Podglądy

O miłym zdrowego raka hodowaniu

Myślałam naiwnie, że takie plagi jak: załamanie gospodarcze, Kubilius – premierem, Valinskas – marszałkiem Sejmu, a jego błazny – w rządzącej koalicji – już wyczerpały limit odmierzonych Litwie dopustów Bożych, że nic gorszego nas spotkać nie może.

Myliłam się. Ale kto by mógł przypuszczać, że to dopiero początek pisanej nam w tej kadencji serii klęsk: że wkrótce szefem litewskiego MSZ zostanie „zdrowy nacjonalista” Audronius Ažubalis, a oszołom Romualdas Ozolas, pod rękę z rządzącymi (pewnie też „zdrowymi”) radykałami będzie bezkarnie gromił litewskie kobiety za przywlekanie z zagranicy... obcobrzmiących nazwisk.

Najgroźniejszym (bo uzbrojonym we władzę) przejawem tej politycznej patologii wydaje się być nowy minister spraw zagranicznych. Zagorzały antyrusiec i niezmiennie nieprzejednany antypolak, chwalony przez premiera „obrońca zdrowego nacjonalizmu”. Aż dziw, że na taką kandydaturę przystała trzeźwo myśląca prezydent Dalia Grybauskaite. Szczególnie w świetle jej konsekwentnego dążenia do uzdrowienia naszych stosunków ze wschodnimi sąsiadami. Szef dyplomacji żyjący w Matrixie, gdzie z każdej strony otaczają go współobywatele – „narzędzia rosyjskich specsłużb”, może jej w tym pomóc jak nabrzmiały czyrak na wyciągniętej do zgody dłoni.

Myślę, że albo poprzedni minister Vygaudas Ušackas tak ją wkurzył, że bez ceregieli wzięła to, co konserwatyści w zamian dawali, licząc na to, iż z łatwością antyruśca utemperuje. Albo miała już dość nacjonalistycznej retoryki dotychczasowego szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych, więc ulokowanie go na stolcu szefa MSZ uznała za świetną okazję do nałożenia mu kagańca władzy. Wszak nie od dziś wiadomo, że nic tak nie leczy z radykalizmu jak rządowe stanowisko.

W obu przypuszczeniach jest coś na rzeczy. Ažubalis jeszcze przed swoim zaprzysiężeniem pokazał, że „rury zmiękczenie zależy od miejsca siedzenia”. Wielokrotnie też zdradził się z tym, że pani prezydent budzi w nim zarówno lęk jak i służalcze odruchy. Chce szefowa państwa ujawnić byłe więzienie CIA, minister staje na baczność i trzaska obcasami! Wszak takie ujawnienie to „oczyszczenie zatkanej rury (?) w demokratycznym krwiobiegu Litwy”. Mniemam, że gdyby się okazało, iż amerykańska ciupa dla terrorystów na Litwie to mit, nowy szef dyplomacji gotów byłby wznieść jej atrapę. Byleby nie narazić się na gniew pani prezydent.

Lećmy dalej. Miała Dalia Grybauskaite taką wizję, by na świętowanie 20. rocznicy uchwalenia Aktu Niepodległości 11 Marca zaprosić do Wilna prezydenta Rosji Dmitrija Medwiediewa? Inne antyruśce zawyły z oburzenia, a ich bojowy druh – nowy minister cieszy się jak dziecko: „jakież to roztropne!”. Tym bardziej, że prezydent zaprosiła go odważnie, „publicznie, nie poufnie”, jak to dotychczas czynili nasi przywódcy wobec ichnich. Znaczy się zamanifestowała to, co zachodni przywódcy wiedzą od dawna: otwarcie pokazywać się z Wołodią czy Dimą to żaden wstyd. Że co? Że szefowa państwa nie brzydzi się podania ręki nawet białoruskiemu satrapie Aleksandrowi Łukaszence? To też, zdaniem Ažubalisa, bardzo mądre. Szczególnie gdy jest nadzieja, że baćka tej ręki nie odgryzie, a Litwa pokaże światu, iż potrafi okiełznać nawet takiego barbarzyńcę, prostaka i prymitywa.

