Człowiek epoki

Na marginesie Międzynarodowej Konferencji Naukowej w Słupsku z okazji 70. rocznicy śmierci S. I. Witkiewicza i z imprezy Muzeum Literatury w Warszawie

„Witkiewicz stanowi dziś swego rodzaju fenomen, jest niepokojącym błyskiem meteoru na ciemnym i zamazanym firmamencie polskiej rzeczywistości twórczej i intelektualnej. Jest to c z ł o w i e k e p o k i w pełnym tego słowa znaczeniu, czyli ten, w którego umyśle przecinają się i zahaczają świadomie aktualne zagadnienia współczesności i znaki czasów, w których żyjemy” – pisał w 1932 roku redaktor krakowskiego miesięcznika „Gazeta Literacka” Jerzy Braun.

Z biegiem lat okaże się, iż Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) wyprzedził swoją epokę...

Pisze nasz współczesny, Janusz Degler:

„Pod wpływem wspomnień i relacji osób, które go znały, skłonni jesteśmy nieraz patrzeć nań jak na człowieka niezrównoważonego, którego życie upływało na pijaństwie, orgiach narkotycznych, bulwersowaniu opinii publicznej różnymi szokującymi pomysłami i ekstrawaganckim zachowaniem, dla którego twórczość była rodzajem zabawy. Gdy tę legendę skonfrontujemy z dokumentami (np. z listami do żony i przyjaciół), wyłania się obraz człowieka ciężko pracującego, by zarobić na życie i bez końca borykającego z kłopotami finansowymi, człowieka heroicznie zmagającego się z różnymi swymi słabościami, ale bynajmniej nie szaleńca, przeciwnie – starającego się zawsze, aby w tym, co robi jako artysta, być „zapiętym na ostatni guzik”. Jego zapiski pozornie chaotyczne i przypadkowe w jakiejś mierze potwierdzają prawdziwość tych słów.

Słupsk: Muzeum Pomorza Środkowego

Witkacy: bliski czy daleki? – pod takim tytułem we wrześniu ubiegłego roku odbyła się w Słupsku, w tamtejszym Muzeum Pomorza Środkowego, Międzynarodowa Konferencja Naukowa z okazji 70. rocznicy śmierci Stanisława Ignacego Witkiewicza, której opiekunem naukowym był wybitny polski witkacolog prof. Janusz Degler, autor świeżo wydanej książki pt. „Witkacego portret wielokrotny”. Organizatorem konferencji było Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, współorganizatorem – Narodowe Centrum Kultury w Warszawie.

Nie pierwsza to już tego rodzaju konferencja zaaranżowana w Słupsku. Tamtejsze Muzeum Pomorza Środkowego szczyci się największym na świecie zbiorem prac Witkacego, zatem już siłą tego faktu o Autorze „Szewców” będzie się tu mówiło przy każdej nadarzającej się okazji.

Konferencję zagaił dyrektor muzem, Mieczysław Jaroszewicz. Uczestniczyło w tym forum dziesiątki prelegentów (z Polski, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Litwy, Niemiec, Moguncji...). Z okazji obchodów znamiennej rocznicy odbyło się wręczenie darowizny do zbiorów muzeum. Helene Zaleski – prezes Zarządu Alior Banku w Warszawie – wręczyła „Portret Heleny Białynieckiej-Biruli”. Maciej Kobyliński – prezydent miasta Słupska oraz Zdzisław Sołowin – przewodniczący Rady Miejskiej w Słupsku – wręczyli „Portret Heleny Maciak”.

W konferencji udział wzięli znany włoski reżyser Giovanni Pampiglione oraz historyk sztuki, dramaturg Olav Munzberg i polska aktorka Janina Szarek – dyrekcja artystyczna polsko-niemieckiej sceny „Teatr Studio am Salzufer” w Berlinie.

Giovanni Pampiglione wydał dwa tomy własnych przekładów sztuk Witkacego, które od 1975 roku reżyserował („Szewcy”, „Mątwa”, „Nadobnisie i koczkodany”, „Oni” i in.).

