wraz z panem Andrzejem kierują wobec wszystkich, kto darzy ich rolnicze poczynania szacunkiem. Na tej honorowej liście znajdują się w pierwszej kolejności wydział rolny samorządu rejonu wileńskiego na czele z jego kierowniczką Lucjaną Binkiewicz oraz władze rodzimej gminy podbrzeskiej, a przede wszystkim jej starosta – Henryk Gierulski. Życzliwość ta jest zresztą posunięta jakże dalej niż li tylko słowna zachęta, gdyż wyrażana konkretną pomocą.

Przekonali się o tym przed pięcioma laty, kiedy późną jesienią straszliwy pożar strawił im dach obory wraz z naszykowaną na zimę karmą. Przekonali się o tym również tego roku, gdy wiosną potężna ulewa doszczętnie rozmyła 600 metrów drogi dojazdowej do ich domu, przez co zostali dosłownie odcięci od świata. By przerwać tę blokadę i jako tako dowieźć biały towar na bazar w Karolinkach, zładował Leśniak w błoto bez żadnej przenośni wszystkie będące w posiadaniu kamienie i inne materiały budowlane z olbrzymimi płytami żelbetowymi włącznie. Widząc tę mordęgę samorząd rejonu wileńskiego przydzielił 30 tysięcy litów, za które olbrzymimi wywrotkami nawieziono żwiru i przywrócono drodze przejezdność.

Posiadający tytuł najlepszego rolnika rejonu wileńskiego roku 2006 Leśniakowie otrzymują też namacalną pomoc z Unii Europejskiej. W roku ubiegłym tylko na zakup nowego sprzętu wpłynęło stamtąd 109 tysięcy litów, które scalone z własną równorzędną kwotą sprawiły, że gospodarstwo farmerów z Mitkuszek poprzez swą modernizację jeszcze bardziej wkroczyło w XXI wiek. Wielką chęcią pana Andrzeja jest bowiem, by przeszło ono zeń na syna Ernesta, zdradzającego mimo wieku juniora wielkie ciągoty do pracy na roli.

To „z ojca na syna” dodaje nieustępliwemu przybyszowi z dalekiego Lubienia skrzydeł i utwierdza w sensie wrastania w Wileńszczyznę. W stopniu tak wielkim, że melodia „Góralu, czy ci nie żal..?” pobrzmiewa w duszy już jedynie cichym echem…

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz