Mąż, żona i… ambona

Jadwiga i Gerold Juniewiczowie korzeniami rodowymi są na wskroś wrośnięci w Wileńszczyznę, jako że ona pochodzi z Pojunel koło Jęczmieniszek, a on – z Ławaryszek. Dziś mieszkają natomiast na 11 piętrze jednego z wieżowców na skraju Nowej Wilejki, w dzielnicy, gdzie dach nad głową dostawali zatrudnieni w licznych tutejszych zakładach, póki te działały. W mieszkaniu, którego ściany do niedawna usiane były trofeami myśliwskimi, poczynając salonem a łazienką kończąc. I nie bez kozery. Mężowi na służącej do polowania z zasiadki ambonie wiernie towarzyszy bowiem… żona. Wyraźnie przejąwszy pasje od Jagienki z „Krzyżaków”.

Uśmiecha się pani Jadwiga, gdy po to porównanie sięgam, będąc zdania, że z powodzeniem mogłaby posłużyć Henrykowi Sienkiewiczowi za prototyp jednej z głównych postaci tej powieści. I zaraz zaprzecza, że wyraźnie za wysokie to progi na jej, wiejskiej dziewczyny nogi.

Z nartami – w stronę podium

Przyszedłszy na świat w chłopskiej rodzinie, już za młodu skazana została na trudy życia, jakże inne niż miewa ogórek w cieplarni. Do szkoły było po 3,5 kilometra w jedną stronę. Droga niepomiernie wydłużała się zimą, kiedy piętrzyły się na niej przepastne zaspy. Kupili więc rodzice Dziuni narty i tak jeździła po wiedzę bezdrożom na przekór, coraz bardziej nabierając wprawy w szusowaniu po śnieżnych błoniach.

Kiedy podjęła naukę w Podbrodzkiej Szkole-Internacie i kiedy w narciarskie szranki wypadło stanąć, ku własnemu zaskoczeniu jako pierwsza zameldowała się na linii mety. W cień mimowolnie musiały się usunąć też prawie wszystkie rówieśne rywalki w mistrzostwach szkół rejonu święciańskiego. Zdobyte drugie miejsce nie uszło uwagi nauczyciela wuefu, a że akurat kończyła szkołę i planowała podjęcie nauki w Wileńskim Politechnikum, oddano ją w roku 1972 pod opiekę Julii Stašeliene, naonczas jednej z najbardziej znanych na Litwie specjalistek od narciarstwa biegowego.

Talent Jadwigi rozwinął się tak bujnie niczym rozmaryn w piosence. Konsekwentnie „łykanie” kilometrów na treningach zaprocentowało miejscem w ścisłej czołówce litewskiej. W biegach płaskich na białych trasach oraz w rywalizacji biathlonistek, która to rywalizacja zaczęła robić furorę nie lada wśród białogłowych.

Wychowanka Stašeliene i w jednym, i w drugim była dobra, gęsto sięgając po laury w mistrzostwach Litwy. Ba, po tym, gdy znalazła się w składzie młodzieżowej związkowej drużyny „Dynamo”, otworem w rozjazdach stanął cały ówczesny Związek Sowiecki, gdzie zresztą nie stanowiła jedynie tła dla konkurentek, czego potwierdzeniem piąta lokata w rywalizacji biathlonistek-juniorek w jego mistrzostwach.

Dziś z perspektywy czasu skłonna jest twierdzić, że mogła na białych trasach, jakby sportowi oddała się bez reszty i jakby do końca pozostała wierna jedynie narciarstwu, zanotować o wiele znaczniejsze sukcesy. Że interesowała ją jednak „szeroka specjalizacja”, bardziej niż dobitnie dowodzi wykonanie normy mistrzyni sportu Związku Sowieckiego w trzech(!) różnych dyscyplinach: w narciarstwie, w biathlonie i w wieloboju wojskowo-stosowanym. Nie ukrywa: traktowała rywalizację jako wspaniałą przygodę życiową, aczkolwiek ta nie była nigdy celem nadrzędnym. Kiedy stanęła przed dylematem: gonić za medalami i rekordami czy też założyć rodzinę, instynkt kobiety i matki okazał się silniejszy. Zdecydowała stanąć na ślubnym kobiercu z Geroldem, który – trzeba przyznać – miał aż 6-letnią cierpliwość w smaleniu do niej cholewek.

