W kręgu sympatyków „Magazynu Wileńskiego”

Moje workuckie wigilie

W baraku było duszno od umęczonych oddechów i stężonego od przemokłych ubrań powietrza. Piersi przygniatał ból za te wszystkie cierpienia, które tu, na dalekiej północy, stale nam towarzyszyły.

Wyszedłem na zewnątrz. Ostry mróz przylgnął do mojego ciała lodowatymi szpilkami. Miotane wichrem płatki śniegu kłuły twarz, ale łagodziły nieco gniew i żal w sercu.

Nade mną zwisał ciemnosiny baldachim nieba. Patrzyłem w tę obcą i zimną przestrzeń, w bezkresną tundrę, a wydawało mi się, że widzę niebo, rozpostarte nad moją ukochaną Ziemią Wileńską, gdzie się urodziłem i walczyłem o Polskę. Znów myślami uleciałem w rodzinne strony… Wiatr uderzył gwałtownie w policzki podmuchem mroźnego powietrza. Uświadomiłem sobie, że od wielu już lat jestem workuckim łagiernikiem z wpisanym na plecach numerem K-471. Żal za utraconą wolnością i światem ścisnął za gardło. Z powodu przejmującego zimna wróciłem do baraku.

Wszyscy spali po niewolniczym trudzie. Poczułem się osamotniony, jakby nikogo nie było na tym świecie, jakbym nie miał rodziny. Usiadłem na swojej więziennej pryczy i… „rozkleiłem się”, dając porwać wspomnieniom – jak z zamierzchłej, dawno przeżytej przeszłości…

Była to Wigilia Bożego Narodzenia. Przeżyłem ją w pełnej samotności, daleko od mojej Ojczyzny i rodzinnego domu. Przed oczyma stanął mi obraz obrządku spożywanej w rodzinie wieczerzy wigilijnej. Zwarte dłonie i usta modliły się: „Matko Boska Ostrobramska, przyjdź mi z pomocą”. Dookoła, w promieniu niemal tysiąca kilometrów, królowała śnieżna surowa zima. Był to jedenasty rok mojego pobytu w sowieckich łagrach Workuty. Jedenasty rok głodu, poniżania, cierpień duchowych i fizycznych oraz oczekiwania na wolność.

Na szafce, która była pusta, miałem plasterek czarnego chleba. Posłużył mi jako opłatek. A w minionych latach stał się tu, na wygnaniu, symbolem polskiej wigilijnej wieczerzy. Dzieliliśmy się z kolegami wspólnej niedoli tym opłatkiem – kawałeczkiem chleba z namaszczeniem, ze łzami w oczach składając sobie nawzajem życzenia.

W uszach brzmiały słowa pamiętnej modlitwy ojca przy wigilijnym stole: „Boże, pobłogosław nam te dary, które dziś spożywać będziem”... I usłyszałem zanuconą cichutko przez kolegów-łagierników kolędę: „Bóg się rodzi / moc truchleje / Pan niebiosów obnażony…”.

Witold Olszewski „Orzeł”

Pan Witold Olszewski ze Świdnika już od szeregu lat jest prenumeratorem „Magazynu Wileńskiego”. Kilka razy do roku pisze do redakcji, powiadamiając o prolongowaniu prenumeraty, składając świąteczne życzenia. Listy krótkie, ale w każdym jest – chociaż słów kilka – o tym, jak bardzo oczekiwanym gościem bywa w jego domu nasze czasopismo. I motywacja: „bo ja również pochodzę z Ziemi Wileńskiej… Tam wyrosłem, uczęszczałem do szkół… Walczyłem o wolność Polski…”. Na propozycję redakcji, by opowiedział o swojej drodze życiowej, nie odezwał się. Ale króciutkie listy nadal regularnie otrzymywaliśmy.

A ostatnio Pan Witold nas zaskoczył. Wraz z życzeniami bożonarodzeniowymi przysłał powyższy obrazek-wspomnienie. I na prośbę redakcji napisał o swoim losie żołnierza-łagiernika… niemal w telegraficznym skrócie. Nie oznacza to wcale, że pióro się nie trzyma ręki Pana Witolda, czego dowodem jest zamieszczony powyżej obrazek wigilijny. Co więcej, Pan Witold pisze wiersze. Jeden z nich – na wycinku z gazety – włożył do koperty.

Wśród nadesłanych zdjęć i zapisanych odręcznie kartek – kopie dokumentów: zaświadczenie o zwolnieniu z łagrów, karta repatriacyjna, świadectwo o rehabilitacji wydane przez władze wolnej Litwy, dyplomy odznak i medali. Ma ich Pan Witold ponad dwadzieścia, a wśród nich: Order Męczeństwa i Zwycięstwa, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia, Krzyż Walecznych, Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Zesłańca, Medal Pro Memoria…

Zamieszczamy życiorys Pana Witolda, uzupełniony skąpymi faktami z listów do redakcji z poprzednich lat… Taki oto – życia rys, którego wystarczyłoby na opasłą powieść.

