Nasi Czytelnicy – o swej wileńskiej przeszłości

Młodość nad Wilią

(Dokończenie. Początek w nr. 1- 2010 r.)

W OKUPOWANYM WILNIE

…Z zakamarków pamięci z odległych lat dzieciństwa wyłaniają się atrakcyjnie obchodzone święta, celebrowane tradycje i obyczaje. Najbardziej oczekiwanym i najradośniejszym było Święto Bożego Narodzenia. Choinka w naszym domu sięgała sufitu, przystrojona w autentyczne choinkowe świeczki, „anielskie włosy” i mnóstwo zabawek, łańcuchów oraz świecidełek.

Stół, z obowiązkowym siankiem pod obrusem, rozciągano na całą długość: zawsze stawiano na nim o wiele więcej nakryć niż było domowników. Zasiadały przy nim znajome osoby samotne, a w okresie wojennym – rozdzielone przymusowo z rodziną. Przed wojną stół uginał się od rozmaitych potraw. Było kilka rodzajów ryb przyrządzanych na rozmaite sposoby, barszczyk czerwony z uszkami. Na deser – kisiel żurawinowy, kompot z suszu i „śleżyki”: te centymetrowej wielkości ciasteczka jadło się z mlekiem makowym z bakaliami.

Po kolacji dzieci rozpakowywały prezenty, a temu miłemu zajęciu towarzyszyły liczne „ochy” i „achy”. Później wszyscy szliśmy na Pasterkę, a nazajutrz odbywały się przyjęcia u nas, u znajomych i przyjaciół, które trwały do Nowego Roku. W dzień Nowego Roku, w południe panowie wyruszali do zaprzyjaźnionych domów z życzeniami noworocznymi, a w razie nieobecności gospodarzy, zostawiali swoje karty wizytowe. Były to krótkie, kurtuazyjne wizyty, ale wypadało je złożyć. Dużo śpiewaliśmy kolęd, a Tatuś był naszym dyrygentem. Zapamiętałam również, że na wileńskich ulicach przez całą zimę dominował dźwięk dzwonków – janczarów, bowiem ze względu na wielkie śniegi poruszano się sankami, na które zamieniano wozy wiejskie jak i konne dorożki.

Barwne wspomnienia z dzieciństwa kojarzą się z dorocznym jarmarkiem – Kaziukiem, obchodzonym w dniu 4 marca, na św. Kazimierza – patrona Wilna. Odbywał się na Placu Łukiskim, gdzie ustawiano niezliczoną liczbę straganów z wyrobami z drewna – łyżkami, cebrzykami, nieckami, baliami. Wszystko ręcznie wykonane przez okolicznych wieśniaków. Gospodynie zaś oferowały piękne barwne samodziały, kapy, narzuty, chusty. Wszędzie królowały słynne „kaziukowe” serca z piernika, bogato zdobione napisami w rodzaju: „Kocham Cień”, „Ty Ptaszka Moja”. Na Kaziuku upływał nam nieraz cały dzień: chodziliśmy od jednego straganu do drugiego, nie czując zimna.

Niedziela Palmowa – to krocie przepięknych wileńskich palm, które z wielkich koszy sprzedawano przed każdym kościołem. Niepowtarzalne, barwne, rozmaitej wielkości – prawdziwe dzieła sztuki wiejskich mistrzyń. Dziś, tak licznie sprzedawane w kwiaciarniach polskich – na wzór wileński są również ładne, ale dla mnie – to tylko namiastka tych zapamiętanych z Wilna…

Do bardziej smutnych obyczajów należało posypywanie gałązkami świerkowymi dróżki biegnącej od domu, w którym ktoś zmarł – aż do bramy wychodzącej na ulicę. Widząc takie „świerkowe ścieżki”, ludzie z ulicy wstępowali do domu żałoby, by się pomodlić za duszę zmarłego. Z takim obyczajem nigdzie więcej się nie spotkałam…

Jako uczennica, największe postępy miałam w nauce języków (co zresztą procentuje do dziś). Gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej wkrótce po rozpoczęciu wojny Litwini zamknęli, podobnie jak inne polskie gimnazja. Musiałam więc kontynuować naukę – podobnie jak większość moich rówieśników – na tajnych kompletach, w często zmienianych, prywatnych mieszkaniach, również w naszym domu na Zarzecznej.