Ministerialny stolec tak zmiękczył Ažubalisa, że chwilowo odpuścił nawet naprzykrzanie się Ruskim o odszkodowanie za (jak to wcześniej określał) „obecność Litwy przez 50 lat w byłym sowieckim obozie koncentracyjnym”.

„Litewscy politycy jeszcze nie odrobili pewnych prac domowych, by mogli jak nakręceni powtarzać Rosji o konieczności wyrównania szkód wyrządzonych Litwie w okresie sowieckiej okupacji” – te słowa pani prezydent minister przed zaprzysiężeniem deklamował jak mantrę, we wszystkich wywiadach. Jakie to prace nie tłumaczył, bo mu Dalia Grybauskaite pewnie jeszcze nie ujawniła. Mniejsza o szczegóły. Poraża fakt, że nowy minister bez zająknienia i pąsów głosi dziś poglądy, za które jeszcze parę miesięcy temu obsobaczał swojego poprzednika. Wielu nie zapomniało o awanturze, jaką konserwatyści na czele z Ažubalisem urządzili Ušackasowi właśnie za to, że podczas spotkania w Moskwie z Siergiejem Ławrowem nie poruszył tematu odszkodowania. No, czyż nie cudowna zmiana opancerzonego antyruśca w pluszowego miśka? Chociaż jaki tam cud! Czym innym jest skandowanie antyrosyjskich haseł z tłumu sejmunasów, czym innym – będąc szefem jednego z najważniejszych rządowych resortów, który odpowiada za utrzymywanie dobrych stosunków z innymi państwami.

Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że na razie co i rusz spod miśkowego futerka wyziera Ažubalis pancernik. Szczególnie gdy jest w towarzystwie innych konserwatystów-antyruśców, a za plecami słyszy protekcyjne sapanie Vytautasa Landsbergisa. Wtedy z potulnego doktora Jekylla wykluwa się demoniczny mister Hyde, który próbuje napędzić Kremlowi strachu. Zresztą, i po zaprzysiężeniu w wywiadzie dla DELFI nowy minister zwierzał się, że z książki Egidijusa Banionisa pt. „Służba posłów WKL w XV-XVI w.” dowiedział się, iż już wówczas „litewskich dyplomatów o największy ból głowy przyprawiała Moskwa”. „Czy w tej sytuacji może być mowa o jakiejś nowej karcie (w stosunkach Litwy z Rosją – przyp. L.D.)?” – hamletyzował dając do zrozumienia, że „ruska dzicz zawsze pozostanie dziczą”.

Ciekawam, która z osobowości w końcu w Ažubalisie zwycięży. W stosunku do Rosji. W kwestii Polski nie mam złudzeń. Litwa ani nie jest zależna od jej nośników energii, ani nie boi się jej wielkomocarstwowych zakusów na swoją suwerenność, ekonomiczne bezpieczeństwo czy co tam jeszcze... Dlatego wobec Polski minister nie zamierza się bawić w Jekylla, jest Hyde‘m. Podkreśla, że zależy mu na utrzymaniu z nią strategicznego partnerstwa, ale bez opuszczania się do poziomu wiochy (czytaj – problemów Polaków Wilna i Wileńszczyzny).

„Strategiczne partnerstwo – to wspólne stanowisko w sprawie ekonomicznego i energetycznego bezpieczeństwa regionu, w sprawie Nord Stream (Gazociągu Północnego), w kwestii bezpieczeństwa ekologicznego Morza Bałtyckiego, w kwestii przyszłości NATO…” – poucza minister w innym wywiadzie dla DELFI, dodając co następuje: „Jednak jest inny poziom (polsko-litewskich stosunków) – czy byłby to poziom gminy, starostwa czy powiatu, to jest osobna kwestia i tych spraw nie należy łączyć”. Czyli dla strategicznego partnerstwa z Polską – tak, bo na takim Litwie zależy, ale niech nam tu Warszawa nie wtrąca się w sprawy polskiej mniejszości! Filozofia w stylu: „Oddaj, chłopie, żonę dziadzi, a sam se idź do… Jadzi!” (w wersji oryginalnej „Jadzia” brzmi dosadniej – na literkę „b”).

