Irena o Irenie i teatrze

Irena Litwinowicz: aktorka, reżyser. Po zawodowej szkole teatralnej – wydział reżyserski – w dawnym Leningradzie, obecnie Petersburgu, od 1993 r. niezmiennie kieruje Polskim Teatrem w Wilnie. Jest ponadto radną (druga kadencja) w samorządzie m. Wilna. Jak się jej powodzi, jak się powodzi scenie polskiej, o wytrwałości, trwaniu i pamięci dziś rozmawiamy.

Red.: Niedawno nestor sceny polskiej i filmu polskiego, wielki aktor i reżyser Andrzej Łapicki powiedział, że w tym teatrze, jaki teraz jest, głównie trzeba umieć ściągać spodnie od piżamy...

I. L.: Hołduję zasadzie: dziś, podobnie jak kiedyś, w teatrze najważniejsze powinno być słowo. Absolutnie się zgadzam z Andrzejem Łapickim. Ta sytuacja szczególnie dotyczy teatrów z Polski. Znamy to z autopsji: co roku wyjeżdżamy na międzynarodowe festiwale teatrów amatorskich do Tychów oraz Rybnika i za każdym razem mamy coraz mniejszą chęć udziału w tych spotkaniach scen dramatycznych, podkreślam – dramatycznych.

Słowo tam staje się rzadkością, na tym tle wyglądamy niby coś archaicznego. Najczęściej się stykamy z przedstawieniami, które określić można jako teatr ruchu, nawet nie tańca czy pantomimy. Myślę, że coraz częściej celem reżysera staje się chęć zadziwienia, zaskoczenia, wręcz zaszokowania widowni. Rozmawiałam z aktorami. Otwarcie powiedzieli, że po prostu wykonują polecenie reżyserów.

Red.: Nagradzano was, m. in. w Tychach...

I. L.: Myślę, że jury podejmuje sprawiedliwą decyzję. Nagradzano nas za pracę reżyserską, aktorską. Za role męskie wyróżnieni zostali Jurek Szymanel, Mietek Dwilewicz, osobiście otrzymałam nagrodę za reżyserię i rolę w „Intrydze i miłości”. W zeszłym roku przywieźliśmy nagrodę za „Drugi pokój” Zbigniewa Herberta. W tym roku wybieramy się tam ze spektaklem „Miłość i polityka”.

Red.: Pamięta pani dzień, w którym doszło do kontaktu z teatrem?

I. L. To się stało w szkole na Krupniczej, dziś Gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Tam już w klasach początkowych narodziła się miłość do sceny, w czym niewątpliwy wpływ nauczycielki śp. pani Piepoliene. Tworzyła z nami teatr kukiełkowy. W nim stawiałam pierwsze kroki i były to moje pierwsze spotkania ze sztuką teatralną. Potem w „Czerwonym Sztandarze” – dziś „Kurier Wileński” – w 1970 roku przeczytałam artykuł o pani Irenie Rymowicz, o jej teatrze i o tym, że zaprasza młodzież, bo ma na warsztacie bajkę.

Z koleżanką Halinką Jasińską zgłosiłyśmy się do pani Ireny. To nie znaczy jednak, że nigdy przedtem nie byłam w tym teatrze. Pierwsza sztuka, którą oglądałam, nosiła tytuł „Rodzina” i dotyczyła Uljanowów. Wtedy tam różne podteksty polityczne, podobnie jak wielu ówczesnych widzów, mnie nie obchodziły: podobała się akcja, aktorzy i to, że ze sceny rozbrzmiewało słowo polskie.

Wymarzyłam sobie, że muszę być w tym teatrze. Akurat trafiłam na wspomniane ogłoszenie w „Czerwonym Sztandarze”. A pamiętać należy, że wtedy każda rodzina polska w Wilnie i na Wileńszczyźnie prenumerowała tę gazetę. I tak się zaczęło... Był udział w bajce, a ponieważ w owym czasie zespół, że tak powiem, wiekowo nas przerastał, więc pani Irena dla mnie, Halinki i naszych rówieśników wymyślała różne wstaweczki: tańczyliśmy, otwieraliśmy kurtynę itd.

Potem były „Dwie matki”: pierwsza moja większa rola i swego rodzaju wyzwanie. Liczyłam wtedy 15 lat, a zagrać miałam dziewczynę, która przeżyła Oświęcim i poszukiwała matkę. Myślę, że udało się, bo pani Irena dawała mi coraz poważniejsze role.

Red.: W tamtym czasie sala zawsze była pełna.

I. L.: Zawsze. Był to złoty okres teatru Ireny Rymowicz. Dodam: trzy razy tygodniowo spotykaliśmy się na próbach. W sobotę i niedzielę wyjeżdżaliśmy w teren i mieliśmy komplet na widowni. To swego rodzaju paradoks: w tamtym czasie nasz przyjazd był świętem dla publiczności wiejskiej. Teraz, jeśli nas zapraszają, traktujemy to jako święto. To konsekwencja dzikiej prywatyzacji domów kultury i dalsza ich ruina.