Janina Szarek, znana polska aktorka przeżyła z Witkacym niejedną wspaniałą przygodę. W 1977 roku zagrała główną rolę kobiecą w inscenizacji telewizyjnej „Wariata i zakonnicy” w reżyserii Krystiana Lupy. To przedstawienie stało się nie tylko kultową inscenizacją w Polsce, bo zdobyło także europejską nagrodę teatralną. „Wariata i zakonnicę” Janina Szarek – tym razem jako reżyserka – zrealizowała w prowadzonym przez nią, razem z Olavem Munzbergiem, Teatr-Studio w Berlinie; inscenizacja cieszyła się wielkim sukcesem i wysokim uznaniem krytyki.

W ramach imprez towarzyszących przedstawiono dwa spektakle: „Witkacy: jest 20 do X-tej” (Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku, reżyseria – Andrzej Maria Marczewski) oraz premierę „Pragmatystów” wg Witkacego (Teatr Exodus z Ciechanowa, scenariusz i reżyseria – Katarzyna Dąbrowska).

Czesia o swym „robaczku świętojańskim”

Głównym motorem konferencji był jej opiekun naukowy prof. Janusz Degler, a w centrum uwagi jego (jak już wspomniałam wyżej) świeżo wydana książka pt. „Witkacego portret wielokrotny”, solidnie opracowane dzieło naukowe (556 s.), bogato ilustrowane. Niezwykle cenny dar dla znawców przedmiotu, i nie tylko – przeciętny inteligent przeczyta ją z nie mniejszym zainteresowaniem, dowie się wielu ciekawych szczegółów z życia kobiet Witkacego. Przykładowo: listy Czesławy Oknińskiej-Korzeniowskiej do zaprzyjaźnionych z nią Marii i Edmunda Strążyskich.

„Ze Stasiem stosunki b. dobre [...]. Smutno będzie mi bez niego. Wkrótce na pewno wyjedzie – boję się pytać – kiedy. Bardzo go kocham i mam wrażenie, że takiego uczucia nie otrzymał nigdy i nigdy zapewne nie był dla kogoś tak dalece w sz y s t k i m – jak dla mnie, ten mój robaczek świętojański” (list z 1 stycznia 1934).

Po niedoszłym razem z Witkacym samobójstwie we wsi Jeziory na Polesiu (18 września 1939), po pogrzebie Witkacego, Czesława powróciła do Warszawy. Po Powstaniu Warszawskim została wywieziona do Oświęcimia, potem do Ravensbruck, Mauthausen i do obozu pod Lipskiem. Po wojnie wróciła do Polski, w latach 1948-1957 pracowała w kancelarii w sanatorium dziecięcym w Zakopanem, mieszkając początkowo u Marii i Edmunda Strążyskich, potem u Raczkowskich. W 1958 powróciła do Warszawy, gdzie dostała pracę w Instytucie Wydawniczym PAX w charakterze sekretarki. Niedoszłe samobójstwo oraz przeżycia obozowe wywarły głęboki wpływ na jej osobowość. Według relacji osób, które ją bliżej znały, kochała „SIW” (Stanisława Ignacego Witkiewicza) nawet pośmiertnie, zamawiała mszę w jego intencji, podpisując klepsydrę jako „Witkacowa”. Niżej cytowany jej list do Marii i Edmunda Strążyskich (z 30 grudnia 1968) jednak jest tego zaprzeczeniem.

„Kochani –

Dziękuję za list świąteczny. W „Świecie” z dnia 22-29/11. 68 jest artykuł Anny Micińskiej o Stasiu. Anna Micińska czerpie ze źródeł Waszych wiad[omości]. Przeczytałam i zemdliło mnie. Mam wstręt do swojej przeszłości (tych 10 lat życia ze SIW). Byłam muchą w sieci pająka – o czym mówił mi Strug i buntował do ostatniego dnia swego życia. I miał rację, a ja miałam intuicję, uciekając od niego co najmniej dwa razy w roku, a 2 razy to nawet uciekłam na kilka miesięcy. I gdyby nie wojna – byłabym w Paryżu z kimś wysokiej klasy – naukowcem – bez tego przykrego wstrętu do siebie i do niego (SIW). Linke też buntował mnie, ale Staś nasyłał wszystkich przyjaciół z Polski i zagranicy (Malinowski – Cornelius i jeszcze ktoś z Paryża), nawet Żonę i Tadeusza S[zturma] de S[ztrema] i uległam przyjaciołom.

