Przybyszy Wilnem oczarowywać...

Rozmowa z Barbarą Aganauskiene – jedną z założycieli i niezmienną prezes Klubu Przewodników Wileńskich, której cały zawodowy życiorys sprzęga się z oprowadzaniem przybyłych z Polski wycieczek i pielgrzymek

W jakich okolicznościach doszło do założenia klubu, u jakiego steru Pani stanęła?

Ogólnie rzecz biorąc, w nienajlepszych dla turystyki. Poradzieckie biura podróży „Sputnik” i „Intourist” rozsypały się niczym domki z kart, skończyły też żywot do niedawna tak modne „Pociągi Przyjaźni”. Wydarzenia związane ze zrywem „Solidarności” wyraźnie przerzedziły szeregi przybyszy do nas z Polski.

10 lat później zaczęły się wielkie przemiany na Litwie, a nie ominęły też one turystyki. Wileńscy przewodnicy-Polacy w pierwszą kolej dostali masowe wymówienia z pracy. Litewscy turystyczni decydenci byli bowiem zdania, że na Litwę ruszy lawina bardziej bogatych turystów zachodnich niż ci znad Wisły. Na domiar złego do turystyki między Wilnem a Warszawą zakradł się wątek komercyjno-handlowy. Pod płaszczykiem turystycznych wyjazdów w obie strony przetaczały się całe rzesze wszelkiej maści handlarzy z tobołami. Niczym grzyby po deszczu zaczęły się też płodzić firmy, gotowe świadczyć usługi pilotowania grup, a machające ręką na profesjonalizm.

Bolało mnie, Jadwigę Mordas oraz innych kolegów z przewodnickiej „starej gwardii” serce, kiedy na to patrzyliśmy. Żal było siebie oraz tych wszystkich, naprawdę dobrych fachowców, którzy wyraźnie się pogubili, a w poszukiwaniu pracy zaczęli odchodzić do innych branż. Byliśmy zgodnego zdania, że to okres przejściowy, że po unormowaniu się sytuacji gospodarczej w Polsce i na Litwie, właśnie turystyka stanie się niezmiernie ważnym ogniwem je łączącym.

Żeby wspierając się na duchu wspólnie przetrwać trudne czasy, posieliśmy myśl o powołaniu Klubu Przewodników Wileńskich. Ten zaistniał w roku 1994, zrzeszając pierwotnie 12 osób, a nasze starania przypieczętowało zarejestrowanie statutu, zgodnie z którym stanowimy organizację społeczną. Nawiązującą w swym założeniu do działalności w Wilnie przed II wojną światową prężnie prosperującego Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego oraz Związku Propagandy Turystycznej Ziemi Wileńskiej.

Domyślam się, że nowy twór miał do spełnienia misję turystyczną w najlepszym jej wydaniu…

Oczywiście. Za cel nadrzędny działalności obraliśmy budzenie i pogłębianie umiłowania kraju ojczystego, upowszechnianie wiedzy o jego przeszłości, przybliżenie w języku ojczystym dziedzictwa kulturowego Ziemi Kresowej i Wilna, tradycji i historii tym, których rozwichrzone losy porozrzucały stąd po całej Polsce, Europie i świecie, jak też wszystkim pozostałym, kto zdradzał w tym zainteresowanie. Obok koronnego od lat zwiedzania i poznawania zabytków Wilna już wtedy widziały się nam trasy specjalistyczne: szlakiem na Litwę papieża Jana Pawła II, litewsko-białoruskimi drogami Adama Mickiewicza, tropem Marszałka Józefa Piłsudskiego, poety-noblisty Czesława Miłosza albo bohaterów „Potopu” Henryka Sienkiewicza. Ponadto na życzenie klientów deklarowaliśmy organizację wycieczek specjalistycznych lub okazyjnych (np. połączonych z Wigilią i Sylwestrem, spędzonym w Wilnie, zapustami bądź tak niepowtarzalnymi w naszej tradycji Kaziukami).

Teraz, z perspektywy 16 lat, kiedy szeregi klubowiczów zwiększyły się do bez mała 50 licencjowanych członków, mogę mieć wielką satysfakcję, że nasze plany nie wzięły w łeb, a zamysły nie sprowadziły się jedynie do gromkich papierowych zapisów. Choć prawda jest taka, że wszystko, co osiągnęliśmy, jest efektem tytanicznego wysiłku, napędzanego bezgraniczną miłością do ziemi ojczystej.