Sport pożycie spawał

O ich znajomości zadecydowały (a jakże!) treningi narciarskie w politechnikum, gdzie się uczyli. Późniejszy wybranek serca był bowiem również w nich rozkochany i to bynajmniej nie w sposób amatorski, gdyż zdołał się przebić nawet do młodzieżowej biathlonowej kadry Litwy, dostąpił zaszczytu bronienia jej barw w III Zimowej Spartakiadzie Narodów ZSRR w Swierdłowsku. Oboje twierdzą zgodnie, że hart ducha wyrobiony na białych trasach okazał się niezwykle ważnym spoiwem w ich pożyciu małżeńskim i w rozumieniu się bez słów.

Kiedy w roku 1980 dwukrotnie już dzieciata Jadwiga zdecydowała podjąć zaoczne studia w Kowieńskim Instytucie Wychowania Fizycznego, otrzymała ze strony męża nie tylko moralną akceptację, ale również jakże namacalne wsparcie ramieniem w prowadzeniu domu i w wychowywaniu małych pociech. Nic więc dziwnego, że zdobyty po 5 latach ogromnych wyrzeczeń dyplom trenera-wykładowcy wychowania fizycznego gotowa była dzielić po połowie z Geroldem.

Potem tę miłość do sportu nieśli wspólnie przez życie pracując w zakładzie „Żalgiris”, gdzie zresztą Juniewiczowa w latach 1977-1997 piastowała stanowisko instruktora sportowego, kształtując zdrowe robotnicze ciała. W sposób tak imponujący, że „Żalgiris” pod tym względem stawiano za przykład dla całej republiki, bo wodził rej w międzyzakładowych bataliach, bo wychowywał krocie tych, kto wykonywał normatywy tak popularnego wówczas GTO, czego gorącym orędownikiem był zresztą dyrektor Jerzy Siwicki.

Juniewiczowie – Jadwiga, Gerold oraz dwaj jego bracia – Czesław i Walerian, też „żalgirisowcy” – świecili w tym przykładem przez osobiste zaangażowanie. Uniwersalne na tyle, że potrafili występować równolegle w 15-20(!) dyscyplinach i zżynać całymi naręczami wawrzyny, co trwało niepodzielnie do początku lat 90., kiedy to zakłady w Nowej Wilejce w sławetnym okresie „prychwatyzacji” zaczęły masowo stawać, wyrzucając ludzi na bruk.

Pani Jadwiga cieszy się dziś, że w porę zdążyła uczepić się etatu wuefmanki w ówczesnej szkole średniej nr 51, funkcjonującej obecnie pod nazwą „Žara”, którą to funkcję piastuje do dziś, mając tygodniowo po 20 lekcji wychowania fizycznego i mozolnie formując tężyznę fizyczną uczniowskiej młodzieży.

Drżyjcie, Polonusy!

Choć lata uprawiania wyczynowego sportu w przypadku Juniewiczowej były-minęły, ani myśli odejść w rywalizacji na „emeryturę”, przez co kolekcja trofeów sportowych ciągle się powiększa, a miejsce szczególnie poczesne zajmują w niej krążki wywalczone w Zimowych i Letnich Igrzyskach Polonijnych. W pierwszych zadebiutowała w roku 1993, od razu pokazując dla rodaków z całego świata, ile wart jest wilniuk, jako że w rywalizacji narciarek w swej grupie wiekowej dwukrotnie stanęła na najwyższym stopniu podium.

Identyczne zwycięskie dublety potrafiła też kopiować w każdych kolejnych edycjach „białego szaleństwa” Polonusów. Co więcej, kiedy do programu igrzysk wprowadzono biathlon, wnet stanęła na starcie i żadna z rywalek nie była jej w stanie przeszkodzić w zwycięstwie. Nawet wówczas, kiedy organizatorzy w obawie, by nie doszło z bronią do nieszczęśliwych wypadków, zdecydowali karabinki zamienić na… łuki. Jadwiga strzelała tak, że sam legendarny Wilhelm Tell, jakby kibicował, miałby zapewne klaskaniem obrzękłe prawice.