Jedyne, co było prawdą, to jego przekonanie, że nie kochałam go – ale czemu czepiał się mnie kurczowo i ze mną musiał umierać. Trudny Los – a teraz obrzydzenie do wspomnień o nim. Ale mówić mi się o nim nie chce, ani pisać wspomnień. Jak widzicie, nie było mi wesoło, tyle że rzeczywiście nie kochałam – i że jestem zubożona o takie uczucie, które jest sensem życia. Może w innym życiu – następnym – przeżyję to – czego mi los odmówił teraz (…)”.

„Duch” – jeden ze współautorów książki Witkacego „Narkotyki”

W czasie konferencji można było obejrzeć w muzeum całą słupską kolekcję dzieł Stanisława Ignacego Witkiewicza (255 prac plus 2 świeżo doszłe). Oprócz wystawy stałej, obejmującej 130 dzieł, obrazy i rysunki Witkacego pokazano w salach czasowych.

Z bogatej słupskiej kolekcji portretów autorstwa Witkacego pozwolę tu sobie wyłonić jeden – portret Bohdana Filipowskiego („Hinduski”), wykonany w 1928.

Filipowski był jednym ze współautorów książki Witkacego „Narkotyki”. Obszerny rozdział poświęca mu w swej książce „Witkacego portret wielokrotny” Janusz Degler.

Bohdan Filipowski należał do tych osobliwych postaci, które w latach dwudziestych tworzyły demoniczną atmosferę Zakopanego opisaną przez Witkacego. Pojawił się tu z żoną Niną – malarką w 1926 roku. „Wygląd miał zawsze suchotnika i zgodny z konwencjonalnym wyobrażeniem o morfiniście: niezmiernie chudy, o żółtawej cerze, do połowy bezzębny, o spojrzeniu często niesamowitym, o ruchach powolnych, przypominających czasem zautomatyzowanego manekina; ubiór niekiedy ekscentryczny. Nawet w Zakopanem, gdzie postaci niezwykłych nie brakowało, zwracał uwagę i otrzymał przezwisko „Duch”, zarówno z powodu wyglądu, jak i krążących pogłosek o jego zaangażowaniu w okultyzm i inne wiedze tajemne”. (Witold Paryski).

W powieści Choromańskiego „Schodami w górę, schodami w dół” występuje jako chiromanta i czarnoksiężnik, Ignacy Lilipowski, który przyjmując klientów wkładał „biały indyjski turban z fałszywym ametystem wielkości jaja nad czołem” i wpatrywał się w szklaną kulę. Witkacy, który malował Filipowskiego kilkakrotnie, na jednym portrecie przedstawił go jako Hinduskę. W „Narkotykach” nadał mu tytuł „byłego profesora filozofii ezoterycznej”.

Jego przeszłość pozostaje tajemnicą. Nie wiadomo, kiedy i gdzie się urodził oraz co robił przed przyjazdem do Zakopanego. Wiadomo, że pochodził z rodziny szlacheckiej i nieraz używał podwójnego nazwiska Desmango-Filipowski. Wiadomo, że cały czas wspomagała go finansowo ciotka Downarowicz, mieszkająca w Warszawie. Tyle...

W Zakopanem imał się różnych zajęć, ale bez większego powodzenia. „Założył w Zakopanem szkołę jazdy konnej i by ją zareklamować, on i jego żona (wystrojeni na modłę arystokracji angielskiej) przejeżdżali konno kłusem przez Krupówki, ale uczniów było mało, więc szkołę szybko zlikwidował. Potem zabrał się do wróżbiarstwa [...], które zarzucił z powodu zbyt małej liczby płacących wyznawców. Dawał też lekcje tańca, a z pomocą przewodników tatrzańskich [...] prowadził kurs taternicki, ale kursantów było tylko troje, więc znowu wyszła finansowa klapa. Wreszcie zabrał się do twórczości literackiej: napisał powieść kryminalną „Upiór Żabiej Przełęczy” (z trupami pod Żabim Koniem), ale nie znalazł wydawcy”. (Witold Paryski). Natomiast sukcesem zakończyła się jego inicjatywa utworzenia Sekcji Taternickiej Zakopiańskiego Klubu Sportowego „Tatry”. Oprócz młodych taterników i studentów zapisało się do niej wiele znanych zakopiańczyków, w tym i Witkacy namówiony przez Filipowskiego, który sprawował funkcję prezesa. Pasją Filipowskiego stały się wspinaczki wysokogórskie. Mimo słabowitego zdrowia i wycieńczenia spowodowanego nałogowym morfinizmem, wchodził na najwyższe szczyty. Z Witkacym jeździł na nartach.