Dane Departamentu Turystyki wskazują, że największy odsetek wśród zwiedzających Litwę stanowią właśnie Polacy, czego zresztą jakże dobitnie dowodzi krocie autokarów z Macierzy, krążących po Wilnie w sezonie letnim, a w szczególności – w okolicach kalendarzowego 3 Maja, Bożego Ciała albo 11 Listopada. Na brak pracy z pewnością więc nie narzekacie?

Owszem, choć późną jesienią, zimą i na przedwiośniu ruchawka ta zdecydowanie maleje. Nie ukrywam, że z dużym niepokojem oczekujemy też na rozpoczynający się niebawem nowy sezon turystyczny. Po tym, kiedy decydenci litewscy wyśrubowali z 5 aż do 21 procent akcyzę podatkową na bazę noclegowo-żywieniową, hotele i restauracje ratując się przed bankructwem stromo wywindowały ceny na świadczone usługi. Dziś dwumiejscowy pokój w średniej klasy hotelu kosztuje w Wilnie ponad 50 euro, a chętni zamieszkania na tutejszej Starówce winni tę kwotę co najmniej podwoić. Wiedząc, że nowa rzeczywistość będzie nie na każdą kieszeń przybyszy, hotelarze oraz właściciele restauracji i kawiarni próbowali protestować, aczkolwiek ich postulaty o zmniejszenie akcyzy podatkowej pozostały przysłowiowym wołaniem na puszczy.

Widząc to i po ludzku kalkulując, liczni turyści z Polski zaczęli praktykować coś takiego, że meldują się w Wilnie dosłownie na jeden dzień, wykorzystując znacznie tańszą bazę noclegowo-żywieniową w przygranicznym regionie, co w pierwszą kolej dotyczy Suwalszczyzny. Ba, znacznie bardziej im finansowo się opłaca po dniu pobytu w grodzie nad Wilią wrócić dla przespania się i złapania wytchnienia do Polski, by nazajutrz ponownie ruszyć na Litwę.

Nie muszę mówić, że taka skądinąd nowa forma turystyki każe nam, jako przewodnikom mocno drapać się w głowę na znak zakłopotania: jak tu w maksymalnie krótkim czasie pokazać rodakom cały niepowtarzalny urok Wilna i okolic, zapoznać z miejscami wartymi zwiedzenia. Zresztą, starsi wiekiem ludzie mają naprawdę spore problemy, by dotrzymać kroku wycieczce, która bardziej galopuje niż idzie. Brakuje też im czasu na nabycie pamiątek, na zakup litewskiego razowca i innych specjałów kuchni litewskiej. Innymi słowy, handel notuje znaczące straty.

To, o czym Pani nie bez zatroskania w głosie mówi, każe wręcz wołać o pomstę do nieba. Przecież w czasach, kiedy na zbity łeb padły przemysł i rolnictwo, turystyka pozostała tak na dobrą sprawę jedyną „złotą żyłą” do ciągnięcia zysków. A tymczasem wygląda na to, że będący u władzy dostali kompletnego zaćmienia umysłu, podcinając poprzez strome windowanie akcyzy podatkowej przysłowiową gałąź, na której borykające się z ogromną zapaścią gospodarczą państwo mogłoby jako tako siedzieć. Czyż nie tak?

Absolutnie podzielam Pańskie zdanie. Pozostaje więc modlić się wspólnie, aby Sejm i rząd przejrzały cokolwiek na umyśle i cofnęły decyzje, które jednoznacznie szkodzą państwu. Niech też ostatecznie się spuszczą na ziemię ci, co to buńczucznie mniemają, że Litwę zaleją turyści z Zachodu z grubymi portfelami. Tam przecież ludzie nie nawykli szastać się pieniędzmi, nim je wydać, liczą po kilkakroć.

Nie chcę krakać, choć kto wie, czy już w najbliższej przyszłości przybysze z dalszych zakątków Europy nie zechcą naśladować turystów z Polski, zostawiając pieniądze w tamtejszych hotelach, kawiarniach i restauracjach a nie u nas, co mogłoby być gwoździem do trumny branży, będącej poniekąd wizytówką każdego cywilizowanego państwa.

Moim zdaniem, turysta z Polski z racji na najliczniejszy odsetek musiałby być szczególnie mile widziany i honorowany. A jak jest w rzeczywistości?