Było trudno i niebezpiecznie, ale mieliśmy wspaniałe grono pedagogiczne, bardzo oddane swemu posłannictwu. Tzw. komplety składały się najwyżej z dziesięciu uczniów. Gorliwość w zdobywaniu wiedzy była ogromna, być może na zasadzie zakazanego owocu. Pobierałam też naukę gry na fortepianie u pani Szeligowskiej. Podobno ładnie rysowałam, deklamowałam, a najbliżsi uważali, że mam zdolności aktorskie.

W mieszkaniu na Zarzecznej największy pokój, zarekwirowany naszej rodzinie, często zmieniał lokatorów. Najlepiej wspominam młodego lejtnanta litewskiego, który z głębi Litwy przywiózł tu żonę, studentkę Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Przylgnęła ona do naszej rodziny, często u nas przesiadywała. Uczyła się od nas mowy polskiej, ja doskonaliłam swój język litewski. Litwini – to bardzo rozśpiewany naród. Również Wala (bo tak miała na imię) często śpiewała. Ja jej wtórowałam i tak mijały dni, przeplatane samodzielną nauką i lekcjami na kompletach.

Łaciny uczył nas prof. Burczyk, dawny pedagog z zamkniętego Gimnazjum im. E. Orzeszkowej. Jego nazwisko figuruje m. in. w indeksie profesorów tegoż gimnazjum, zamieszczonym w książeczce pt. „Była kiedyś taka szkoła”, którą otrzymałam na pamiątkę od syna. Znalazłam tam również nazwiska kilku innych znajomych profesorów tajnego nauczania oraz nazwiska kilku starszych koleżanek, które jeszcze zdążyły przed zamknięciem gimnazjum rozpocząć w nim edukację. Profesor Burczyk utrwalił się szczególnie w mojej pamięci dzięki wyjątkowo ciekawej metodzie nauczania języka – jak wówczas mówiono – „martwego”. Z nim lekcje łaciny były wielką przyjemnością, mimo że był bardzo wymagający, dokładny, surowy. Niestety, zbliżający się front przerwał nasze lekcje.

W tym czasie spotkałam pierwszą moją, jak mi się wydawało, miłość. Był to sąsiad z parteru, były uczeń tzw. Szkoły Technicznej, który z obawy przed wywiezieniem do Niemiec pracował w niemieckiej firmie naprawy samochodów (HKP). Przeniósł się z rodziną do naszej kamienicy po zbombardowaniu ich mieszkania w centrum miasta.

Spotkałam go parę razy i widocznie „zaiskrzyło” między nami, bo podszedł do mnie na ulicy, przedstawił się i odtąd chodziliśmy na spacery, aż do czasu łapanek. Był też codziennym gościem mojej rodziny, której bardzo przypadł do gustu. Nazywał się Tadzik Arcimowicz. O cztery lata starszy ode mnie, ładny, dobrze ułożony, spokojny. Byłam dumna, że taki chłopak zainteresował się mną – podlotkiem. Uważałam się za brzydulę, choć miałam zgrabną sylwetkę.

Rodzice Tadzia żyli z dawnych oszczędności. Ojciec – farmaceuta, „przejadał” z rodziną swoją przedwojenną aptekę. Był to człowiek uzdolniony artystycznie, np. wypalał w desce piękne obrazy, które potem pokrywał barwną farbą. Miałam kilka jego obrazków. Razem z moją najmłodszą córką trafiły one do Kanady i obecnie zdobią pokój mojego wnuka.

Nasza młodzieńcza miłość (jeżeli można teraz tak nazwać to pierwsze niedorosłe zauroczenie) skończyła się z chwilą zbliżania się wojsk sowieckich do Wilna i pierwszych ostrzałów i ataków bombowych. Mój Tadzio, wraz z rodzicami i bratem, uciekał na noc z miasta do znajomych na wsi, a rano wracał z niepewnością, czy nasz dom jeszcze stoi. Ojciec mój bardzo krytykował jego tchórzostwo i brak troski o swoją dziewczynę. A ja boleśnie to przeżywałam, tym bardziej, że większość moich kolegów w jego wieku była bardzo zaangażowana w ruchu oporu i działała w Armii Krajowej.