W roku 1933 Filipowski coraz częściej zapadał na zdrowiu. Zmarł w styczniu 1934.

Czy ktoś znał (pamięta) wileńską rodzinę Bundyków?

Witkacy namalował około 3 tysięcy (a może i ponad) portretów. Większość ich zaginęła, część została nie odnaleziona (ciekawe np., co się stało z portretem prezydenta m. Grodna Fołtyna, którego Witkacy namalował w czerwcu 1939), część pozostaje w zbiorach prywatnych.

Na początku września 1935 Stanisław Ignacy Witkiewicz razem z żoną Jadwigą gościł w Wilnie u przyjaciół Eugenii i Wacława Bundyków. Przeżył tam, jak pisał „szereg dziwnych przygód”. Po powrocie do Zakopanego pisał do nich: „Jak wspaniały sen beztroski barwny [...] wspominam pobyt w Wilnie, który był tylko tak szczęśliwym dzięki Państwa w nim głównej (że tak powiem) kongrydiencji [...]”. Nie ulega wątpliwości, że Witkacy malował rodzinę Bundyków oraz ich przyjaciół, znajomych. (Malowanie portretów „znajomych i ich znajomych” traktował zarobkowo, przyjaciołom robił portrety za gratis).

Czy ktoś z wilnian starszego pokolenia znał (pamięta) Eugenię i Wacława Bundyków?

Warszawa: Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Jesienią ub. r. odbył się tu wieczór poświęcony 70. rocznicy śmierci S. I. Witkiewicza. Imprezę połączono z upamiętnieniem 8. rocznicy śmierci jego biografki Anny Micińskiej, która wniosła nieoceniony wkład w Witkacjanę. Po wydaniu w ramach Dzieł zebranych powieści S. I. Witkiewicza: „622 upadki Bunga, czyli Demoniczna Kobieta” (1992), „Pożegnanie jesieni” (1992), „Jedyne wyjście” (1993) oraz w jednym tomie „Narkotyków” i „Niemytych dusz” (1995), Anna Micińska podjęła się ogromnego trudu nad wydaniem listów Witkacego do żony. „Kilka miesięcy w roku 1999 zajęło jej skrupulatne porównanie oryginałów z tekstami przepisanymi i ustalenie poprawnej wersji każdego listu. Była to praca żmudna i czasochłonna. Witkacy nigdy nie dbał o staranną formę swych listów. Pisał przeważnie w pośpiechu, nieraz mało wyraźnie [...]. Wiosną 2000 roku Micińska ukończyła etap pracy i rozpoczęła zbieranie materiałów do przypisów. Niestety, przedwczesna śmierć (21 marca 2001) przerwała te przygotowania” (Janusz Degler).

Listy S. I. Witkiewicza do żony (ukazały się pierwsze 2 tomy – PIW) opracował i przypisami opatrzył Janusz Degler.

Na wieczorze w Muzeum Literatury w Warszawie odczytano (w interpretacji aktorskiej) fragmenty książki Anny Micińskiej „Istnienie Poszczególne: Stanisław Ignacy Witkiewicz”. W imprezie udział wzięli: prof. Lech Sokół – znany polski witkacolog i Maciej Witkiewicz – wnuk stryjeczny Witkacego, śpiewak operowy, pedagog kształcący młodych adeptów. Lech Sokół opowiadał o skomplikowanej drodze twórczej i życiowej Witkacego, wiodącej do tragicznego finału. Maciej Witkiewicz – o „czarnej komedii”, która się rozegrała przy powtórnym pochówku domniemanych szczątków „Witkacego” w 1988 roku na Polesiu.

Radosne okrzyki „za drużbu”

...Byłam wtedy tamtego pamiętnego dnia – 12 kwietnia 1988 – razem z Maciejem Witkiewiczem w Jeziorach. I był tam znany w Polsce (obecnie – już nie tylko w Polsce) artysta fotografik Stefan Okołowicz. W trakcie ceremonii pogrzebowej, w tłumie poleszuków i w licznym gronie reprezentantów władz polsko-ukraińskich, wszelkiej maści prominentów, nie miałam możliwości odbyć z nimi dłuższej rozmowy, wywiadu na temat ekshumacji zwłok Witkacego. Byłam przekonana o ich obecności przy tej „operacji”: Macieja Witkiewicza jako przedstawiciela Rodziny, Stefana Okołowicza jako fotografa dokumentalisty. Dopiero w hotelu, w którym znaleźliśmy się późną nocą, okaże się jak bardzo się myliłam.