Dodam, że odsetek ten jest na pewno znacznie większy niż podają oficjalne dane Departamentu Turystyki, gdyż wzajemnie się odwiedzają zaprzyjaźnione szkoły, gminy i inne instytucje, nie zawsze kwaterując w hotelach.

Niestety, mnożą się sytuacje, kiedy turysta z Polski może się poczuć w Wilnie niechcianym gościem poprzez opryskliwe traktowanie przez kelnerów w kawiarniach bądź w restauracjach, wyraźne ich ociąganie się z podaniem zamówionych dań, niechętne odburkiwanie, gdy ktoś zwraca się po polsku. Niedawno w jednej z grup zdarzył się zabawny przypadek, kiedy gaworzący ze sobą w dialekcie kaszubskim zostali, widać, potraktowani za... Czechów i dosłownie na poczekaniu obsłużeni, podczas gdy ich koledzy musieli odejść z kwitkiem.

Od dawna się zastanawiam, czy to jest takie trudne sporządzenie w stołecznych placówkach żywieniowych wykazu menu po polsku, co ułatwiłoby zadanie z dokonaniem wyboru dań. Tymczasem sprawa mimo upływu czasu nie rusza jakoś z martwego punktu. Może dlatego, że w grę wchodzą polityczne fobie, zadawnienia historyczne z Marszałkiem Józefem Piłsudskim w tle? To jest pytanie, na które mimo usilnych prób nie znajduję odpowiedzi.

Starówka wileńska – to unikat na skalę europejską, gdzie się roi od zabytków. Budzi jednak wielką trwogę, że niektóre z nich, jakże mocno powiązane z polskością zaczynają znikać lub zmieniać wygląd, czego przykładem uczynienie atrapy z Celi Konrada, budzący wiele kontrowersji remont schodów wiodących do Kaplicy Ostrobramskiej czy ostatnia informacja o tym, że nowobogaccy przymierzają się do wyburzenia domu, gdzie u ojczyma Augusta Becu mieszkał młody Juliusz Słowacki. Co Pani o tym sądzi?

Inaczej jak barbarzyństwem tego nazwać się nie da. A jest to tym smutniejsze, że reakcja państwowych instytucji powołanych do ochrony dziedzictwa przeszłości jest zdecydowanie nieadekwatna.

Zmieńmy temat na weselszy. Z jakimi oczekiwaniami na początku XXI wieku przybywa do Wilna turysta z Polski?

Te oczekiwania są różne. Taki pielgrzym zadowala się nawet spartańskimi warunkami, podczas gdy grupy złożone z osób majętniejszych mają bardziej wyszukane wymagania, dotyczące jak zakwaterowania tak wyżywienia i całego programu pobytu. Inny, nieraz ze łzą w oku, jest też odbiór wileńskiej rzeczywistości u osób, które – dajmy na to – podzieliły swego czasu los repatriantów z naszych stron, a inny u tych, nie mających z naszymi stronami żadnych rodowych powiązań.

Cieszy nas niezmiernie, że pamięć o Wilnie w kontekście historycznym jest nadal żywa u osób starszych, a i młodzież od niej nie stroni. Wiedząc, że nasze kochane miasto – to kolebka polskiego romantyzmu w literaturze, że tu mieści się Cela Konrada, Ostra Brama albo cmentarz na Rossie, gdzie z wolą Marszałka Józefa Piłsudskiego spoczywa Jego Serce.

Nieraz daje się słyszeć, że przyjazdy te są doskonałymi lekcjami patriotyzmu, w czym właśnie na nas – przewodnikach – spoczywa misja szczególna do spełnienia. Wtedy trzeba mówić w sposób osobliwy: nie ustami a sercem. Choć oczywiście nie przesadzając, nie potrącając nadmiernie sentymentalnej struny, żeby nie być posądzonym o zaściankowość czy prowincjonalizm. Na szczęście, o nasze magiczne Wilno otarło się tylu wielkich w dziejach Państwa Polskiego, że przykłady godnego służenia Ojczyźnie i żarliwej miłości do Niej naprawdę można mnożyć.

Jakie jeszcze przymioty prócz mówienia bardziej sercem niż ustami winny cechować dobrych przewodników, uchodzących poniekąd za ambasadorów prezentowanych miejsc?