Na początku lipca 1944 roku nasz dom znalazł się na linii ostrzału. Z jednej strony bronili się Niemcy, z drugiej już nacierali Sowieci. My, stłoczeni w piwnicy, słuchaliśmy gwizdu pocisków i huku rzucanych bomb. Za dnia udawało się na chwilę wymknąć do swojego mieszkania, coś naprędce ugotować, posilić się i przygotować do koszmarnej nocy w przyległej oficynie. Piwnice pod naszymi mieszkaniami zajęte były przez sztab sowiecki. Byłam mimowolnym świadkiem rozstrzelania pod naszymi oknami kilku pojmanych Niemców… Wydawało mi się, że walka o Wilno nigdy się nie skończy. Kiedy, przy udziale naszych chłopców z AK, wypędzono ostatnich Niemców, zjawił się mój Tadzio z rodziną. Ale nie na długo: podobno wyjechał jednym z pierwszych transportów do Lublina i nasz kontakt się urwał.

W tym czasie zacieśniła się moja przyjaźń z Janeczką Granowską, siostrzenicą
pani Szeligowskiej. W obawie przed represjami ze strony Niemców, przybyła tu z matką i siostrą z Nowego Sącza i zamieszkała u państwa Szeligowskich. Ojciec jej był dyrektorem Kolei Państwowych w Nowym Sączu. Udało mu się później przedostać do Ankary, skąd czasami przysyłał swojej rodzinie jakieś paczki.

Z Janeczką uczyłyśmy się na kompletach. Była uzdolniona plastycznie, malowała kartki wielkanocne, bożonarodzeniowe, imieninowe. Rozprowadzała je po sklepikach i w ten sposób starała się pomóc rodzinie. Dużo czasu spędzałam w jej towarzystwie, a że u państwa Szeligowskich przewijało się wiele osób z ówczesnego świata kultury i sztuki, o czym już pisałam, poznałam wiele ciekawych i znanych postaci.

Wrócę jednak do czasów okupacji niemieckiej. Mimo że czasy wojenne były ciężkie, naszej rodzinie, dzięki Tatusiowi, powodziło się nie najgorzej. Większość ludności zajmowała się wówczas tzw. handelkiem. Tatuś znał dobrze języki litewski i niemiecki. Poza tym potrafił łatwo nawiązywać kontakty z ludźmi. Na przykład, zapoznał się z Litwinką z Poniewieża, która przyjaźniła się z Niemcem, kierownikiem dużej hurtowni spożywczej. Niemcy, jak wiemy, byli bardzo przekupni, więc i jej Hans kradł z hurtowni takie specjały jak masło, pasztety, salcesony, mąkę, cukier, pieprz.

Ojciec przewoził nabyte produkty w wagonach bagażowych – za butelkę wódki kolejarze sami ukrywali towar przed kontrolą. Podobnie na dworcu kolejowym w Wilnie: za kawał słoniny lub wódkę żandarmi niemieccy pilnowali ojcu jego towar. Mąkę i pieprz odbierali handlujący przekupnie na podstawie kwitów bagażowych, natomiast masło i kiełbasy ojciec odstępował po własnej cenie (a często i bez pieniędzy) licznym znajomym z dawnych lat, których ojcowie lub opiekunowie albo nie wrócili z wojny, albo byli wywiezieni czy przebywali gdzieś za granicą.

Wiem, że w ten sposób mój ojciec pomógł wielu rodzinom będącym w potrzebie. Nasza czteroosobowa rodzina, z piątą Kazią, zawsze zasiadała do stołu w liczbie najmniej ośmiu osób. Akurat w porze obiadowej schodziła się grupka znajomych, których gościnni Rodzice zawsze zapraszali na wspólny posiłek. Pamiętam m. in. pannę Stasię, sierotę, której rodzina została zesłana, a ona sama mieszkała gdzieś u sióstr zakonnych. Przychodziła codziennie po obiad. Albo staruszka, pani Bonizełło, żyjąca w skrajnej nędzy, która straciła miliony w czasie rewolucji; koleżanka Kazi – Marcela i inne, których imiona zatarły się w mojej pamięci. Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że dzięki moim Rodzicom i ich wielkim sercom te osoby przeżyły okrutny czas wojny i okupacji.

