Podglądy

O wyższości swastyki nad sierpem i młotem

W Wilnie nie będzie ulicy śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego – orzekli rajcowie Europejskiej Stolicy Kultury AD 2009. No, i dobrze! Zważywszy negatywne opinie, jakie posypały się na litewskich portalach po ogłoszeniu, że taka ulica będzie, oraz radość, jaka na tychże zapanowała, gdy samorząd rakiem się z tej decyzji wycofał, wychodzi mi, że lepszy byłby żaden ukłon w stronę tragicznie zmarłego prezydenta niż taki – ze współczuciem na gębie a niechęcią w sercu.

Mniemam, że od tego, iż prezydent Lech Kaczyński w Wilnie nie będzie miał ulicy swojego imienia, nie ubędzie mu ani dostojności, ani chwały. Za to włodarzom miasta honoru – jak najbardziej. Po co było tuż po tragedii smoleńskiej robić z gąb cholewy, wyskakiwać przed żałobną orkiestrę i składać takie huczne deklaracje? Zwłaszcza, że nikt nikogo za ozór nie ciągnął. A zamiar, przypomnę, deklarowano z wielką pompą.

Pomysł zgłosił sam Jego Skandaliczna Wysokość mer (ciągle jeszcze?) Wilna Vilius Navickas, zaś tajemnicą poliszynela był fakt, że „ideę wspiera też rząd”. Wycofano się z niej, jak już wspomniałam, chyłkiem i na czworakach. Uzasadnienie tej zmiany nastroju przypadło w udziale szeregowemu radnemu Jurasowi Požele, przedstawicielowi wileńskiej Komisji ds. nazw, pomników i upamiętniania. Ten w imieniu wspomnianego ciała ogłosił, że w stolicy obowiązuje zasada nadawania ulicom imion znanych osób nie wcześniej niż pięć lat po ich śmierci.

W celu ucięcia dalszych dywagacji Požela oznajmił dziennikowi „Lietuvos rytas”, że „w najbliższym czasie komisja nawet nie zamierza do tego tematu wracać”. I słusznie! Oficjalny okres żałoby po ofiarach tragedii smoleńskiej dawno minął, Polska ma nowego prezydenta, świat pędzi do przodu jak oszalały, więc kto by tam rozliczał włodarzy Wilna z ładnej choć pustej obietnicy, rzuconej w tragicznej dla sąsiadów chwili? Co prawda, tytuł wielce kulturalnej stolicy niby do czegoś tam zobowiązuje, ale przyjmijmy, żeśmy kulturalni inaczej. Po 10 kwietnia mogliśmy coś tam napleść – wzniośle choć nieszczerze – bo tak akurat wypadało. A teraz nam się odmieniło, więc pocałujta w d... naszego wójta, a raczej mera wraz z całą komisją ds. nazw i „rządem, który to wspierał”.

Prywatnie nawet lubię taką jednoznaczność zachowań, bo przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia – bądź to osoba czy urząd. Tym bardziej nie rozumiem, po co to ględzenie o pięcioletnim okresie, który musi minąć od śmierci śp. prezydenta Kaczyńskiego, by stał się godnym jednego z wileńskich zaułków? I do kogo ta mowa, że to w Wilnie powszechnie stosowana zasada? Ojciec Święty został u nas uhonorowany zgrabnym parkingiem (hucznie zwanym placem Jana Pawła II) tuż po swoim odejściu do Domu Pana. Bojownik czeczeński Dżochar Musajewicz Dudajew (wybrany na prezydenta tej republiki w wyborach ocenianych przez obserwatorów jako „niecałkiem wolne”), gdy zginął trafiony rosyjskim pociskiem rakietowym, też nie budził u naszych rajców obaw: czy aby przypadkiem nie zmartwychwstanie? Dostał na Zwierzyńcu skwer swojego imienia jeszcze przed upływem okresu zastrzeżonego widać wyłącznie dla prezydenta RP. O takich argumentach, jakimi nas w imieniu samorządu uraczył Požela, Jan Izydor Sztaudynger zwykł był powiadać: „szumi drętwa mowa, jak muszla klozetowa...”.