Do ekshumacji zwłok nikogo „z obcych” nie dopuszczono. Stryjeczny wnuk Witkacego, Maciej Witkiewicz takoż okazał się „obcym”, nie mówiąc już o Stefanie Okołowiczu. Nie było też antropologa ze strony polskiej. Trwało to wszystko „szybko, sprawnie, wtrymiga” – ku zadowoleniu władz polskich i sowieckich. Wszystkim się spieszyło. Odjazd z Jezior do hotelu trwał... nie pamiętam jak długo... Hotel był w Równem, około 200 km od wsi Jeziory. Po drodze zajeżdżało się do różnych zajazdów riestoranow. Jadło się, piło, władze wznosiły radosne okrzyki, toasty za drużbu.

Wesoły pochówek. Na drogach, którymi przejeżdżaliśmy, tuż za samochodem firmy BONGO z trumną ze szczątkami „Witkacego”, hoże roześmiane młode Ukrainki w pięknych strojach ludowych witały naszą „delegację” chlebem i solą. Babuszki – wszystkie w nowiuteńkich, bajecznie kolorowych chustkach na głowie, ochoczo wymachiwały białymi jak śnieg chusteczkami – na powitanie i pożegnanie uczestników... raczej wesela a nie pogrzebu. Świeżo-biało pomalowane płoty i wychodki. Poukrywane gdzieś w stodołach, chlewikach psy (bo ani jeden nie zaszczekał...).

Wszystko odbyło się na wysokom urownie. Koordynatorka tej „pogrzebowej imprezy”, urzędniczka miejskiego gorkoma partii (rzadki ptak z uwagi na imię – nazywała się Stalina) musiała odetchnąć z ulgą. Ale – nie my...

Noc w stylu Witkacego

Siedzimy w moim pokoju w hotelu „Mir” w Równem. Ja, Maciej Witkiewicz i Stefan Okołowicz. Po raz już bodaj 20. pochylamy się nad wydanym przez Okołowicza albumem – dziesiątki fotografii, wizerunków Witkacego. Zestawiamy je ze zdjęciem szkieletu Witkacego. To zdjęcie po ekshumacji oferowano Maciejowi Witkiewiczowi – jako Rodzinie. Oraz drobne guziki i obrączkę (z miedzi bodaj). Oraz pas (rzemień) – objętościowo – na szczupłą osobę.

Ten szkielet na zdjęciu prezentuje się bardzo młodo. I – ma śliczne zęby. A czaszka! Zęby! – wykrzykuje Stefan Okołowicz – Witkacy miał poważne ubytki w uzębieniu. O – tu – na licznych zdjęciach w moim albumie wyraźnie to widać. A ponadto, był już naonczas solidnej postury, miał skłonności do tycia. I nie nosił obrączki – dorzuca Maciej Witkiewicz. Według relacji ówczesnych świadków, do trumny włożono mu jego laskę, więc musiała tam być, ale jej obecnie nie znaleziono.

Jednak niepodważalnym, najważniejszym dowodem są „te zęby”. Noc coraz głębsza, Maciej Witkiewicz nie wytrzymuje nerwowo, telefonuje do Warszawy, do Anny Micińskiej. Wytrawna znawczyni życia i twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza potwierdza fakt oczywisty: Witkacy miał zęby w stanie beznadziejnym; wymienia nazwiska lekarzy dentystów, u których się leczył, wspomina o koronkach, klamrach, mostkach...

Zdobywam się na odwagę i telefonuję do pokoju, w którym mieszkają pracownicy firmy BONGO (Biuro Obsługi nad Grobami Obcokrajowców) – Piotr Wadyczyn i Sławomir Anioł (takie właśnie, ze sfer pozaziemskich miał nazwisko). Byli z urzędu przy ekshumacji, więc może coś więcej wiedzą, coś poradzą, może kiedyś-gdzieś mieli podobny przypadek. Panowie – mówię do słuchawki – nie tegośmy wzięli. Zrywają się ze snu na równe nogi, w parę minut później są w moim pokoju. Teraz już w pięcioro zestawiamy zdjęcia. To nie jest szkielet Witkacego – konstatują z nieukrywanym zaskoczeniem. Nigdy „z czymś takim” w swojej praktyce się nie zetknęli.