Ale ten pozorny „dostatek” okupiony był niebezpieczeństwem podróży pociągami, często atakowanymi i ostrzeliwanymi przez partyzantów. Do pociągów, którymi jeździła przeważnie ludność polska, doczepiano często niemieckie wagony wojskowe, które były właśnie obiektem ataków partyzantki. Pamiętam nocne czuwanie Mamusi przy oknie, trwające często do rana, modlącej się o szczęśliwy powrót Tatusia.

Co miesiąc (bo częściej nie można było) rodzice wysyłali paczki żywnościowe do sióstr mojej matki, do Generalnej Guberni, do wujka Mańka do oflagu, i do kuzynki w Oświęcimiu. Często też przebywał u nas wujek Stach Kwasieborski, były właściciel majątku Grabowo koło Augustowa, ukrywający się przez większość roku w polskim majątku na Litwie. W czerwcu 1941 r. został stamtąd wywieziony na Syberię i słuch po nim zaginął. Jego żona, ciocia Marynia, mieszkała u swojej szwagierki, razem z Babcią i wujkiem Zygmuntem, w majątku Kalinowo koło Warszawy.
Ich synowie, wywiezieni z Augustowa, dostali się do Armii Andersa i poprzez m. in. Monte Cassino, Anglię, dostali się do USA i tam się osiedlili. Udało się im sprowadzić tam swoją matkę (Babcia i wujek Zygmunt zmarli) i ciocię Marynię, gdzie też zmarła.

Ciocia Janeczka, której mąż był w oflagu, wraz z córką Lilą i ciocią Tunią, mieszkały w Rembertowie, zajmowały się wyrobem firan, hafciarstwem, żyjąc bardzo skromnie. Comiesięczne paczki z Wilna stanowiły dla nich potężny zastrzyk żywnościowy. Wszystkie były w Armii Krajowej. Ciocia Wisia i Jadzia (już wdowy) wraz z Januszkiem, rówieśnikiem mojego brata, mieszkały we Lwowie, skąd przyjechały do Polski dopiero w 1956 roku.

W NIEZNANE

Gdy się okazało, że Wilno pozostanie stolicą jednej z republik radzieckich – Litwy, pomimo tego, że wojna jeszcze trwała, powstał Polski Urząd Repatriacyjny. Polacy, nie mający zamiaru przyjmować obywatelstwa sowieckiego, zaczęli się zapisywać na wyjazd za Bug. Pierwsze transporty zaczęły odjeżdżać już od końca stycznia 1945 roku. Z naszego domu pp. Szeligowscy wyjechali w lutym 45 roku transportem nr 2 do Lublina. Topniało grono znajomych i przyjaciół, szczególnie młodzieży, której groziła mobilizacja do wojska sowieckiego, w lepszym wypadku do tzw. Armii Berlinga, utworzonej w Związku Radzieckim przez Wandę Wasilewską.

Byli to Polacy-zesłańcy, pragnący walczyć z wrogiem, którzy nie zdążyli już dostać się do Armii Andersa. Żołnierze Berlinga na ogół niezbyt życzliwie byli traktowani przez ludność polską w Wilnie, która widziała w nich prosowieckie wojsko polskie. Myślę, że nie było to do końca sprawiedliwe, gdyż cierpieli na zesłaniu jak wszyscy Polacy. Chrzest bojowy przeszli pod Lenino, pokonali setki kilometrów, by dostać się pod sztandary wojska polskiego z Orłem, choć bez korony. Trzeba uświadomić sobie, że ludzie ci przeszli piekło na ziemi i chcieli jak najszybciej dostać się do Ojczyzny.

Moi przyjaciele starali się zapisać do możliwie najwcześniejszego transportu i biuro PUR-u było oblegane przez niezliczone tłumy. Zaczęły się też początkowo pojedyncze aresztowania akowców, którzy szczęśliwie nie uwierzyli „wyzwolicielom” i nie udali się na zgrupowanie do miejscowości Miedniki. Ci, którzy zaryzykowali, zostali otoczeni przez sowieckie czołgi i wywiezieni w głąb Rosji. Oficerów wywieziono do Riazania, gdzieś w okolice Uralu, między innymi naszego sąsiada majora Bolesława Zagórnego, ps. „Jan” – dowódcę AK ze strony dzielnicy Kalwaryjskiej. Pozostali w Wilnie akowcy musieli więc co prędzej wydostać się z miasta. Niestety, jak wiemy, prześladowania i represje w stosunku do byłych żołnierzy AK objęły całą Polskę, były aresztowania, fabrykowanie fikcyjnych procesów, ginęli młodzi ludzie z rąk niby polskiej władzy. Do dziś nie wiadomo, ile młodych istnień unicestwiono w lochach Urzędu Bezpieczeństwa…