Pamiętamy fakt, gdy podczas jednego z występów zawaliła się podłoga i po prostu wpadliśmy do jamy. Teraz DK zaczynają powoli się odradzać. Poruszano ten temat na konferencji AWPL, kilku starostów mówiło, że po remoncie na terenie ich gmin zaczęły działać domy kultury z prawdziwego zdarzenia.

Red.: Kolejny etap w pani życiorysie twórczym – reżyseria.

I. L.: Od tego momentu dzieliło mnie jeszcze sporo czasu. Najpierw był wydział prawa na Uniwersytecie Wileńskim. Prawie dwa lata. Akurat z wojska wrócił mój przyszły mąż i nauka „poszła w las”. Czego zresztą dziś żałuję. Potem rodzina, dziecko, ale prawie niezmiennie był teatr.

Tymczasem pani Irena skończyła 75 lat i zaczęła poważnie myśleć: kto po niej. Już przedtem przekazała mi studio teatralne: prowadziłam zajęcia z młodzieżą, wprowadzałam ją do spektakli. Pewnie dostrzegła, że daję radę. Namówiła mnie na studia reżyserskie w ówczesnym Leningradzie. Tak się złożyło, że Tania – jej synowa oraz dyrektor Domu Kultury Kolejarzy Nieczajew też tam się uczyli. Rozmowy z nimi miały pewien wpływ i decyzja zapadła.

Pracę dyplomową robiłam w „rodzimym” teatrze. To był 1991 rok, spektakl nosił tytuł „Hej, ktokolwiek”. Potem były „Grube ryby”. W 1993 nastąpiła reorganizacja Domu Kultury Kolejarzy.

Praktycznie wylądowaliśmy na ulicy, choć starano się stworzyć pozory, że polski teatr nie może pozostać bez siedziby. Zostawiono nas „u Kolejarzy”, ale stworzono takie warunki, żebyśmy po prostu sami wyszli. Zresztą, jest to sprawa znana. To był bardzo trudny dla nas czas, ale swoją drogą – zahartowaliśmy się. Każdy musiał decydować, czy będzie i chce uczęszczać na próby w chłodzie, wilgoci i bez światła. Niektórzy zrezygnowali. Ten trudny okres trwał do 2001 roku, ale, co ciekawe, był najbardziej owocny.

Red.: Skąd pani przyszło do głowy „wdać się w politykę”. Jest pani radną w samorządzie m. Wilna.

I. L.: To się stało jakby wbrew mojej woli. Po prostu zadzwoniono, że na liście AWPL nie znalazło się osoby „od kultury”. „Pocieszono” mnie, że to raczej formalność, że pewnie nie zostanę wybrana, że nie uda mi się zgromadzić odpowiedniej liczby głosów. Stało się jednak inaczej i dodam: to w dużej mierze – zwycięstwo nie moje a teatru Ireny Rymowicz, jego popularności wśród miejscowych Polaków.

Red.: Co przez to zyskał kierowany przez panią teatr?

I. L.: Jednym z zadań AWPL było otrzymanie etatów dla kierowników polskich zespołów: „Wilii”, Teatru Polskiego „Studio” i Polskiego Teatru. Dwa etaty udało się zdobyć dla „Studia”. Co dotyczy nas, więc jest pula pieniędzy dla radnego, które może wydać na organizacje pozarządowe, tzn. – społeczne. W ostatnim czasie wykorzystuję te fundusze na potrzeby zespołu, poprzednio jednak otrzymywaliśmy tyle co inni, a powiem szczerze – nawet mniej.

Red: Kim są aktorzy pani teatru?

I. L.: Reprezentują różne pokolenia i różne zawody. Mirek Szejbak jest profesorem matematyki, Teresa Samsonow – nauczycielką chemii, Jolanta Misiulite – byłą polonistką „syrokomlówki”. Są studenci polonistyk Uniwersytetu Pedagogicznego i Uniwersytetu Wileńskiego, słuchacze Uniwersytetu Technicznego im. Giedymina, uczniowie różnych szkół polskich, pracownicy, robotnicy. Jesteśmy dumni, że mamy w swym gronie Danutę Sielicką, która jest w zespole od dnia jego powstania.

Red.: Porozmawiajmy o tym, co powinno było znaleźć się na początku wywiadu. Dwie rocznice...

I. L.: Z okazji 45-lecia działalności Polskiego Teatru w Wilnie przygotowaliśmy cykl spektakli. Postanowiliśmy, że raz w miesiącu zagramy inne przedstawienie, do końca roku, pomijając okres wakacyjny. W marcu pokażemy „W wigilię cudu” Kazimiery Iłłakowiczówny. Jest to jednoaktówka o ostatnich chwilach życia św. Kazimierza.