* * *

Urodziłem się 27 stycznia 1922 roku w Ejszyszkach. Moi przodkowie od wieków tam mieszkali. Pochodzę ze szlacheckiego rodu Olszewskich, pieczętującego się herbem „Gawron”. Moi rodzice, ojciec Michał i mama Józefa, mieli trzy domy i duże gospodarstwo rolne – tuż za miastem, przy drodze do Roubiszek. Tam, na kolonii – jak niegdyś nazywano – był nasz dom letniskowy, a przy drodze stał krzyż. Stoi dotychczas, tylko dom został zniszczony…

Z rodzeństwa miałem dwie siostry i brata. Siostra Irena dotychczas mieszka w domu rodzicielskim. Za władzy radzieckiej pracowała jako nauczycielka w szkołach polskich, obecnie jest na emeryturze. Brat Zygmunt mieszka w Wilnie.

W Ejszyszkach minęło moje dzieciństwo, tam ukończyłem szkołę powszechną. W latach uczniowskich aktywnie działałem w harcerstwie, byłem zastępowym. Co roku w czasie wakacji organizowaliśmy harcerskie obozy nad rzeką Solczą, w Zygmunciszkach, a nawet w Trokach nad jeziorami. Pamiętam nasze ogniska harcerskie i zabawy… W szkole powszechnej mieliśmy kółko teatralne. Ja również do niego należałem (grałem przeważnie główne role). Śpiewałem też w szkolnym chórze.

Po ukończeniu szkoły powszechnej wyjechałem do Wilna, by kontynuować naukę w Państwowym Gimnazjum Mechanicznym. Po otrzymaniu zawodu zamierzałem wyjechać do pracy do Mielca, do tak zwanego COP (Centralny Okręg Przemysłowy – ośrodek przemysłu ciężkiego, budowany w latach 1936-39 w południowo-centralnych dzielnicach Polski; w Mielcu znajdowały się zakłady silników lotniczych – przyp. red.). W 1939 roku ukończyłem gimnazjum i zdałem maturę. Dalsze plany pokrzyżowała wojna…

* * *

Mając trzy stopnie przysposobienia wojskowego, zgłosiłem się na ochotnika do wojska i służyłem w batalionie ochrony obiektów wojskowych w Wilnie. Po wkroczeniu Armii Radzieckiej do Wilna, dostałem się do niewoli, ale udało mi się uciec.

W 1940 zostałem zaprzysiężony do Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) przez por. Tadeusza Matysiaka ps. „Mucha”. Terenem mojego działania były Wileńszczyzna i Nowogródczyzna. Brałem udział w małej dywersji, w zdobywaniu broni. W tym samym czasie ukończyłem w konspiracji szkołę podchorążych oraz kursy dywersji i minerstwa. Otrzymałem stopień kaprala-podchorążego.

Podczas łapanek ulicznych w Wilnie zostałem aresztowany przez gestapo i wywieziony do obozu pracy w Poniewieżu. Pracowałem w warsztatach na lotnisku wojskowym w Pajuostach. Tu z dość liczną grupą więźniów prowadziłem akcję sabotażową. Wiedząc o tym, że Niemcy podejrzewają mnie, zorganizowałem ucieczkę z obozu. W wyniku tego gestapo aresztowało moich rodziców.

Wstąpiłem do oddziału partyzanckiego Armii Krajowej. Od lutego 1942 r. służyłem jako kapral-podchorąży ps. „Orzeł” w V Batalionie 77 pułku piechoty AK – 3 Kompanii 1 plutonu, pod dowództwem majora Stanisława Truszkowskiego ps. „Sztremer”. Ja byłem zastępcą dowódcy plutonu i dowódcą I drużyny. Nasz pluton był szturmowym i brał udział w licznych akcjach bojowych. Organizowaliśmy napady na bunkry niemieckie i litewskie, zdobywaliśmy duże ilości broni i amunicji.

Kiedy rozpoczęła się akcja „Ostra Brama”, czyli walka o Wilno, wraz z całym V Batalionem zdobyliśmy silnie umocnioną miejscowość Góry oraz dzielnicę Wilna, Rossę. W Wilnie zostałem ciężko ranny. Początkowo przebywałem w szpitalu polowym, następnie zostałem przewieziony do szpitala wojskowego. Po aresztowaniu dowódcy generała „Wilka” i całego sztabu, zostałem zabrany ze szpitala i ukryty w szpitalu polowym, ponieważ NKWD masowo aresztowywało żołnierzy Armii Krajowej.

Nie odzyskałem jeszcze w pełni sił, a już otrzymałem rozkaz organizowania dalszej działalności konspiracyjnej przeciwko okupantowi sowieckiemu. Początkowo walczyłem u boku komendanta „Krysi”, później z oddziałem „Śmiałego” dokonaliśmy wiele akcji, rozgromiliśmy więzienie w Ejszyszkach. Podczas jednej z odpraw sztabu zostaliśmy okrążeni przez NKWD. 22 lipca 1945 roku zostałem aresztowany w miejscowości Pojedubie i osadzony w więzieniu w Ejszyszkach. Podczas śledztwa byłem torturowany przez oficerów NKWD. Następnie zostałem przeniesiony do więzienia w Trokach, w którym poddawano mnie torturom nie do opisania. Następnym było wileńskie więzienie na Łukiszkach. 4 października 1945 roku zostałem osądzony przez Trybunał Wojskowy w Wilnie. Wyrok brzmiał: 15 lat katorgi w sowieckich łagrach. Los zesłańców podzielili ze mną członkowie naszej grupy: Świetlikowski, Pełka, Kociński, Urbankiewicz, Kulikowski, Zarzycki, Hajlman, Kiałka, Dziewulska, Zagórska, Skarga.