Do naszego mieszkania, po zarekwirowaniu przez wojska sowieckie największego pokoju, wprowadzali się kolejno w grupach 3-4-osobowych sowieccy funkcjonariusze tzw. „swiazi”, wojsk łączności, której sztab mieścił się w coraz liczniej opuszczanych mieszkaniach przez Polaków. Byli to jednak ludzie w miarę spokojni i kulturalni, oficerowie-inżynierowie, którzy nie ingerowali w nasze rodzinne życie.

Wielkim ciosem dla wszystkich pozostałych w Wilnie Polaków, jak i na pewno na całym świecie, była wiadomość o zamachu i śmierci generała Władysława Sikorskiego na Gibraltarze. To nas ostatecznie przekonało, że nikt się za nami nie ujmie, Wilno nigdy nie będzie nasze i trzeba się stąd wynosić. Zdawałam sobie sprawę, że dni pobytu w moim drogim mieście gwałtownie się kurczą. Rodzice pakowali w skrzynie to, co można było zabrać ze sobą, a więc porcelanę, bieliznę stołową i pościelową, obrazy, dywany, firany. Wszystkie meble musiały pozostać w opuszczanym mieszkaniu, na które już oczekiwał major „łączności” z rodziną przybyłą z Rosji.

Z jakąś dziwną desperacją wędrowałam po ulicach i zaułkach wileńskich, starając się zapamiętać ich niepowtarzalny urok i klimat.

...Stare zaułki, stare kamienice,

wilgotną pleśnią porośnięte mury

w dziwacznych skrętach biegnące ulice

błękitne niebo nad miastem u góry.

( ... )

O, Wilno moje! Twój czas niezwalczony

Łańcuchem złotym przykuwa do ciebie!

A komu przyjdzie w dalekie iść strony,

Ten widzi słońce blednące na niebie!

(autor NN)

Z bólem stwierdzałam, że moje miasto staje się coraz bardziej szare i bezbarwne, i smutne, jakby uciekało z niego życie. Przeważnie puste wystawy sklepów, coraz mniej rodowitych mieszkańców, natomiast dawało się zauważyć po całkiem innym sposobie ubierania się – przybywających ze wschodu nowych osiedleńców. Coraz częściej pojawiały się ciężarówki wypełnione ludźmi i dobytkiem, zmierzające w kierunku stacji towarowej, skąd odchodziły transporty tzw. repatriantów, siłą wyrwanych z krwiobiegu miasta, jego życia i historii.

Otrzymaliśmy zawiadomienie o wyznaczonym terminie wyjazdu. Po łzawym pożegnaniu z naszą Panią Najświętszą znad Ostrej Bramy i miejscem spoczynku Marszałka, z ulubionymi z dzieciństwa miejscami, w lipcu 1945 roku wsiedliśmy do ciężarówki z naszym dobytkiem, zmierzając wraz z innymi wysiedleńcami do stacji towarowej. Nasz transport był 36. W każdym wagonie musiało się zmieścić 20 osób. Załadowywanie wyjeżdżających do kilkudziesięciu wagonów transportu trwało do wieczora.

Wczesnym wieczorem ruszyliśmy. Łzy niepowstrzymanie płynęły po twarzach. Było lato, więc słońce jeszcze wysyłało swoje ostatnie promienie, oblewając i złocąc swym blaskiem wieże kościołów i żegnając wygnańców ze swojej własnej, rodzonej, ukochanej Ziemi Wileńskiej. Stukot kół oddalał nas od stron rodzinnych, wioząc w nieznane, a ukochane moje Wilno pozostało jak żywa rana, krwawiąca w sercu, coraz dalej i dalej... Jak już wspomniałam, każdy wagon towarowy był przeznaczony dla dwudziestu osób z bagażem. Dlatego też wszyscy starali się dobierać w gronie znajomych, by w miarę bliskim otoczeniu podążać ku niepewności. Nam również udało się zebrać dwadzieścia znajomych osób, jadących w tym samym kierunku, tzn. w stronę Gdańska.