Ale co zrobić z problemami, z którymi od lat boryka się polska mniejszość? Nic. Zdaniem ministra, te „problemy w zasadzie nie istnieją”. Nie istnieje więc bezczelne wypieranie ludzi z należnej im ziemi (oni sami siebie z niej okradają); nie istnieje ciągłe przenicowywanie okręgów wyborczych tak, by Polacy nie wybierali do parlamentów różnych tam Tomaszewskich, którzy nagłaśniając te „niebyłe problemy” „kompromitują kraj na arenie międzynarodowej”; nie istnieje podział szkół na dziatki od swojej (litewskie, uprzywilejowane) i nie swojej (polskie, marginalizowane) matki; nie istnieje karanie lokalnych władz Wileńszczyzny za niewinne polskie tablice na prywatnych domach; nie istnieje odmawianie swoim obywatelom prawa do poprawnej wersji imion i nazwisk; nie istnieje publiczne ubliżanie Polakom od „piątej kolumny”, „rezerwatu” i „getta”... Ufff... Aż się prosi bułhakowski Woland ze swoim: „To naprawdę zaczyna być ciekawe – co to się u was dzieje. Cokolwiek byś tknął, tego nie ma!”.

Przesadzam. Coś jednak jest (cytuję ministra). „Sytuacja mniejszości na Litwie JEST tak dobra jak w żadnym innym kraju”; „nasze ustawodawstwo, które reglamentuje używanie języka litewskiego w życiu publicznym” JEST tak demokratyczne, że „nie narusza praw mniejszości narodowych”; niestety, „JEST grupka ludzi zainteresowanych podsycaniem problemów Polaków na Litwie, bo zbili na tym kapitał polityczny”; JEST też „Karta Polaka, która zagraża bezpieczeństwu narodowemu Litwy”. Aha, „JEST jeszcze litewska Konstytucja, którą należy bezwzględnie respektować”, nawet jeżeli ten czy ów jej zapis jest dla mniejszości krzywdzący. Aż żal, że nasza Konstytucja nie nakazuje ministrom chodzenia na czworakach. Nie wątpię, że pan Ažubalis z respektu dla tego zapisu zasuwałby do pracy truchtem, kłusem lub galopem z krawatem w zębach (coby się nie wlókł po ziemi). Ale czy czułby się tak komfortowo jak, na ten przykład, rozpieszczana na Litwie mniejszość? W to wątpię.

Mam przeczucie, że nasz mr Hyde na nowym stanowisku narozrabia jak cytowany już Woland w moskiewskim Variétés. Może to i dobrze, że bojąca się szowinizmu jak zarazy morowej demokratyczna Europa dowie się, jakie tendencje zaczynają przeważać w litewskiej polityce. Jednak na miejscu premiera Kubiliusa trochę bym się martwiła. W XXI wieku, szczególnie gdy się jest członkiem UE i sygnatariuszem Konwencji Ramowej RE o Ochronie Mniejszości Narodowych, pewne rzeczy nie uchodzą. Szef naszego rządu sądzi jednak inaczej. Nawet pochwalił ministra za jego poglądy. „(..) Troska o interes Litwy, obrona zasad patriotyzmu i zdrowego nacjonalizmu nie są czymś złym” – pouczył. No, patrz ty, a ja byłam święcie przekonana, że zdrowy nacjonalizm, podobnie jak zdrowy rak prostaty, nie istnieje.