W roku 2001 prezes KS „Polonia” Wilno Stefan Kimso zaproponował pani Jadwidze występ w Letnich Igrzyskach Polonijnych, których gospodarzem był Sopot. Wybrała się na nie praktycznie z marszu, zastanawiając się po drodze, w jakich to konkurencjach może wypaść najlepiej. Wracała natomiast do domu jako multimedalistka: z jednym medalem złotym (strzelanie z pistoletu), jednym srebrnym (rzut dyskiem) oraz trzema brązowymi (singel i debel w tenisie stołowym oraz wędkarstwo morskie). Ten ostatni został zdobyty we wspólnej rywalizacji z mężczyznami, mającymi jakże więcej wprawy w łowieniu taakiej ryby.

Po obiecującym debiucie, rozsmakowawszy się w zwycięstwach, pani Jadwiga była już obecna na organizowanych w dwuletnim cyklu każdych kolejnych letnich harcach rodaków z całego świata, mocno zresztą dając się rywalkom we znaki. W roku ubiegłym, podczas sierpniowych batalii w Toruniu medalowe łupy Juniewiczowej powiększyły się naraz aż o 7 krążków, z których 5 – to trofea z najcenniejszego kruszcu. Na najwyższym stopniu podium pani Jadwiga stała trzykrotnie, gdy dekorowano najlepsze pływaczki na poszczególnych dystansach, a ponadto wygrała w swej grupie wiekowej rzut dyskiem i pchnięcie kulą.

Można być prawie pewnym, że w gablotach z trofeami zrobi się jeszcze ciaśniej po starcie Juniewiczowej w VIII Zimowych Igrzyskach Polonijnych, których gospodarzem w dniach 6-14 marca br. będzie Zakopane. Jak tradycja każe, przymierza się bowiem do występów w narciarstwie klasycznym i biathlonie, a o ile nie pokryją się terminy, również w łyżwiarstwie szybkim i w saneczkarstwie. Oddane wyczynowemu sportowi w młodości 12 lat życia powoduje, że w każdym z występów będzie walczyła do upadłego. Nie w jej to bowiem stylu startować jedynie dla udziału.

Wzór dla weteranów

Mimo upływu lat zachowuje pani Jadwiga doskonałą kondycję, co jakże rzutko uwidacznia się w rywalizacji weteranów. Zarówno w republice, gdzie nawet młodsze rywalki nie mogą dotrzymać jej kroku, jak też poza nią. W roku ubiegłym w mistrzostwach świata biathlonistów-weteranów w fińskim Kontiolahti wywalczyła jeden złoty i dwa srebrne medale.

Natomiast tegoroczny sukces pani Jadwigi jest jeszcze bardziej imponujący. Ze Światowych Zimowych Igrzysk Weteranów Sportu, których gospodarzem w dniach 25-31 stycznia był słoweński Bled, przywiozła dwa okazałe złote krążki w rywalizacji strzelających narciarek. I ponownie musiała szeroko rozkładać ręce na dociekania braci dziennikarskiej o tajniki powodzenia.

Sama bowiem tak do końca nie wie, gdzie takowych szukać: może w genach, może w samozaparciu do stałych treningów na nartach albo nartorolkach i w celności oka na strzelnicy, może w harcie ducha. Za ten procentujący po dzień dzisiejszy hart ducha jest Juniewiczowa dozgonnie wdzięczna swojej pierwszej trener z lat młodości – Julii Stašeliene. Długo zresztą nie mogącej przeboleć, że jej tak perspektywiczna podopieczna wybrała zamiast dalszych treningów, mogących ją zaprowadzić nawet na najwyższy stopień olimpijskiego podium, miejsce na ślubnym kobiercu.

Naśladując Jagienkę

Oprócz miłości do sportu małżeństwo Juniewiczów mocnym węzłem scala też pasja myśliwska. Jako pierwszy za zewem Artemidy poszedł gospodarz domu, który łowieckiego „bakcyla” przełknął poniekąd dziedzicznie, gdyż po ojcu i pozostaje mu wierny po dzień dzisiejszy. Począwszy od roku 1980, kiedy to został członkiem klubu myśliwskiego przy zakładzie „Żalgiris”, gdzie przez 24 lata pracował. Temu klubowi o nazwie „Rytas” przewodniczy zresztą od roku 1988, ciesząc się mirem 22 jego członków, a 8 z nich – to właśnie Juniewiczowie. Ten oktet tworzy Gerold z dwoma synami oraz jego bracia ze swymi latoroślami płci męskiej. Jest w tym gronie również małżonka Jadwiga.