* * *

W czasie miesięcznej podróży do Workuty (Komi ASSR) przechodziłem piekło: bicie młotkami, służącymi do opukiwania wagonów, słona ryba zamiast pokarmu, brak wody do picia.

Kiedy przybyliśmy do celu, zostałem umieszczony w obozie mocno strzeżonym przez strażników. Skierowano mnie do kopalni nr 25 skrytka pocztowa 175/25, do kopania szybu głównego i dostawczego. W zamarzniętej do 150 m ziemi pracę wykonywałem przy pomocy prymitywnych, kiepskiej jakości narzędzi, przeważnie kilofa i łopaty. Otrzymywałem za tę nieludzko ciężką pracę tzw. głodową porcję żywnościową, czyli „trzeci kocioł”; z najlepszego, szóstego jedli kryminaliści. Byłem traktowany jako wróg państwa radzieckiego.

Trudne warunki klimatyczne (temperatura minus 40 i niżej), niedożywienie, brak ciepłej odzieży i katorżnicza praca zrobiły swoje w moim organizmie. Wycieńczony, chory na żółtaczkę trafiłem do szpitala obozowego. Po wyjściu ze szpitala zostałem przeniesiony do kopalni nr 26 skr. poczt. 175/26. Tam również bardzo ciężko pracowałem po 12 godzin na dobę, w dalszym ciągu cierpiałem głód.

W krótkim czasie znów trafiłem do szpitala, skąd wylądowałem w kopalni nr 7 skr. poczt. 175/7. Tu, z powodu wycieńczenia i braku sił, wykonywałem pracę ślusarza: pod ziemią, na małej wysokości pokładu przeprowadzałem remonty kombajnów górniczych i transporterów węglowych.

Po śmierci Stalina nastał dla mnie tragiczny lipiec 1953. W naszej kopalni wybuchł strajk, który przeniósł się na inne kopalnie. Do naszego obozu przyjechali prokurator generalny Radczenko i naczelnik łagrów workuckich Maslannikow. Po ich wyjeździe nakłaniano nas do pracy, a następnie z gniazd wartowniczych otworzono ogień z karabinów maszynowych. Było dużo zabitych i rannych. Ja również zostałem ranny i po stłumieniu strajku wywieziono mnie do łagru karnego o zaostrzonym rygorze obozowym. Po rocznym pobycie w tym obozie trafiłem do obozu przy kopalni nr 3 skr. poczt. 175/3. Tam również pracowałem przy fedrowaniu węgla w wiecznej zmarzlinie.

11 lipca 1955 r., po skróceniu dla mnie wyroku z 15 do 10 lat, zostałem zwolniony z obozu. Nie mogłem jednak z Workuty wyjechać, musiałem pozostawać na tzw. „specposieleniju”, więc dalej pracowałem w tej samej kopalni. Dopiero w czerwcu 1956 otrzymałem zezwolenie wyjazdu do kraju.

* * *

Wróciłem do Ejszyszek. Rodzice jeszcze byli wśród żywych i mieszkali razem z moją siostrą Ireną. Tu, w rodzinnej miejscowości ożeniłem się, biorąc za żonę Zytę Adamowiczównę, ejszyszczankę z zacnej, patriotycznej rodziny. Ślub wzięliśmy w miejscowym kościele, gdzie obydwoje zostaliśmy ochrzczeni i przystąpiliśmy do I Komunii św.

Musiałem wyjechać do Polski. W styczniu 1957 wraz z żoną przyjechaliśmy do Lublina, dokąd wcześniej wyjechała nasza dalsza rodzina. Ale wkrótce osiedliśmy w Świdniku, oddalonego 10 km od Lublina, gdzie zatrudniłem się w Zakładzie Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego (produkcja śmigłowców). Jako starszy kontroler jakości pracowałem tu aż do emerytury. Na emeryturze jestem od roku 1982, po ukończeniu 60 lat. Obecnie jestem inwalidą wojenno-wojskowym I grupy.

Od 1989 r. prezesuję kołu Światowego Związku Armii Krajowej. Jestem członkiem Zarządu Sybiraków i Zarządu Inwalidów Wojenno-Wojskowych. Należę też do Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej.

Mam córkę Alicję, która jest magistrem-inżynierem ochrony środowiska; zięć Bogdan – magister ekonomii. Mieszkają i pracują w Chełmie. Wnuk Wiktor (inżynier informatyk) z żoną Beatą mieszkają w Warszawie.

Przygotowała Helena Ostrowska

Wstecz