Co robić? Budzić władze partyjne – polskie albo sowieckie? Ich reakcje można już z góry przewidzieć. Samochód firmy BONGO ze szczątkami „Witkacego” stoi na parkingu przed hotelem. Czy nie dałoby się jechać z powrotem, do Jezior z tymi obcymi szczątkami i tam je po prostu na cmentarzu zostawić, a do trumny wsypać symboliczną garść ziemi – z miejsca, w którym został w 1939 pochowany. To 200 km, ale może... Trumna jest zalutowana – mówią pracownicy z firmy BONGO. A czy nie dałoby się jej odlutować? Piotr Wadyczyn i Sławomir Anioł wymieniają między sobą spojrzenia. Skoro można ją zalutować, więc da się i odlutować – mówią. Polak wszystko potrafi? A potrafi! – wtórują. Młodzi – i w dodatku – ten nasz polski temperament. A więc – ryzykujemy?

Nagle uświadamiam sobie, na jakim właściwie jesteśmy terytorium – sowieckiej Ukrainy. Panowie – mówię – nie ma wątpliwości, że hotel, w którym mieszkamy, jest pod obserwacją sowieckich służb bezpieczeństwa, nie ujedziemy stąd nawet paru metrów...

I za co Pan Bóg takim dziadkiem mnie skarał? Za życia robił te swoje szpryngle, a po śmierci, teraz – wyciął jeszcze lepszego. Ładny prezent... I co ja teraz cioci powiem? Kogo do Polski przywiozłem? A może jednak wydostaniemy ten obcy szkielet z trumny i zostawimy go u pani – w tym hotelowym pokoju, zarzucimy go na szafę? – wpada nagle w wisielczy humor Maciej Witkiewicz.

Dziękuję uprzejmie, ale w towarzystwie szkieletów niezbyt komfortowo się czuję.

Świt zagląda do okien pokoju. Za godzinę – śniadanie, na które już nie zdążę, bo mam w tym czasie pociąg do Wilna. Oni – pojadą do Polski. Z „tym Witkacym”. Nalegam jednak, namawiam Macieja Witkiewicza, by przy śniadaniu poinformował o tej całej tragifarsie obecne tu polskie władze partyjne oraz wiceministra kultury Kazimierza Molka, a także prezesującego pisarzom Wojciecha Żukrowskiego. O ile ta interwencja nie odniesie skutku – alarmować władze ukraińskie, albo telefonować na Kreml, nawet do Gorbaczowa, przecież to międzynarodowy skandal...

Niedługo potem się dowiedziałam, że – poinformował. Dosłownie ich zatkało (opowiadał). Nakazali mi milczenie. Chcesz pan, panie Witkiewicz zaprzepaścić karierę? Śpiewasz w Operze? No, to nie będziesz śpiewał. Koncertujesz, jeździsz po świecie? No, to nie będziesz jeździł. A przede wszystkim: chcesz pan zaszkodzić naszym dobrym stosunkom polsko-radzieckim, naszej przyjaźni?

Szkielet „Witkacego” powieziono do Polski. Pochowano go na cmentarzu w Zakopanem, w grobie matki Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Niespełna rok po tym wydarzeniu Stefan Okołowicz cały ten skandal opisał na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Zawrzało. Wyrzucić stamtąd, z cmentarza w Zakopanem tego parszywego bolszewika! Hańba! – domagali się co bardziej krewcy „dobrzy patrioci”.

Potem, po tzw. powtórnej ekshumacji, okazało się, że był to szkielet kobiety, młodej poleszuczki. Kobietona – żartowali co dowcipniejsi – Witkacy w grobie musi pokładać się ze śmiechu.

Dziś Maciej Witkiewicz, na podstawie własnych dochodzeń, wysuwa nową hipotezę: najprawdopodobniej „ten szkielet” – to są szczątki młodej AK-ówki, może łączniczki...

Alwida A. Bajor

Wstecz