Jechaliśmy ponad tydzień, aż do Kobylego Pola pod Poznaniem. Najbardziej utkwił mi w pamięci przerażający, dosłownie księżycowy widok zrujnowanego miasta, kiedyśmy przejeżdżali przez Warszawę. Był szary świt, pochmurny i ponury, a skamieniały krajobraz wzbudzał uczucie grozy i bólu. Choć słyszeliśmy o powstaniu i krwawych walkach z Niemcami o każdą ulicę, nie spodziewaliśmy się, że można tak zdemolować milionowe miasto. Jechaliśmy w ciszy przez umarły gród, jak przez cmentarz. Słychać było tylko szept modlitwy…

W Kobylem Polu staliśmy cztery dni. Trzeba było cały dobytek przeładować z wagonów towarowych jadących na szerokich torach na tzw. lory czyli węglarki, które miały rozstaw kół już węższy, obowiązujący w całej Polsce. Jazda na tych lorach była koszmarem. Stosunkowo niewielką odległość – 350 km, pokonaliśmy w ciągu tygodnia, ponieważ wagony towarowe, takie jak nasz, w dzień stały na bocznicy w olbrzymim upale, a nocą jechały. Pęd powietrza na odkrytych lorach i chłód przenikały nas do szpiku kości. W ciągu dnia większość pasażerów naszego transportu udawała się do pomp, z których parowozy zaopatrywały się w wodę i stojąc w „kolejce” czekało się na swoje kilka minut ochłody w strugach zimnej wody.

Wreszcie dojechaliśmy do Gdańska Głównego i do kresu naszej tułaczki. Trzeba było jeszcze odczekać na podstawienie kursujących ciągle ciężarówek przed nasz wagon i tak dotarliśmy do baraków PUR-u (Polski Urząd Repatriacyjny), znajdujących się we Wrzeszczu przy ówczesnej Alei Rokossowskiego, obecnej Alei Zwycięstwa, w pobliżu Teatru i Filharmonii. Tam rozlokowano każdą rodzinę w osobnym pokoju, wskazano stołówkę, „toalety”. Po dniu pełnym nowych wrażeń, ale z poczuciem zakończonej wędrówki, zasnęliśmy kamiennym snem.

Nazajutrz Tatuś poszedł na poszukiwanie jakiegoś poniemieckiego wolnego mieszkania. Wieczorem wrócił w minorowym nastroju z wiadomością, że te wszędzie są już pozajmowane. Trzeba było szukać dalej. Tymczasowo zaoferował nam swoją gościnę syn naszych przedwojennych przyjaciół – Zbyszek Sokołowski, który znalazł się we Wrzeszczu tuż po zakończeniu tam działań wojennych i miał trzypokojowe mieszkanie przy ul. Topolowej. Stawił się po swoją matkę, panią Jadzię, która jechała z nami w jednym wagonie. Ojciec jego, major, zginął w Lasku Katyńskim. Mieliśmy więc czasowo dach nad głową. W następnych dniach Tatuś kontynuował poszukiwania…

Na zakończenie, te moje wspomnienia z lat młodości i zawartą w nich tęsknotę, chciałabym spiąć jak klamrą kilkoma fragmentami wiersza-piosenki o ukochanym mieście, ułożonym przez byłe uczennice Gimnazjum im. E. Orzeszkowej:

Żegnaj, Wilno, miłe miasto me rodzinne

Takie piękne, takie inne niż setki

w świecie miast,

Tu ma młodość i niewinna moja miłość

Kwitła tak jak biały kwiat.

Do murów Twych i chat

W siwych oparów welonie

Góry Zamkowej cień tonie

I żal się budzi do wszystkich

na świecie ludzi.

Echo dziecinnych lat i wspomnień

dawnych świat.

Muszę porzucić i już nie wrócić do Ciebie,

Choć Cię kocham tak gorąco, tak szczerze

Żegnam dzisiaj każdy próg, bo w dal

mnie wiedzie Bóg.

Żegnaj, Wilno, miłe miasto me rodzinne

Takie piękne, takie inne niż setki w

świecie miast.

Halina Lisiecka

Wstecz