Podglądy

Gruzja zdumiewa, my straszymy

Portal DELFI rozszlochał się nad nieborakiem, prezydentem Gruzji Saakaszwilim, którego nasza prezydent Grybauskaite nie zaprosiła na obchody 20-lecia uchwalenia Aktu Niepodległości.

A fe, nieładnie. Tym bardziej, że w świetle ostatnich wydarzeń to polityczne faux pas urosło do śmiertelnego w skutkach zaniedbania. No, bo zapraszając Saakaszwilego na 11 marca do Wilna Grybauskaite ani chybi uratowałaby gruzińskiego przywódcę przed śmiercią. Może nie zdążyłby wrócić do Tbilisi przed 14 marca i Ruscy by go nie zatłukli podczas zdradzieckiej inwazji na Gruzję.

Z innej strony rozumiem też naszą prezydent. Przy całym szacunku dla narodu gruzińskiego, to instynkt samozachowawczy mógł jej namącić w dobrych intencjach wobec kolegi z Georgii. Mógł otóż podszepnąć: „Trzymaj się z daleka od typów, którzy stresy zagryzają własnymi krawatami”. I boję się, że po telewizyjnym spektaklu, jaki swoim rodakom zafundowała prosaakaszwilowska prywatna telewizja Imedi, szefowa naszego państwa może utwierdzić się w tym przekonaniu na mur-beton. Tym bardziej, że filmik o wtargnięciu do Gruzji Ruskich i własnym przez nich zakatrupieniu, choć nieco „nieprzyjemny”, nawet się halsztukożercy spodobał. „(...) Reportaż ten pokazuje wiernie, co mogłoby się stać lub co wrogowie Gruzji mają na myśli” – obwieścił z zupełnie seriozną miną wkurzonym rodakom (ci na osobliwy „dokument” reagowali zawałami, wylewami i atakami paniki) i zdumionemu światu. Świat, po ochłonięciu, stwierdził to, co podejrzewał już podczas widowiskowej konsumpcji krawata: prezydent Saakaszwili zupełnie zdrowy na umyśle nie jest, zaś ostatnio pogorszyło mu się dość znacznie.

Ale tym się niech przejmują wyborcy ekstrawaganckiego Micheila. My mamy inne zmartwienie. Czy aby własnego krawata nie zje teraz architekt odrodzonego państwa litewskiego Vytautas Landsbergis? Z zazdrości, że prezydent Gruzji podprowadził mu fajny pomysł. Cały świat słyszał o nadanej w USA w 1938 audycji radiowej, która spowodowała zbiorową psychozę wśród milionów Amerykanów, a przecież nikt dotąd nie wpadł na pomysł, by psikusa powtórzyć. Dopiero ktoś od Saakaszwili‘ego wykombinował, że taka bajerancka idea leży odłogiem.

Przypomnę jak to było. „Dowcipniś” Welles (Orson) na kanwie klasycznej powieści innego Wellsa (Herberta George‘a) pt. „Wojna światów” stworzył słuchowisko o inwazji przybyszów z kosmosu w New Jersey. Cały dowcip polegał na tym, że nadano je w formie reportażu, a jako „reporterzy” wystąpili prawdziwi spikerzy stacji CBS. Słuchacze, jak się należało spodziewać, uznali słuchowisko za relację z prawdziwej inwazji. Na wieść, że ludzkość została zaatakowana przez kosmitów, którzy rozpoczęli masową zagładę mieszkańców Ziemi, zareagowali obłędną paniką.

Ludzie całymi rodzinami porzucali domy, rzucali się do ucieczki, ulice miast zostały zablokowane przez tysiące samochodów. Wielu wylądowało w szpitalach, co słabsi – na cmentarzach... Imedi prawie udało się ten sukces powtórzyć. Prawie, bo wywołana jej reportażem panika w Gruzji była jednak nieco mniejsza niż ta sprzed 70 lat w USA. Jednak co Rusek, to nie ufonauta.

Z drugiej strony Imedia nad Wellsem górą, bo gruzińska mistyfikacja miała nie tylko fonię, ale też wizję. Wiadomości „o straszliwych bombardowaniach lotnisk i portów Gruzji” ilustrowano migawkami z rosyjsko-gruzińskiego konfliktu z 2008 roku. Oscara dla reżysera! Zastanawiam się, co by to było, gdyby jakiś skacowany dowódca rosyjskich pograniczników (stacjonujących sobie w Abchazji i Południowej Osetii) po obejrzeniu reportażu Imedii uznał, że przez pijaństwo przegapił rozkaz o inwazji na Gruzję i że trzeba to jakoś nadrobić? Wojenka gotowa!

Wracając do naszego „tetušisa”: biedny człowiek! Przez 20 lat straszy rodaków ruskim najazdem i nic. Nikt nawet nie dostał przez to lekkiej palpitacji serca. A tu gruziński konkurent wymyślił krotochwilkę, która napędziła setki pacjentów szpitalom. I nie dziwota. Przecież rosyjskie tanki wokół Litwy dopiero „krążą”, tymczasem Gruzję już „rozjechały”.

Co prawda nasz „tetušis” jeszcze ani šlipsów nie zjadał, ani tak osobliwych reportaży nie reżyserował, ale i jego skłonność do straszenia swojego narodu zaczyna już być dla ogółu lekko irytująca. Każdy z nas ma prawo podsycać i pielęgnować posiadane natręctwa, fobie i manie, prześladowcze również, ale Landsbergis tak nachalnie karmi nimi obywateli, że wszyscy już mają od tego zgagę. Weźmy chociażby 20. rocznicę uchwalenia Aktu Niepodległości Litwy. Inni politycy starali się z tej okazji tchnąć w zmęczonych kryzysem ludzi trochę radości i optymizmu, „tetušis” wszędzie, gdzie mógł, roztaczał apokaliptyczne wizje.

„Na Święto 20-lecia Niepodległości naszego kraju należy iść nie naiwnie ciesząc się z osiągnięć, lecz ze świadomością, że sytuacja nic a nic nie jest lepsza niż wówczas, gdy wokół parlamentu jeździły rosyjskie czołgi. Teraz jeżdżą one dookoła (granic) Litwy” – lamentował na początku marca na posiedzeniu rządzącej partii, której honorowo prezesuje. I gdybyż to putinowcy ograniczyli się tylko do tych czołgów! Jest o wiele straszniej. Jest...

„Narzucanie (Litwie) woli obcego państwa. Wpływy i dominacja rosyjska na terenach kiedyś rządzonych. Ekspansja (ze strony Rosji) ekonomiczna, propagandowa, kulturalna, no i presja energetyczna. Pogróżki. Francuzi dostarczają (Rosji) broni napastniczej. UE oddała Litwę Rosji, początki dyskusji (na ten temat) są blokowane przez strefy wpływów...” – to dalsze symptomy zagrabiania nam przez Ruskich Litwy. Te „tetušis” wyliczał złowieszczo w wywiadzie na antenie Radia „Znad Wilii”. A tak na marginesie: ciekawam, jak to się stało, że europarlamentarzysta (zresztą, od dwóch kadencji) Landsbergis przespał sprzedanie Ojczyzny Putinowi? I dlaczego po obudzeniu się – w geście protestu – nie glebnął mandatem w zdradzieckie ryje całej tej zgromadzonej w PE hołoty?

Ale lećmy dalej. Podczas uroczystości w parlamencie Landsbergis też ani na chwilę nie zapomniał o wojnie, jaką Moskwa od 20 lat toczy z Wilnem. Tym razem huczał, że Litwa ma prawo do tego, by nic jej nie zagrażało. „(...) Ani manewry wojskowe tuż pod jej granicą”, ani „jakieś floty morskie na Morzu Bałtyckim, które bronić będą jakiejkolwiek rury!”.

Jeżeli do tego ponurego obrazu dodamy jeszcze trzy tysiące grasujących po naszym kraju ruskich szpionów (tyle naliczył ich posunięty z paru ambasadorskich stanowisk były szef Państwowego Departamentu Bezpieczeństwa RL Mečys Laurinkus), to wyjdzie nam... Katastrofa! Co z tego, że od 6 lat jesteśmy członkiem NATO i UE, a od ponad dwóch należymy do strefy Schengen, skoro, jak się okazuje, świat sprzedał nas Putinowi razem z naszą rzekomą niepodległością?

A tu jeszcze ten polskojęzyczny koń trojański. O wiele groźniejszy, bo niczym gangrena zawłaszczający państwo od wewnątrz. Okazuje się, że podstępnie wchłaniamy całe połacie kraju w celu inkorporacji ich do Polski. Na razie jest to okupacja mentalna, która powoli, ale na pewno, przerodzi się w terytorialną.

„W podświadomości Polaka Wilno i Wileńszczyzna nadal są częścią WKL należącą do Korony. (...) Skoro nie można przyłączyć terytorium, można przyłączyć mieszkańców, ukształtować elektorat będący w stanie tę dziedzinę integrować do kulturalnej i geopolitycznej przestrzeni Rzeczypospolitej Polskiej. A w dalszej perspektywie – może (włączyć do Polski) i całą Litwę, wszak to też część WKL” – tak na portalu DELFI straszy rodaków czujny litewski patriota, etnoastronom (cokolwiek to znaczy) Jonas Vaiškunas.

Nawet nie przypuszczałam, że jako mniejszość jesteśmy aż tak podstępni i bezczelni; że już żądamy „przy wjeździe do Wilna napisów nie tylko po polsku – WILNO, ale też (...) po żydowsku (antylitewski spisek polsko-żydowski? – L. D.); a jak już zostanie załatwiony Vilnius, przyjdzie kolej na Kowno, Kłajpedę, Kiejdany...” (to też Vaiškunas). Nie miałam też pojęcia, że jakoś okrutnie prześladujemy litewską większość, czyli (na Wileńszczyźnie) mniejszość i że przez nas na Litwie nie może się dokonać reforma administracyjna.

Vytautas Landsbergis na posiedzeniu swojej partii apelował nawet o poparcie specjalnej rezolucji „O znakach godzących w tożsamość kraju”. Jednym z takich znaków jest „polski nacjonalizm na terytorium Wileńszczyzny”. To przez ten nacjonalizm strach likwidować kosztowne i bezsensowne powiaty. Bo gdy ich nie będzie, nie będzie też nadzorujących je pełnomocników rządu, a´la Jurgis Jurkevičius, który narażając własne życie ściga Polaków za zbrodnię dwujęzycznych napisów.

Tak więc guru konserwatystów słusznie ostrzega rodaków, że w razie likwidacji powiatów (a też wprowadzenia bezpośrednich wyborów merów) cała władza w terenie przejdzie w ręce Rad samorządowych. Czyli na Wileńszczyźnie – Polaków. A ci przecież „dyskryminują litewską mniejszość”. W jaki sposób i kogo dokładnie – to już nie nasza chamska sprawa! To, że znęcamy się nad rodakami Landsbergis głosi jako nie podlegający dyskusji dogmat. I nawołuje, by jakoś ustawowo bronić przed Polakami osiedlających się na Wileńszczyźnie Litwinów. Proponowałabym nakazać tym pierwszym, by schodzili drugim z drogi, a też na widok litewskojęzycznych sąsiadów przybierali wygląd lichy i durnowaty, by kaimynu nie peszyć? W innym wypadku nie może być mowy o żadnej reformie zwiększającej zakres władzy samorządów. Bo…

„Zastanówmy się tylko, co będzie się działo na terenie Litwy Południowo- Wschodniej, gdzie istnieje bardzo wyraźny problem wzrastającego polskiego nacjonalizmu i litewskiej mniejszości narodowej” – ostrzega guru konserwatystów swoich parteigenosse.