Podsumowując: ktoś powie, że rzucanie takich obietnic na wiatr wizerunkowi Litwy służy niespecjalnie. Furda to! Nadrobimy strategią! Dokument pt. „Strategia kształtowania wizerunku Litwy” obecny rząd wypichcił w 2008 roku. I czas był po temu najwyższy. Jak się okazuje, nasze władze na kształtowanie pozytywnego obrazu Litwy w świecie w ciągu minionych 14 lat wydały... bagatela – 63 miliony litów. A świat się ku nam jak nie garnął, tak nie garnie. Ani zachodni turyści, ani tym bardziej inwestorzy nie tłoczą się jakoś u granic Litwy. Nawet nie zważając na to, że z myślą o nich nie brzydzimy się wywieszania różnojęzycznych tablic. Jedynie Polacy z uporem maniaków usiłują na Litwie i inwestować i ją zwiedzać. Ale nam ich nie trzeba, więc skutecznie obrzydzamy im i jedno, i drugie. Polskojęzyczne napisy podpadają u nas pod paragraf, a obywatele twierdzą, że Polacy są najmniej sympatyczni spośród sąsiadujących z Litwą narodów.

Ale do 2013 roku (na tyle opiewa strategia) wszystko się zmieni. Dzięki nowemu image Litwy i Litwinów Zachód co najmniej poprosi nas o rękę. Rząd bowiem we wspomnianym dokumencie zgromadził sporo odkrywczych myśli. Np. poucza, że kształtowanie sympatycznego wizerunku kraju służy „pozyskiwaniu przychylności innych państw”. Z kolei brak takiej strategii decyduje „o małym zainteresowaniu innych państw naszym krajem”.

A któż jest w stanie ukształtować to upragnione przez rząd sympatyczne postrzeganie Litwy? Tu ferajna premiera Kubiliusa umywa ręce. „Wizerunek państwa nie może być stworzony w gabinetach władzy – tłumaczy i zachęca. – Opinię na temat kraju współtworzy każdy z nas – poprzez swoją pracę, twórczość, obcowanie z obywatelami innych krajów”. A skoro tak, to rząd apeluje do wszystkich: „Śmiało twórzcie, pracujcie, podejmujcie odważne decyzje i w ten sposób kształtujcie wizerunek współczesnego państwa!”. Przypomnę jeszcze, że hasłem strategii jest zawołanie: „Litwa – odważny kraj!”.

Toteż, kto żyw i przez media dostrzeżon, rzucił się u nas do malowania konterfektu nieustraszonego kraju. Na miarę własnej inteligencji. Władze nikomu w procesie tej radosnej twórczości nie przeszkadzają, więc obraz wychodzi im tak odważny, że aż groźny. Nie zdziwię się, jeżeli świat niebawem zacznie się nas bać.

Zważcie no tylko: czy wiele jest w świecie (że już nie wspomnę o UE) krajów, gdzie opiniotwórczy tygodnik odważyłby się zamieścić artykuł negujący holokaust, za to pełen współczucia dla jego sprawców. Rozumiem, że demokracja, że wolność słowa i poglądów, że każdy lubi czasem uwolnić swój mózg od więzów logiki, prawdopodobieństwa i przyzwoitości. Ale czy mieniący się poważnym periodyk musi drukować każdy produkt takiej mózgowej, a raczej bezmózgowej swawoli? Przy tym w całej tej niezwykle obrzydliwej historii najbardziej oburzają mnie nie zawarte w artykule twierdzenia (jak ktoś cierpi na gładź cylindryczną kory mózgowej, to mu się po niej różne bzdury ślizgają), tylko tchórzostwo oraz łgarstwa zarówno samego autora jak i broniącej go redakcji.

Zauważyłam, że opinię publiczną najbardziej oburzył poniższy fragment artykułu Petrasa Stankerasa (historyka i (eks)pracownika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Litwy) pt. „Trybunał Wojskowy w Norymberdze – największa prawnicza farsa w historii”: „W trakcie procesu norymberskiego podstawę prawną zyskał mit o rzekomym wymordowaniu 6 mln Żydów, chociaż tak naprawdę Trybunał nie posiadał żadnego podpisanego przez Adolfa Hitlera dokumentu w sprawie ich likwidacji”.

