Podglądy

Pielęgnowanie urazów – to piękna tradycja

Podczas gdy nasi przywódcy jeszcze nie uporali się z ciężką rozpaczą, w jaką wpadli po tragicznej śmierci wielkiego przyjaciela Litwy prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nasi urzędnicy z gorliwością czekistów zabrali się za nękanie swych polskojęzycznych współobywateli. Za wszystko to, o co „nieodżałowany przyjaciel” śp. prezydent RP w ich imieniu wobec najwyższych władz Litwy postulował. Posypały się więc grzywny, upomnienia i pogróżki. Za dwujęzyczne tablice z nazwami ulic, takież napisy na autobusach oraz za wytropione tu i ówdzie obrażające honor każdego prawdziwego patrioty biało-czerwone chorągiewki. Nieważne – z kirem czy bez.

W ten oto sposób polskie barwy narodowe zostały u nas umieszczone w jednym szeregu z sowieckimi i nazistowskimi symbolami, których publiczne demonstrowanie jest zabronione i karane jako „propaganda okupacyjnych reżimów”. A miało być tak pięknie. „Ta ogromna tragedia pomoże nam odnaleźć drogę do rozwiązania problemów (polskiej mniejszości na Litwie)” – obiecywał po tragedii smoleńskiej pogrążony w żałobie premier Andrius Kubilius. Inni politycy z pierwszych stron gazet skwapliwie mu przytakiwali.

Pięknie nie jest. Jest wyjątkowo hadko, powiedziałabym – represyjnie. Urzędasom się zresztą nie dziwię. To specyficzna kategoria ludzi. Są jak te półgłówki z rosyjskiego porzekadła: „zastaw duraka Bogu molit´sia tak on i łob rozszybiot!” Dostali przyzwolenie na ściganie i karanie, więc czynią to z rozkoszą, choć już nawet oni rozumieją, że na dłuższą metę nie da się uprawiać wobec mniejszości tak inkwizytorskiej polityki. No, bo nieopatrznie ratyfikowaliśmy parę niewygodnych konwencji, a i z wymogami unijnymi trzeba by się trochę liczyć. Na razie jednak urzędasom wystarczą zapewnienia poszczególnych polityków, że różne tam konwencje tym się różnią od papieru toaletowego, iż nieco sztywniejsze i zadrukowane.

Ci politycy lecą sobie z Polakami w kulki, jak bohaterowie z reklamy drażetek m&m. Oto i prezydent Valdas Adamkus nie dalej jak w końcu kwietnia poleciał. Oznajmił mianowicie dziennikarzom, że jest całą duszą za tym, aby Polacy na Litwie mieli prawo do oryginalnej wersji nazwiska w dokumentach, ale pod jednym warunkiem: zachowania parytetu. Mieszkający w Polsce Litwini powinni korzystać „dokładnie z takich samych przywilejów i praw, jakie my powinniśmy nadać mieszkającym na Litwie obywatelom polskiego pochodzenia” – pouczył.

Ożesz ty, twardzioszku przydrożny! Po dwu kadencjach kumplowania się z polskimi prezydentami (że już nie wspomnę o udawanym zajmowaniu się sprawami mniejszości) wypadałoby jednak wiedzieć, że Polska sprawę pisowni nazwisk już dawno rozstrzygnęła po myśli litewskiej mniejszości. Jeżeli zaś chodzi o dwujęzyczne napisy, to niepatriotyczny rząd RP, zamiast powołać jakiś urząd, który by za nie karał, sam te napisy sfinansował. Może tak być, że Adamkus o tym po prostu zapomniał. Alzheimer nawet prezydentom się nie kłania.

Szczęściem, jest jeszcze stosunkowo młody premier Andrius Kubilius, który uparcie opowiada się za liberalizacją zasad pisowni nazwisk. Zapowiada, że być może za pół roku rząd do tego tematu powróci. Wzruszające... Byłoby, gdyby nie zły policjant Audronius Ažubalis. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w tej sprawie premier i jego osobisty minister spraw zagranicznych pogrywają sobie ze społecznością polską właśnie w dobrego i złego policjanta. Dobry chciałby nam nieba przychylić, ale nie może, bo go ten zły pilnuje.