Te dają się wymienić dosłownie na palcach jednej ręki. Bezgranicznemu rozkochaniu w swoim zawodzie winna towarzyszyć doskonała znajomość języka, w którym pilotuje się wycieczkę, umiejętność pracy z ludźmi, uczynność i oczywiście kompetencja, polegająca na wszechstronnej wiedzy. Przy tej poprawności językowej i kompetencji pozwolę zatrzymać się nieco dłużej.

Nieoficjalnym credem naszego klubu jest stwierdzenie: „Ptak nosi skrzydła, a skrzydła noszą ptaka”, którego istota polega na koniecznym wzajemnym sprzężeniu przewodnik – wycieczka, a owe sprzężenie kształtujemy z pomocą głównego narzędzia – języka. Dochowanie wartości i wierności słowu – to rękojmia powodzenia. Układają się one przecież w obraz, dzięki czemu podawana informacja jest łatwiej przyswajana.

Na szczęście, zdecydowana większość naszych członków ukończyła studia polonistyczne, stąd ma w małym palcu znajomość mowy ojczystej i naprawdę w tym względzie nie przynosi nam ujmy. Co innego, niestety, firmy litewskie, które chcąc zarobkować na turyście przybyłym z Polski wyspecjalizowały się na prowadzeniu przybyłych stamtąd grup. Od polszczyzny w ich wydaniu nieraz więdnie ucho, co na pewno zostawia mieszane uczucia u rodaków, którzy płacąc pieniądze za zwiedzanie, mają przecież prawo liczyć na usługi na dobrym poziomie. Tak się może zrodzić fama, że w Wilnie nie ma dobrych przewodników w języku polskim, co przecież mija się z prawdą i jest potwarzą dla naszego klubu.

Nie muszę mówić, że wiele do życzenia pozostawia też znajomość przez takich pseudoprzewodników historii, dziejów poszczególnych zabytków albo odpowiedzi na dość liczne zresztą pytania, dotyczące współczesnego stanu posiadania Polaków na Litwie, naszych organizacji społecznych bądź sytuacji tutejszej mniejszości polskiej. Wyzbyci polskich korzeni, nie znający dogłębnie polskich tradycji legitymują się oni niewiele większym niż li tylko zielone pojęcie. Tacy niby nic mogą wszem i wobec oznajmić, że w Celi Konrada powstała… III część mickiewiczowskich „Dziadów” lub kompletnie zaskoczy ich pytanie dociekliwego wycieczkowicza, czemu na pomniku Joachima Lelewela na wileńskiej Rossie widnieją zamiast tradycyjnych dwóch trzy daty.

Prawda jest taka, że nawet przewodnicy, mający do perfekcji opanowany warsztat, muszą stale poszerzać własne horyzonty wiedzy, zdradzać ciekawość świata. Temu właśnie poświęcamy w klubie naprawdę sporo uwagi, otaczając pieczą szczególną tych, kto stawia w zawodzie przewodnika pierwsze kroki.

Na czym to „zjadanie wszystkich rozumów” polega?

W podnoszeniu mistrzostwa zawodowego niezwykle korzystne są chociażby przeróżne spotkania edukacyjne: tematyczne rozmowy z wielkim znawcą romantyzmu profesorem Arnoldasem Piroczkinasem, ze św. pamięci Jerzym Surwiłą – autorem wielu książek o Polakach na Litwie, z Wojciechem Piotrowiczem – poetą i świetnym znawcą Wilna, z profesorem Jarosławem Wołkonowskim – historykiem, specjalizującym się w dziejach Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, prelekcje na temat martyrologii narodu polskiego pracowników Instytutu Pamięci Narodowej.

Ponadto regularnie odbywamy biesiady (m. in. w piwnicy literackiej pod domem, gdzie Adam Mickiewicz redagował „Grażynę”), sejmiki z zaproszeniem na nie kolegów po fachu z Polski. Moim cichym marzeniem jest, by posłuchać prelekcji doskonale obeznanych z tematem historyków polskich o Powstaniu Styczniowym, Listopadowym lub o innych wydarzeniach. A już atrakcję nie lada stanowiłoby takie scentralizowane szkolenie w Macierzy.