Skoro już jeden idiota tę wstrząsającą herezję wyprodukował, a grono innych miało czelność ją opublikować, wypadałoby oczekiwać, że to inteligentne inaczej towarzystwo będzie swojej „tezy o micie” broniło do ostatniej kropli śliny. A gdzież tam! Redaktor naczelny tygodnika Gintaras Sarafinas reakcję ambasadorów i ministra spraw wewnętrznych na arcydzieło Stankerasa uznał za przesadną.

Natomiast sam Stankeras (a propos: obrońca swastyki jako „niewinnie skompromitowanego znaku”), gdy zdał sobie sprawę, że tym razem narobił smrodu na pół świata, próbował wykręcić się kłamstwem. Przekonywał agencję BNS, że wcale nie zamierzał negować holokaustu. Wypowiedział się tylko o liczbie ofiar masowej zagłady, tymczasem w redakcji ktoś mu przerzucił słowo „rzekomo” na niewłaściwe miejsce, przez co artykuł zyskał zupełnie inny wydźwięk.

Naczelny „Veidasu” to kłamstwo skwapliwie potwierdza. No, bo właściwie jakich tam 6 milionów zamordowanych? „(...) Dotychczas potwierdzono, że zgładzono 4 mln Żydów, on zaś pisze „o micie 6 mln”. Zwyczajnie rozważa. Widzimy tu i nasz błąd, jako redakcji, że słowo „rzekomo” jest w niewłaściwym miejscu. Teoretycznie (...) powinno być (...) „mit o rzekomo 6 mln zamordowanych Żydów” – łże Sarafinas aż ziemia jęczy, a też rozpacza, że „z powodu tego jednego zdania” jego autor musiał się rozstać z ukochaną posadą w MSW.

Te wykręty czynią rzecz całą jeszcze bardziej obrzydliwą. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w mediach, wie, że takie błędy się nie zdarzają. Nie w tego typu publikacjach. To nie był tekst o zaletach wschodniej gimnastyki Tai Chi czy zasadach pielęgnacji balkonowych pelargonii. Redaktorzy „Veidasu”, jeżeli nie są skończonymi debilami, musieli zdawać sobie sprawę, jak paskudny, prowokacyjny i skandaliczny tekst przyniósł im ich „godny zaufania” autor. Jestem pewna, że ślęczeli nad nim jak nad czym dobrym, nic nie majstrując przy jego treści, inaczej fujary z nich nie dziennikarze.

A z drugiej strony: czy liczba żydowskich ofiar holokaustu może mieć jakikolwiek wpływ na ocenę tej bezprecedensowej w historii świata zbrodni? NIE! I co za kanalią trzeba być, by ze współczuciem opisywać ostatnie chwile hitlerowskich zbrodniarzy, ani słowem nie wspominając o cierpieniach ich ofiar. A swoją litością dla skazanych Stankeras wręcz wali czytelnika po oczach. Serwuje na ten przykład szczegółowy opis egzekucji skazanego w trakcie procesu norymberskiego ministra spraw zagranicznych III Rzeszy Joachima von Ribbentropa. Wykonawców wyroku przedstawia jako beznamiętnych kolekcjonujących ofiary katów: „Żołnierze przywiedli bladego ze strachu J. Ribbentropa. Opadłego z sił eksministra strażnicy wręcz wlekli w stronę szubienicy. Ten z trudem wymówił swoje nazwisko. Strażnik związał skazanemu nogi, a amerykański sierżant K. Wood zarzucił mu na głowę czarny worek i założył pętlę. K. Wood nie ukrywał satysfakcji z faktu, że stał się wykonawcą historycznego wyroku: J. Ribbentrop był jego 348 wisielcem”.