Chociaż... W porównaniu z tym, co ostatnio publicznie wygadują inni konserwatysto-chadecy, Ažubalis wydaje się być prawie kosmopolitą. Przyznam, że po niedawnym koncercie szowinizmu, jaki odstawili posłowie Gintaras Songaila i Rytas Kupčinskas, pod rękę z betonogłowymi narodowcami Romualdasem Ozolasem, Kazimierasem Garšvą i Pranasem Kniukštą, spodziewałam się jakiejś stanowczej reakcji czy to prezydent Grybauskaite, czy premiera Kubiliusa, czy przewodniczącej Sejmu Degutiene. Sądziłam, głupia, że na takie publiczne nacjonalistyczne bluzgi, jakim to towarzystwo ni z gruchy ni z pietruchy potraktowało polską mniejszość (i nie tylko ją), powinno zareagować oburzeniem nawet kierownictwo rządzącej partii. A kudy tam. Okazało się wręcz, że za tym całym oszołomstwem stoi Rada Polityczna Związku Ojczyzny-Litewskich Chrześcijańskich Demokratów na czele z… a jakżeby inaczej, Vytautasem Landsbergisem.

A wszystko przez złożony nagle w Sejme rządowy projekt przewidujący możliwość pisania w dokumentach obcojęzycznych (m. in. polskich) nazwisk w wersji oryginalnej. Przy okazji, po kilkunastu latach bezskutecznych zabiegów Polaków o takie prawo, okazało się, że jednak można, gdy się chce. Oraz że rząd Kubiliusa, podobnie jak dr Jekyll, też cierpi na rozszczepienie osobowości. Jest tam skrzydło postępowe, które rozumie, że żyjąc w Europie XXI wieku od załatwienia pewnych spraw nie da się wymigać, oraz grupa fanatyków patrzących na świat przez strzelecką dziurę nacjonalistycznego bunkra.

No i na razie fanatycy górą! Chodzą gierojami. A jakżeby inaczej. Pozwolono im bezkarnie wytłumaczyć społeczeństwu, że... rządowy projekt jest „zdradą interesów narodowych Litwy” (poseł Kupčinskas), że służy on „obsłudze podstępnej, agresywnej i działającej z ukrycia piątej kolumny, jaką jest na Litwie polska mniejszość” (Ozolas). Do wewnętrznych wrogów Litwy należą też litewskie obywatelki-emigrantki, rozwiązłe zdrajczynie czystości litewskiej rasy. Bo gdzie to widziano, by zamiast siedzieć na litewskim zapiecku i płodzić garšvopodobnych patriotów, sztachać się z obcokrajowcami, po czym „przywozić tu z zagranicy swoje (już obco brzmiące) nazwiska i wciskać jako normalne litewskie nazwy osobowe” (jak powyżej).

A w ogóle to pozwolenie mniejszościom narodowym, jak też puszczalskim emigrantkom, na poprawną wersję nazwiska „stanowi zagrożenie dla terytorialnej jedności Litwy” (Garšva). Zacznie się bowiem od oryginalnej pisowni nazwisk, potem przyjdzie czas na dwujęzyczne nazwy ulic, miejscowości aż ostatecznie obok litewskiego języka państwowego zacznie obowiązywać polski – straszył Garšva. A poseł Songaila mu podśpiewywał w ton pogrzebowej płaczki: „Jeśli pozwolimy na pisownię nazw litewskich miejscowości nie po litewsku, to te miejscowości już nie będą litewskimi”. A tak w ogóle to „nazwisko, jak i wszystkie inne rzeczowniki własne, nie są u nas własnością obywatela tylko częścią składową litewskiego języka i prawa” – oznajmił wszem i wobec językoznawca Kniukšta.

Ten festiwal nienawiści i kołtuństwa, co prawda, śmiertelnie obraził wspomniane emigrantki (dla Polaków – to nie pierwszyzna), ale na Litwie wywołał jedynie oburzenie kilku postępowych publicystów. Czołowi politycy przeszli nad nim do porządku dziennego. Widocznie hodowanie na ciele państwa zdrowego raka uważają za rzecz niegroźną, a nawet zabawną i miłą. W ciekawym kierunku podążasz Litwo, Ojczyzno moja. A może już nie moja? Muszę się chyba zapytać Ozolasa: czy jako przedstawicielka piątej kolumny, a w dodatku emigranta z obcym nazwiskiem, mam jeszcze Ojczyznę.

Lucyna Dowdo-Schiller

Wstecz