Organizujemy ponadto różne wyjazdy poznawcze, np. do Rotnicy, Druskienik i Kopciowa, gdzie spoczywa Emilia Plater. Przejechaliśmy też tropem Czesława Miłosza, żmudzkim szlakiem Marszałka Józefa Piłsudskiego. Geografia wyjazdów poznawczych wybiega też poza Litwę. Z tych wojaży głęboko zapadł nam w pamięć 40-osobowy wyjazd do Petersburga, podczas którego zahaczyliśmy o Psków. Z Petersburga udaliśmy się natomiast do Carskiego Sioła, gdzie w Pałacu Katarzyny podziwialiśmy Bursztynową Komnatę. Raz jeszcze przekonaliśmy się, jak liczne są tam ślady polskości, pozostawione przez naszych rodaków w XIX wieku. W roku 2009 byliśmy na wycieczce w Dyneburgu, połączonej ze zwiedzaniem Agłony – łotewskiej Częstochowy, spotkaniem z tamtejszymi Polakami.

Żelazna kurtyna, jaką przez długie lata byliśmy oddzieleni od Macierzy, sprawia, że obecnie, gdy nie ma już zjeżonej kolczastym drutem granicy, staramy się nadrobić zaległości w poznawaniu jej ciekawych miejsc. W roku ubiegłym udaliśmy się np. na trzydniowy pobyt tuż za miedzę – na Suwalszczyznę, by podziwiać tutejszą przyrodę, pobyć z przyjaciółmi po fachu, a przy okazji przejąć ich doświadczenie. Skoro o Polsce mowa, warto nadmienić, że mamy tam wielu przyjaciół, dzięki którym mieliśmy m. in. możliwość występu i zdobywania nagród w konkursach krasomówczych w Golubiu-Dobrzyniu, udziału w dorocznych ogólnopolskich pielgrzymkach przewodników na Jasną Górę. Nie muszę mówić, iż każdy taki wyjazd sprzyja ulepszeniu naszego warsztatu, poszerza horyzonty poznawcze.

Nierzadko wycieczki z Polski poza Wilnem i Wileńszczyzną interesuje też Litwa głębsza. Czy jej poznawanie odbywa się również pod waszą wodzą?

Oczywiście. Mamy gruntownie przetartych kilka szlaków, np. ten śladami sienkiewiczowskiego „Potopu” – do Kiejdan, rodowego gniazda Radziwiłłów, na Laudę, kojarzącą się nieodparcie z rodzinnymi stronami Czesława Miłosza. Natomiast pielgrzymki bardzo chętnie podążają na Górę Krzyży pod Szawlami i słynącego z maryjnych objawień Szydłowa. Osobne trasy prowadzą do zamków nadniemeńskich, do Kowna, Druskienik, na Mierzeję Kurońską, do Połągi, gdzie nie sposób nie przywołać innego znakomitego rodu – Tyszkiewiczów.

Nie mogę nie powiedzieć, że wycieczki te budzą powszechny zachwyt, gdyż są bardziej odkrywcze w odróżnieniu od zgłębiania Wilna i bezpośrednio przyległych do niego terenów. Tam zresztą wycieczki te są przyjmowane naprawdę z otwartymi ramionami. Nie zdążymy wysiąść z autokaru, a już kościół bądź inny zabytek otwiera swe podwoje, turystom w odróżnieniu od kawiarni stołecznych szybko dogadza się w posiłku albo w zakupie pamiątek.

Zresztą, nasze trasy wybiegają też poza Litwę, czego przykładem niech posłużą zahaczające o Białoruś – „Śladami Adama Mickiewicza” albo poprzez miejscowości, gdzie rozgrywa się akcja „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej (spodziewamy się, że tego roku z racji na stulecie śmierci autorki ta druga zyska na popularności szczególnej). Z chętnymi zwiedzenia sanktuariów maryjnych udajemy się natomiast też na Łotwę, do wspomnianej już Agłony, którą podczas pobytu w Nadbałtyce jesienią 1993 roku odwiedził papież Jan Paweł II.

Wiadomo, że niejeden z turystów po powrocie jeszcze długo wraca do pobytu w Wilnie bądź uzupełnia swą wiedzę, w czym pomocne są mu wykonane zdjęcia, zabrane ze sobą foldery, albumy, przewodniki. Czy, zdaniem Pani, tego „Wilna do kupienia” w języku polskim jest pod dostatkiem?

W zasadzie tak. A to również dzięki pozycjom prosperującego przy „Magazynie Wileńskim” Wydawnictwa Polskiego. Na pewno jednak przydałoby się więcej miejsc, gdzie chętni mogliby w nie się zaopatrzyć. Chodzi mi o stragany przy najczęściej uczęszczanej trasie, których jest ledwie dwa: jeden – przy kościele śś. Piotra i Pawła oraz – przed wejściem na cmentarz Rossa. Zdecydowanie za mało. Tym bardziej, że – jak mówiłam – jesteśmy okrutnie ponaglani przez czas, nakazujący podejmować nieraz błyskawiczne decyzje.