Dla wzmocnienia efektu dorzuca wzmiankę o tym, jak długo niektórzy skazani hitlerowcy dyndali na szubienicy, zanim umarli. Z oprawców czyni niewinnie straconych, bo przecież nie ma dowodu, że wiedzieli o istnieniu obozów śmierci, gett, straszliwych egzekucjach na cywilnej ludności. Cóż więc przy tej zbrodni dokonanej na elicie III Rzeszy oznaczają wymordowani Żydzi, zwłaszcza jeśli zgładzono zaledwie 4 ich miliony (uważa się, że od 5 do 7)? Na szczęście, Stankeras wierzy w triumf sprawiedliwości. „Przyjdzie czas, gdy wszystko stanie na swoje miejsca, namiętności wygasną, a zemsta i nienawiść zaspokoją swoje pragnienia” – warczy zaciekle w imieniu „ofiar” Norymbergi.

Czołowi litewscy politycy i osoby uchodzące za moralne autorytety te podpadające pod paragraf herezje (pożal się, Boże) historyka (i tygodnika też) potraktowali jak, za przeproszeniem, pierdnięcie chama w kulturalnym towarzystwie. Udali, że nic się nie stało. Zaznaczę, że Niemcy za takie „faux pas” skazali w 2009 roku swojego obywatela na sześć lat więzienia. Nasza Prokuratura Generalna (obawiam się, że tylko dzięki reakcji zagranicznych ambasadorów) też wszczęła w tej sprawie dochodzenie, ale zdziwiłabym się, gdyby Stankeras trafił do pudła chociażby na miesiąc (wg naszego kodeksu karnego grozi mu do 2 lat). Szczególnie, że ten adwokat nazistów na internetowych portalach biega za gieroja. „Wreszcie ktoś dowalił tym parchom!”.

Ale czemu ja się dziwię? Antysemityzm, antypolonizm, narodowy socjalizm, nacjonalizm są u nas ostatnio bardzo trendy? Mamy wszak premiera, który twierdzi, że „obrona (...) zdrowego nacjonalizmu nie jest czymś złym”. Mamy ministra spraw zagranicznych, który swój „zdrowy nacjonalizm” obnosi z dumą, jak jaki order. Mamy sąd, który orzekł, że hasło „Litwa dla Litwinów!”, skandowane podczas neonazistowskiego pochodu, wcale nie jest podżeganiem do narodowościowych niesnasek. Mamy przedstawicieli partii rządzącej – konserwatystów – którzy ramię w ramię chadzają z łysolami w neofaszystowskich pochodach.

Nikt też u nas nie niepokoi organizatora tych pochodów – Litewskie Centrum Narodowe – którego Führer Marius Kundrotas dziwuje się publicznie: „Czy wypada parę okrzyków nazywać podżeganiem?”. Za ulubieńca mediów uchodzi sygnatariusz Aktu Niepodległości Romualdas Ozolas, który podczas jednego ze zorganizowanych przez młodych „zdrowych nacjonalistów” wieców krzyczał: „Spójrzcie no tylko, ilu policjantów! Znaczy władza się nas boi! Oni się boją naszych idei, które na Litwie zwyciężą i zostaną zrealizowane!”.

Nie wiem, jak pani prezydent z premierem, a ja boję się jak cholera. O przyszłość naszego kraju i o jego image. Coraz wyraźniej wyrysowuje się na nim cień swastyki i nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Bo u nas tylko sierp i młot wywołują histerię panujących. Niedawno ktoś zakapował organom praworządności poniewieskich dozorców, którzy odgarniali śnieg czerwonymi łopatami z wizerunkiem... (apage satanas!) sierpa i młota właśnie. Znaleźli gdzieś w magazynach tak zdobioną trwałą dyktę, w ramach oszczędności sporządzili sobie z niej szufle do śniegu i do roboty! Rozbawili tym przechodniów, ale w świetle naszego prawa – to poważne wykroczenie. Za propagowanie sowieckiej symboliki chłopom grozi grzywna od 500 do 1000 litów. I dobrze, bo to ofermy. Trza było zamalować sowieckie sierpy „niewinnie skompromitowanym znakiem”...

Lucyna Dowdo

Wstecz