Tak więc ile razy Kubilius powie, że trzeba Polakom wędzidło zakazów i nakazów nieco poluzować, tyle razy Ažubalis pokazuje figę. „Nie ma na to przyzwolenia narodu i patriarchy Zigmasa Zinkevičiusa” – oznajmia stanowczo. Kaniec flirta! A przecież gdyby premier traktował serio własne w tej sprawie deklaracje, dawno kazałby ministrowi nieco się przymknąć lub wywalił go z gabinetu na zbity ryj. Istnieje wszak jakaś dyscyplina partyjna czy ustalona polityka rządu, której poszczególnym ministrom nie wypada krytykować. Okazuje się, że nie w kwestiach mniejszości. Ažubalisowi, choć w tym temacie bezczelnie głosi odwrotność tego co Kubilius, dotąd włos z głowy nie spadł. Nie dziw, że rozbrykał się jak młody źrebak.

Np. w wywiadzie dla „Lietuvos ryto” TV sprostował wypowiedź swego szefa o tym, że tragedia pod Smoleńskiem pomoże Litwie „odnaleźć drogę do rozwiązania problemów polskiej mniejszości”. Gdzie tam pomoże! Okazuje się, że w jej obliczu wręcz nie wypada „zniżać się do poziomu dyskusji nt. praw mniejszości narodowych”. Minister nie tłumaczy, dlaczego ten temat jest aż tak nieprzyzwoity (obsceniczny, perwersyjny, rozpustny, sprośny, wszeteczny, wyuzdany – niepotrzebne skreślić), że „musi minąć kilka miesięcy albo nawet lat, żebyśmy mogli znowu o tym rozmawiać”.

Zresztą, i nie bardzo jest o czym gadać, skoro „w każdym państwie kwestia mniejszości narodowych jest uzależniona od tradycji, historii i od aktualnie znajdujących się na arenie politycznej działaczy” (z wywiadu Ažubalisa dla agencji BNS). Czyli jakieś tam bzdurne konwencje bądź unijne wymogi – to makulatura. Skoro nasi działacze mają wobec mniejszości polskiej „zastrzeżenia i urazy”, trzeba je starannie pielęgnować, nie zaś tej hołocie popuszczać. Poza tym w naszej tradycji są widowiskowe marsze skinheadów z hasłami: „Litwa dla Litwinów!”. Dziękować Bogu, że nie ma u nas w zwyczaju palić swoich innoplemiennych obywateli na stosach. Pewnie minister twierdziłby, że i od tej tradycji nie wolno odstąpić.

Na nasuwające się pytanie, a kiedyż to, łaskawco, znów będzie wypadało wrócić do sprośnego tematu problemów mniejszości, minister odpowiada: „Wszystko zależy od społeczeństwa, od jego zgody. Na razie nie ma poparcia dla takich decyzji”. No, i trzeba będzie jeszcze uzyskać przyzwolenie „patriarchy Zigmasa Zinkevičiusa”, który na ten przykład twierdzi, że oryginalna pisownia polskich nazwisk „zagraża językowi litewskiemu”. Sam Ažubalis na takich sprawach się nie zna, ale na „przekonaniu patriarchy” polega. Cóż, jaki polityk – takie autorytety.

Wystarczy przypomnieć, że patriarcha – będąc ministrem oświaty – postulował pozbawianie obywatelstwa osób, mówiących nie dość poprawnie po litewsku. Historia zna już pewnego pana z dziwacznym wąsikiem, głosiciela podobnych teorii. Kiepsko skończył. A naród, który na pewien czas zaraził swoimi poglądami, jest dziś jednym z najbardziej tolerancyjnych w Europie. Wiem, bo z Niemcami obcuję na co dzień. I codziennie zadziwiają mnie swoim przyjaznym nastawieniem wobec tej wieży Babel, jaka tu panuje. Widać, wiele się nauczyli z własnej historii.