Co będzie, co będzie? Wiadomo. Urzędy, sklepy, autobusy, szkoły, przychodnie, zakłady usługowe „Tylko dla posiadaczy Karty Polaka!”. No, i ciągłe próby przyłączenia Wilna, Wileńszczyzny i całej Litwy do Polski...

Stop! Przecież to super-pomysł! Wyobraźmy sobie taką oto scenę. Krążące wokół Litwy ruskie tanki mają już dość tego ruchu kołowego, więc wdzierają się na nasze terytorium z zamiarem ostatecznej okupacji, a tu (hokus-pokus!) już stacjonują wpuszczeni przez załogę „konia trojańskiego”, czyli polskiego, Polacy: „Priwiet, riebiata. Zdies wsio uże zaniato. Wy cziut-cziut apazdali...”. Co prawda, nie sądzę, by Polak-zaborca był dla Landsbergisa łatwiejszy do strawienia niż Rosjanin, ale pod Polską „tetušis” przynajmniej zachowałby swój mandat europarlamentarzysty. A parlamentarzyć w tym gnieździe sprzedawczyków, jak widać, kocha bardziej niż Ojczyznę.

A teraz a propos jego definicji nacjonalizmu. U Landsbergisa od dwóch dziesięcioleci jest jak w tym słynnym wierszu Majakowskiego, tylko nieco inaczej: Mówimy Polacy – myślimy nacjonalizm,/ Mówimy nacjonalizm – myślimy Polacy. Ten nacjonalizm polega na ubieganiu się o kilka... poza zwrotem ziemi właściwie bzdetów, które pozwoliłyby polskiej mniejszości poczuć się na Litwie bardziej u siebie, nikogo przy tym ani nie krzywdząc, ani nie obrażając. Nie latamy po Wileńszczyźnie z pochodniami, faszystowską symboliką i hasłami: „Wileńszczyzna dla rodowitych wileńszczuków!” czy coś w tym rodzaju. Tym niemniej: „Lenkai tai nacionalistai!”.

Co innego wystrojeni w stylizowane swastyki skinheadzi, którzy coraz śmielej, częściej i liczniej paradują ulicami Wilna skandując hasło: „Litwa dla Litwinów!”. Ci „tetušisa” nie peszą. Nie peszą prawie nikogo. Litewskie media raz określają ich „narodową młodzieżą”, innym znów razem elegancko i skromnie „patriotami” i tylko niekiedy mignie szpetne określenie „nacjonaliści”. Ale czego się spodziewać po mediach w kraju, gdzie sąd orzeka, że powyższe hasło nie zawiera żadnych nacjonalistycznych treści, premier głosi, że „zdrowy nacjonalizm jeszcze nikomu nie zaszkodził”, a inni politycy uważają, że litewscy nazi – to fajne chłopaki i dziewczyny, wręcz duma kraju („nie piją, zakładają rodziny, orientują się na pracę, karierę” – poseł Kazimieras Uoka), więc żal byłoby psuć im dobrą zabawę.

To właśnie Uoka, zresztą sygnatariusz Aktu Niepodległości, załatwił dla „sympatycznej młodzieży” zgodę na przemarsz ulicami stolicy i to on ich teraz broni przed oburzeniem obrońców praw człowieka. Że co, że wykrzykiwali „Litwa dla Litwinów!”? A to akurat posła zniesmaczyło, bo... „wyskandowane około 100 razy brzmiało nudnawo i monotonnie”. Dlatego Uoka pouczył patriotów, że swoją tęsknotę „za monoetnicznością Litwy mogli ubrać w ładną pieśń czy bardziej urozmaicone hasła”. No jasne! Dodam, że w ramach urozmaicenia widowiska (migawki z przemarszu trafiły też do zachodnich mediów) mogliby np. podpalić kukłę europosła Tomaszewskiego, a jeszcze lepiej samego europosła. Efekt byłby podwójny. I zachwyt Uoki murowany, i łeb polskiej nacjonalistycznej hydrze urwany.

Gruzja ostatnio Europę zdumiewa, my zaczynamy straszyć.

Lucyna Dowdo 

Wstecz