Dziś się uśmiecha pan Gerold na wspomnienia, jak to namówił ją w roku 1981 do wzięcia udziału w prawdziwym polowaniu z naganką, ujadaniem ogarów oraz widokiem na zwierzynę, co to rażona strzałami pokotem padała na ziemię. Namówił, żeby cokolwiek męską ciekawość połowicy zaspokoić, nie przypuszczając wszak, że stanie się ono jej miłością od pierwszego wejrzenia. Nie zraziło panią Jadwigę długie terminowanie w charakterze naganiacza, nim będąc jedynym rodzynkiem wśród mężczyzn dostąpiła zaszczytu stanięcia wraz z nimi na linii ognia i pozyskania w roku 1992 legitymacji członka klubu.

Jej myśliwska kariera potoczyła się równie błyskotliwie co i sportowa. Bo też powiązane były: wyrychtowane w celności podczas długich biathlonowych treningów oko i pewna ręka stały się rękojmią powodzenia łowieckiego. Za każdym razem strzelała jak w transie, budząc mimowolny podziw wśród bywałych myśliwych.

Próbkę tego kunsztu dała również podczas mistrzostw Litwy kobiet-myśliwych w strzelaniu do kaczek, jakie w sierpniu 2002 roku odbyły się pod Rosieniami. W gronie 29 rywalek miała najlepszy wynik, rażąc na domiar jakże trudną do ustrzelenia łyskę. Sława o niej po tym miała gruchnąć na całą Litwę, choć wyraźnie się zmiarkowała, kiedy wyszło na jaw, że… ma do czynienia z Polką.

Nie było też mocnych na Jagienkę z Wileńszczyzny podczas wielce prestiżowego ogólnorepublikańskiego polowania na bażanty w marcu ubiegłego roku w Norwiliszkach. Ona, płeć słaba, nie po raz pierwszy „utarła nosa” wszystkim mężczyznom. W ustalonym czasie najmniejszą liczbą strzałów upolowała 6 tych ptaków, w tym też okaz królewski, wypuszczany zgodnie z tradycją na zakończenie imprezy, który teraz pod wypchaną postacią stanowi okazałe domowe trofeum.

Ech, ta oręż dzika..!

Z tymi myśliwskimi łupami mieli do niedawna Juniewiczowie powody do drapania się w głowę na znak wyraźnego zakłopotania. Chodziło o wygospodarowanie wolnego miejsca w mieszkaniu, by ulokować tam kolejną zdobycz: poroże, skórę albo oręż dzika, bo tak naprawdę wolna od nich pozostawała jedynie… ubikacja. Tym bardziej, że były to trofea, które niejednemu myśliwemu mogą zawlekać oko bielmem zazdrości. Około 20 z nich zostało bowiem nagrodzonych medalami na wystawach, jakie od 1967 roku począwszy organizuje Litewskie Stowarzyszenie Myśliwych i Rybaków.

Ostatnia podobna ekspozycja, mająca zresztą aktualnie miejsce w dworze Bystrampol pod Poniewieżem, też obsypała zgłoszone przez Juniewiczów okazy dwoma złotymi i srebrnym medalem. Innymi słowy, myśliwska chwała po raz kolejny nisko im się kłania. Dołączając również do tej spod znaku wszech czasów, gdyż wycenione na 178 punktów poroże kozła (samca sarny), jakie swego czasu padło łupem Gerolda, znajduje się w pierwszej dziesiątce mu podobnych, odkąd taka klasyfikacja w Nadniemeńskiej Krainie jest w ogóle prowadzona.

Mniej biegłym w łowiectwie należy się w tym miejscu kilka słów wyjaśnienia. Chodzi bowiem o to, że w przypadku każdego gatunku utarła się wielowiekowa tradycja, które z części upolowanej zwierzyny zaliczane są do trofeum. Przykładowo u dzika, za takowe uchodzi tzw. oręż: szable (kły) z dolnej żuchwy oraz fajki – kły z jego górnej szczęki. Żeby ustalić te rekordowe, w rachubę wręcz z aptekarską dokładnością jest brana ich długość i szerokość, szlif, symetryczność, proporcja, odymienie i barwa. Na swój międzynarodowy sposób wyceniane jest i obracane w punkty poroże łosia, czaszka borsuka, parostki rogacza albo muśliny muflona.