Nasi politycy uważają, że obywateli żadnej tolerancji i szacunku wobec odmienności (językowej, kulturowej, mentalnej, religijnej) uczyć nie trzeba. Warto zaczekać, a nuż samoistnie do tego dojrzeją. No, więc obywatele dojrzewają... pod czujnym okiem takich autorytetów jak: Songaila, Kupčinskas, Garšva, Ozolas, Uoka oraz faszyzujących orłów z Litewskiego Narodowego Związku Młodzieży. Ci robią wszystko, by naród ani na chwilę nie poczuł się bezpiecznie. Starannie podsycają jego nieufność i niechęć do kitatautisów. Nie pozwalają mu zapomnieć, że na rogatkach stolicy (a i w samym Wilnie też) przyczaił się potężny wróg, który dwujęzycznymi napisami bombarduje i za chwilę obróci w perzynę litewski język, tożsamość, kulturę... litewskie państwo całe.

Tego wroga na portalu balsas.lt ostatnio pięknie opisał znany megafon antyawupeelowskiej propagandy Ryszard Maciejkianiec. Dawny komuch, instruktor KPZR i parlamentarzysta, który w 1990 roku nie głosował za niepodległością Litwy – dziś jej niestrudzony obrońca przed polskimi wiatrakami.

Od dawna wiadomo, że ten Rycerz Smętnego Oblicza i jeszcze smętniejszego intelektu posiada cechę szczególną – nieskrępowaną imaginację. Ale tym razem już zupełnie uwolnił mózg od więzów logiki, prawdopodobieństwa oraz zdrowego rozsądku. I czuć, że z trudem nadążał za notowaniem jego bełkotu. W wyniku uraczył czytelników portalu tak złowieszczą intrygą, że najwybitniejszy reżyser postmodernistycznego kina Quentin Tarantino powinien pochlastać się z zazdrości. Ktoś bowiem go prześcignął w sztuce stopniowania grozy i zaskakiwania odbiorcy nieszablonowymi puentami.

A leci to jakoś tak. Wileńszczyzną od lat trzęsie banda ponurych, niewiadomego pochodzenia („przybyli na Litwę z bliżej nieznanych terytoriów”) „niezdrowych na umyśle” oprychów. Na wzór włoskiej Cosa Nostry łączą ich więzy pokrewieństwa, mentalność zaś mają „sowiecko-kołchozowej nomenklatury”. Choć swoją zbrodniczą działalność prowadzą pod szyldem Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, to wcale nie są Polacy. To samozwańcy. „Arogancka, niewykształcona, pozbawiona elementarnej kultury” hałastra. Niekumata w żadnym normalnym języku. Nie zna „ani litewskiego, ani polskiego, nie ma też pojęcia ani o lokalnej kulturze, ani o obyczajach”, jest za to „niezwykle oddana swojemu przywódcy” – czyli capo di tutti capi Tomaszewskiemu.

Działalność tej szajki na Wileńszczyźnie, i na Litwie w ogóle, sprowadza się głównie do „prowokacji, nadużyć i siania obłudy”. Ale nie tylko. Ukrywający się pod szyldem AWPL wykolejeńcy prześladują polskie szkoły, okradają mieszkańców Wileńszczyzny z ziemi i trzymają ich w odcięciu od zewnętrznego świata. Niewola jest po to, by przypadkiem nie dowiedzieli się, jaki piękny może być świat bez Akcji Wyborczej. Tępe wieśniaki są z tej niewoli wypuszczane (na krótko) jedynie wtedy, gdy potrzebni są statyści do pogardłowania za AWPL, a przeciwko aktualnie rządzącej na Litwie władzy. Wówczas bezwzględni soldati (wł.) Tomaszewskiego siłą wywlekają tę wystraszoną i ogłupioną hołotę z domów i pędzą przed Sejm, bym tam bluźniła przeciwko Litwinom, którzy rzekomo ograbiają ją z ziemi. A przecież „gdyby rejonem wileńskim rządzili Litwini, proces zwrotu ziemi przebiegałby i porządniej, i uczciwiej”.