Kiedy graliśmy premierę tej sztuki, pan Jerzy Surwiło, były aktor naszego teatru, przygotował wstęp do spektaklu. Ciekawie i z pasją mówił m. in. o autorce. W kwietniu na scenie Domu Kultury Polskiej wystąpimy ze sztuką „Gwałtu, co się dzieje”.

Druga data: w styczniu minęła 10. rocznica śmierci pani Ireny Rymowicz. Postanowiliśmy, że zagramy „Zagłobę swatem”, ponieważ pani Irena bardzo lubiła ten spektakl. Zresztą, nic dziwnego, była człowiekiem wesołym, zawsze z humorem. Mawiała: wspominajcie mnie tańcząc i śpiewając.

Spektakl ponadto jest niewątpliwym rekordzistą – wystawiła go w 1977 roku i praktycznie nie zszedł z afisza. Na ostatnim przedstawieniu sala Domu Kultury Polskiej dosłownie pękała w szwach, przyszło sporo dawnych wielbicieli talentu pani Ireny. W holu zorganizowaliśmy wystawę jej poświęconą. Warto pamiętać, że była aktywna w wielu dziedzinach. Przypomnijmy chociażby fakt, kiedy stanęła otwarcie w obronie cmentarza na Rossie, gdy groziła mu częściowa likwidacja. To był przejaw jej odwagi cywilnej.

Red.: Charyzmatyczna to postać. Szanowana i lubiana. I bardzo charakterystyczna. Pamiętamy, że gdy wychodziła po spektaklu na scenę i gwarą lub z wybitnie rosyjskim akcentem zwracała się do publiczności, ta niezmiennie nagradzała ją rzęsistymi oklaskami. Była zawsze niebanalnie ubrana, w ostatnich latach z nieodłączną aksamitną opaską na głowie.

I. L.: Uczyła nas dobrych manier. Zapamiętaliśmy np. zasadę, której zawsze przestrzegaliśmy. Dotyczyła podróży, po której zazwyczaj następowała kolacja. Biada temu, kto ośmielił się przyjść do stołu w ubraniu, w którym jechał. Uczyła nas zachowania, dyplomacji, szacunku do starszych, do gości, którzy odwiedzali zespół, na przykład – do turystów z Polski. Była wielokrotnie naszą powiernicą i osobą, która każdemu starała się pomóc w trudnych sytuacjach życiowych.

Red.: W końcu życia klepała biedę. Podobno hodowała koty, za kilka sprzedanych kociąt mogła sobie kupić telewizor.

I. L.: Wiadomo, jakie są nasze emerytury, zwłaszcza osób związanych z kulturą. Myślę jednak, że koty nie były jedynie powodem zarobku. Ona po prostu musiała coś robić: pielęgnowała zwierzęta, potem szukała klientów, żeby je sprzedać. To było obcowanie z ludźmi, wypełnianie luki pewnego osamotnienia. Choć staraliśmy się utrzymywać kontakt. Niestety, tak jest, że pewne rzeczy uświadamiamy sobie zbyt późno...

Red.: Potem był bardzo uroczysty pogrzeb.

I. L.: Tak, rzeczywiście. Były tłumy, morze kwiatów, przemówienia. Po niedawnym spektaklu „Zagłoba swatem” wspominaliśmy panią Irenę. Jej synowa Tatiana Siedunowa, która notabene swego czasu uczyła nas tańczyć i która ma coś z pani Ireny, jeśli chodzi o charme i poczucie humoru, przypomniała, że pani Irena nawet podczas pogrzebu zrobiła kawał: w ostatniej chwili wieko trumny niespodziewanie się otworzyło... Zażartowała z nas. I jakby powtórzyła kolejny raz: wspominajcie mnie tańcząc i śpiewając.

Co roku bardzo liczna grupa aktorów i miłośników naszego teatru w Dniu Zaduszek spotyka się „u pani Ireny” na cmentarzu śś. Piotra i Pawła na Antokolu. Wspominamy, rozmawiamy, mamy „piersióweczkę”. Śpiewamy jej ulubioną piosenkę „Precz z moich oczu!...” do słów Adama Mickiewicza. Potem wędrujemy na inne cmentarze. Odwiedzamy wszystkich tych, których już nie ma wśród nas. Trwa to do późnego wieczora.

Rozmawiała Halina Jotkiałło 

PS. Nasza rozmowa przebiegała w atmosferze w każdym calu teatralnej. Siedziba Polskiego Teatru w Wilnie od roku 2001 znajduje się w Domu Kultury Polskiej przy Nowogródzkiej. Zajmuje powierzchnię około 60 m kw., koszty utrzymania uiszcza teatr. Tu się odbywają próby, znajdują się: archiwum, makiety teatralne, stroje, sprzęty, nagrody, ściany zdobią dyplomy, afisze, zdjęcia. Jest „Kącik pani Ireny” i słomiana lampa z jej domu. Irena Litwinowicz kieruje zespołem na zasadach społecznych.

H. J.

Wstecz