Zresztą, ci mniej wtajemniczeni w łowiectwo winni są też choć w minimalnym stopniu zgłębić bardzo ciekawą, ukształtowaną i mocno rozbudowaną przez wieki jego gwarę środowiskową. Żeby np. wiedzieć, że omyk – to ogon zająca, basior – dorosły samiec wilka, gwizd – ryj dzika, cewki – kończyny sarny, lira – ogon cietrzewia, a wieniec – to poroże jelenia. Inaczej bowiem słuchając sążnistego bajania myśliwych, gdzie zresztą prawda przetkana jest gęsto fikcją, wypadnie siedzieć po części niczym na tureckim kazaniu.

Brutalne i romantyczne „pif-paf”

Zdaje sprawę Juniewiczowa, iż zarzucając na ramię dwururkę, w las idąc i strzelając bez pudeł, rani wyraźnie ambicje mężczyzn i poniekąd odczarowuje mające być białogłowym zaklęte rewiry. Jako jedna z zaledwie 70-kilku w całej Nadniemeńskiej Krainie, naśladujących sienkiewiczowską Jagienkę z „Krzyżaków”.

Trudno wprawdzie liczyć, że jej wzorem będzie można upolować niedźwiedzia i skórę na nim podzielić. Bo dziś w litewskich kniejach brunatnego misia, podobnie jak żubra czy też tura ze świecą w dzień biały nie uświadczysz. Padły hen kiedyś pod strzałami jak łowców tak kłusowników. Ci ostatni, kiedy w latach 1991-1995 matuszka-anarchia wyraźnie się rządziła, bezczelnie przetrzebili łosie, sarny, dziki i inną leśną faunę. Kto wie, czym by się ta masakra skończyła, gdyby w roku 1997 nie zapadła i nie była konsekwentnie egzekwowana decyzja o dobrowolnym oddaniu nielegalnie posiadanej broni. Teraz dzięki mądremu odstrzałowi zwierzyny wyraźnie przybywa, choć żeby jej stan z lat 1980-1990 przywrócić, musi upłynąć nieco czasu.

Kluby myśliwskie, zrzeszające obecnie na Litwie około 35 tys. członków, po to właśnie są, by gospodarka łowiecka była mądrze prowadzona. W parze z planowym odstrzałem winna też bowiem cierpliwie zdążać troska o zwierzynę. W przypadku klubu „Rytas” jakże wymownym jej znakiem jest wywiezienie tegoroczną tonącą w zaspach zimą do rozmieszczonych na terenie ich rewiru 12 paśników ponad 15 ton zboża: owsa, grochu, wyki i pszenicy. Pochodzącego z 4-hektarowego areału, uprawianego przez Juniewiczów na odzyskanej ojcowiźnie. Tak na dobrą sprawę po to jedynie, by poprzez uzyskane plony dokarmiać mieszkańców lasu, gdy śnieg i mróz na dworze.

Świadomość tego mądrego odstrzału powoduje, że serce pani Jadwigi cokolwiek mniej się kraja, kiedy spust naciska wymierzywszy w chyżą sarenkę, wiedząc, że za chwilę ta padnie śmiertelnie rażona. Zresztą, te „krwawe sceny” wyraźnie tuszuje jakże romantyczna otoczka polowania: pełgające gwiazdami niebo, ciemna ściana lasu i ty na ambonie cały w słuch zamieniony, czy aby dzik nie idzie. A potem ta adrenalina, kiedy trzeba w okamgnieniu zwierza na muszkę pojmać i nie spudłować. Ta adrenalina potęguje się w dwójnasób podczas polowania z naganką, kiedy psy ujadają jak najęte, a z gęstwiny raptem się wynurza i pędzi na ciebie aż ziemia drży mu pod nogami ogromne łosisko. Te pojedynki sam na sam śnią się nieraz potem po nocach, zaprzedając duszę łowiectwu i Matce Naturze.