Zresztą, tej hałastrze – czyli mieszkańcom Wileńszczyzny – tak i trzeba. To szumowiny, które zagłosują na każdą swołocz, byleby występowała „pod płaszczykiem rzekomego (polskiego) patriotyzmu i skandowała narodowe hasła” – demaskuje Maciejkianiec. Nasuwającą się nachalnie refleksję, że gdyby tak było, Wileńszczyzną od dawna powinna rządzić jego mityczna PiPieLka – autor horroru elegancko pomija. Nie usiłuje też dociekać, dlaczegoż to wyborcy tak gładko nabierają się na rzekomą polskość AWPL, skoro sam twierdzi, że Wileńszczyzną nie tylko rządzą pseudo-Polacy... Zamieszkuje ją również postsowiecka dzicz, choć w odróżnieniu od rządzących – wiadomego pochodzenia. „Dość duża część tych ludzi (...) to przybysze z Białorusi, Rosji i innych byłych sowieckich republik (...), tak więc polski język i kultura są im obce i polskie nazwy (ulic) w ogóle nie są przejawem ich wewnętrznego kulturalnego zapotrzebowania” – wieszczy ten ostatni na Wileńszczyźnie Polak, patriota i szlachcic. Z Koniuch rodem.

Sumując powyższy bełkot, rysuje się przerażająca fantasmagoria: Wileńszczyznę (a właściwie całą Litwę) okupowali obcy! Z jakiej planety pochodzą – nie wiadomo, bo „informacji na swój temat nie przedstawiają, a ludzi unikają”. Półgłówkowaci wyborcy zadowalają się rozpowszechnianą pocztą pantoflową propagandą, że to na pewno „Polacy”, bo należą do Akcji Wyborczej. Tych, którzy mają wątpliwości, do uległości wobec AWPL urabiają „postsowieckie gazetki”, wileńscy korespondenci TV „Polonia” oraz Radio „Znad Wilii”.

To ostatnie jest najgorsze, bo (dla zmylenia przeciwnika?) stworzone przez sygnatariusza Aktu Niepodległości, doradcę litewskich prezydentów i premierów. Nie dziw, że wrogą wobec Litwy działalność AWPL („kłamstwa, oszustwa, prowokacje, antypaństwowe, antyobywatelskie i antylitewskie działania”) popiera nie tylko Rosja i Polska („czerwona nić idzie z Moskwy do Wilna przez Warszawę”), ale też rodzimy litewski rząd oraz... prezydent Dalia Grybauskaite.

Nie wierzycie? Na próżno. Rządzący naszym krajem politycy są wręcz rozkochani w bandyckich rozróbach AWPL, gdyż „świetnie współgrają one z (…) działalnością tzw. klanu państwowców, którego celem jest uczynienie z Litwy przejściowej szarej strefy z niejasną władzą”. Grybauskaite zaś jest posłuszna szefowi Akcji Wyborczej, bo swoją prezydenturę zawdzięcza właśnie jemu. „Udział W. Tomaszewskiego w wyborach prezydenckich miał do spełnienia jedno jedyne zadanie – zwiększyć aktywność wyborców, by nowa prezydent została wybrana już w pierwszej turze” – grzmi demaskatorsko Maciejkianiec.

A już Mount Everestem tego straszliwego spisku było „obdarowanie Tomaszewskiego uprawnieniami europarlamentarzysty”, a co za tym idzie – wciągnięcie Parlamentu Europejskiego w rozpowszechnianie „najbardziej wyrafinowanych i prymitywnych opinii o Litwie”. Barackowi Obamie i bin Ladenowi oraz ich udziałowi w tym spisku autor na razie odpuścił. Widocznie zachował kilka asów do sequelu swojego thrillera.

Panie ministrze Ažubalis! Patriarchę już pan masz, dorzucam panu jeszcze proroka. Nie pokazuj go tylko żadnemu psychiatrze…

Lucyna Dowdo

Wstecz