Zważywszy powyższe, obiema rękoma byłabym za tym, by na trasie polskich wycieczek zaistniał pozostający dotąd na uboczu Dom Kultury Polskiej w Wilnie. Zaistniał jako przystań, gdzie bardziej zmęczeni mogliby cokolwiek odsapnąć i rozprostować nogi, bez opryskliwego potraktowania napić się kawy, zażyć napojów chłodzących bądź lodów, zaglądnąć do tutejszej księgarni, by nabyć książki i inne pamiątki. Takie pobyty stanowiłyby też doskonałą promocję dla Domu Kultury Polskiej, gdzie koncentruje się nasze życie społeczno-kulturalne.

Wiem skądinąd, że w czasie, kiedy jesteście mniej obciążeni, zgłaszacie oferty gratisowych wycieczek dla uczniów naszych polskich szkół w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Na ile znajdują one odzew?

Kiedyś podczas ferii szkolnych było pod tym względem zdecydowanie lepiej. Ostatnio jednak kryzysowa rzeczywistość czyni niekorzystne korekty, co szczególnie dotyczy szkół spoza Wilna. Żeby tu dowieźć dzieci, potrzebny jest autokar, na którego opłacenie nie stać w większości bezrobotnych rodziców. Trochę to smutne, gdyż zwykło się mówić, że przedtem niż chwalić cudze, trzeba dogłębnie poznać swoje. A kryjąca wiele tajemnic historia grodu Giedymina wraz z niepowtarzalnymi zabytkami powoduje istną kopalnię tematów poznawczych.

Zachęcam gorąco do ich zgłębiania również wilnian. Jakby było dobrze, by zechcieli uczynić to nawet całymi rodzinami. Bo jestem pewna, że w zabieganej codzienności dalece nie każdy był w podziemiach katedry, we wnętrzu Uniwersytetu albo na Cmentarzu Bernardyńskim. Zapewniam, że członkowie naszego klubu gotowi są poza sezonem turystycznym gratisowo pilotować takie grupy.

Wyczytałem informację, że Klub Przewodników Wileńskich włączył się też do akcji ratowania cmentarza Rossa…

Tak, podjęliśmy taką decyzję, by wesprzeć kierowany przez panią Alicję Klimaszewską Społeczny Komitet Opieki nad Starą Rossą, starania Związku Polaków na Litwie, wydziału konsularnego ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Wilnie, naszych szkół i tych, komu nie jest obojętny los tej prastarej wileńskiej nekropolii. Dewastacja tu jest tak duża, że pracy na długie lata wystarczy wszystkim.

Nasze działania polegają na rozprowadzaniu wśród rodaków z Polski „cegiełek” na ratowanie zabytków, a pozyskane w ten sposób pieniądze chcemy następnie przeznaczyć na renowację wytypowanych konkretnych nieraz zapadających się w ziemię pomników przy najczęściej uczęszczanym szlaku. Przyświeca temu motto: „By czas nie zaćmił i niepamięć”.

Jesteśmy u progu nowego sezonu turystycznego. Czego się po nim Pani spodziewa i jakie ma życzenia?

Wraz z koleżankami i kolegami pragnęlibyśmy, aby Wilno było nadal oblegane przez turystów z Macierzy, bo wtedy nie bylibyśmy bezrobotni. Choć tak naprawdę nie bujając w obłokach, a twardo stojąc na ziemi wypadnie pogodzić się z myślą, że ten potok wycieczkowo-pielgrzymkowych przybyszy będzie na pewno mniejszy niż poprzednimi laty, na co wpływ mają spowodowane nieprzemyślanymi decyzjami władz koszta pobytu.

Zważywszy, że jest on bardziej krótkotrwały, będziemy też musieli mądrze dawkować informację, by nie zamęczyć nią wycieczkowiczów i nie spowodować mętliku w głowach. Jestem jednak pewna, że wyjdziemy z tego obronną ręką, a mówiąc bardziej sercem niż ustami potrafimy każdego oczarować Wilnem i Litwą.

Dziękuję za rozmowę i życzę, by właśnie tak się stało.

Rozmawiał Henryk Mażul

Fot. archiwum

Wstecz