Po profesorsku wtajemniczeni

Jednym zgodnym pociągnięciem ręki może małżeństwo Juniewiczów podpisać się pod stwierdzeniem, że są do reszty dziećmi tej Matki Natury, a kto wie, czy owa ciągota nie wynika po części z wiejskich genów. Jak obliczyli na Jej łonie co roku spędzają ponad 200 dni. Od siedmiu miesięcy ten kontakt mają jeszcze bardziej ułatwiony. A to dlatego, że zrealizowali od dawna chowane swe wielkie marzenie – na odzyskanej ziemi w Jurzdyce za Mościszkami, gdzie swego czasu mieszkał i znalazł spoczynek wieczny Jan Obst – założyciel muzeum Adama Mickiewicza w Wilnie, własnymi rękoma w ciągu pięciu lat pobudowali na fundamencie 10x12 metrów okazały półtorapiętrowy dom z bierwion jak dzwony.

Przy byle okazji jadą tam, zostawiając swe mieszkanie „pod chmurami” w Nowej Wilejce. By nakarmić wiernych druhów polowań – cztery psy myśliwskie, popływać łódką i połowić ryby na założonym obok półtorahektarowym stawie. Jest tu teraz wystarczająco miejsca dla multum trofeów myśliwskich, mimowolnie przywołujących piękne wspomnienia. A najważniejsze – mają obok kilka hektarów własnego lasu, który wraz z wiosną intonuje wielką symfonię życia.

Teraz, zimą, mogą dosłownie z ganku do woli wzrok sycić sarenkami, łosiami i inną zwierzyną, przychodzącą do paśnika, by zaspokoić głód. I wcale wtedy ręka nie szuka bezwiednie strzelby albo sztucera, gdyż byłby to odruch bardziej swojski kłusownikowi a nie po profesorsku wtajemniczonym w łowiectwo, czego jakże wymownym potwierdzeniem tytuły myśliwych selekcjonerów, jakim Gerold został obdarzony w roku 1988, a Jadwiga – 7 lat temu.

Oznacza to, że nie przystoi im uśmiercać pierwszego z brzegu zwierza. Przedtem niż nie wycenią na poczekaniu, czy aby ten okaz nadaje się do odstrzału. Nie jest to sprawa łatwa. Z wyjątkiem rogaczy, których kondycję co do joty zdradza okazałość poroża. Wystarczy, że jest asymetryczne albo słabo rozgałęzione, a można być pewnym, że taki sarniak, łoś czy jeleń nękany jest kłopotami zdrowotnymi, a przez to bez wyrzutu sumienia można mierząc weń nacisnąć na spust broni. Ta zresztą ma być o odpowiedniej sile rażenia. Na drobniejszą zwierzynę albo ptactwo nadaje się śrut, na grubą – konieczna kula. A to po to, by trafione sztuki nie męczyły się, tylko poniosły śmierć nagłą. W czym dopomóc ma oczywiście sokoli wzrok i nie zwykła drgać przy oddawaniu wystrzału ręka.

Goszcząc u Jadwigi i Gerolda Juniewiczów, można godzinami słuchać ich jakże barwnych opowieści o wspólnej pasji, której patronuje św. Hubert. Są one dopełniane pokazem skrzętnie poukładanych w albumach zdjęć, gdyż pani Jadwiga wyruszając na polowanie zwykła też zabierać aparat fotograficzny lub kamerę. By uwieczniać się podczas zasiadek na ambonie, w tyralierze podczas naganek albo przy tuszkach upolowanych zwierząt. A przy okazji, jako kobiecie, nie uchodzą też jej wnikliwej obserwacji kwiatki, ptaki, perląca się na trawie rosa. Innymi słowy, piękno tego świata w mnogości przejawów, którego postrzeganiu polowanie tak sprzyja.

5 wilków, 23 łosie rogacze, 98 kozłów, 227 saren, ponad 200 lisów, ponad 190 jenotów, 20 borsuków, 120 bobrów, mnogość wszelkiego ptactwa – tak się przedstawia uproszczony łowiecki dorobek małżeństwa Juniewiczów. Statystyka ta jest zresztą w czasie przeszłym nieaktualnym z tendencją wzrostową. Bo las jest dla nich drugim domem, gdzie wyborną myśliwską intuicją jakże skutecznie „wietrzą” kolejne łupy...

Henryk Mażul

Wstecz