Niech na potomnych polskość spłynie…

Fryderyk Szturmowicz przyszedł na świat na wileńskim bruku, w dzielnicy Śnipiszki, w domu przy długim podwórzu, łączącym ulicę Wiłkomierską ze Zwierzyniecką, a wojenna data urodzenia – 21 czerwca 1940 roku – sugeruje niezbicie, że w dzieciństwie nie dane mu było pijać ptasiego mleka. Co więcej, ziejąca śmiercią druga światowa jakże boleśnie doświadczyła małego Fredzia, zabierając mu, ledwie czteroletniemu, tak drogą istotę jak matka Kazimiera. Po tym, gdy poderwała się ona na minie, jadąc furmanką z Wilna na Litwę, by za sprzedane domowe srebra nabyć potrzebną dla utrzymania rodziny żywność.

Z perspektywy lat Fryderyk niewiele pamięta z wojny, aczkolwiek pogrzeb matki latem 1944 roku tkwi po dziś dzień w jego świadomości niczym bolesna zadra. Może dlatego, że zamiast trumny towarzyszyła jej w ostatniej drodze zbita z desek skrzynia. Nie zdawał wtedy jeszcze sprawy, że nigdy już więcej nie zazna ciepła matczynych rąk. Jeśli płakał, to dlatego, że tak postępował ojciec Ignacy i starsza o dwa latka siostrzyczka Ania, z którą teraz mieli dzielić los na poły sierot.

Otrząsnąwszy się na dobre z nieszczęścia, zdecydował się Szturmowicz-senior na powtórne małżeństwo. Pochodząca z Białorusi wybranka Anna, którą poślubił po paru latach wdowstwa, miała zastąpić osieroconym pociechom matkę. Czy tak do końca jej się to udało, Fryderyk nie bierze się sądzić, ale że darzyła nieswoje dzieci troską szczero-poprawną, w to nie wątpi.

Tę troskę jest ponadto wielce zobowiązany zamieszkałej w Gudelach cioci Jadwidze Raczyckiej, która szeroko otwierała sierotom drzwi własnego domu, gdzie starczało chleba z własnego wypieku i do chleba, a poczucie jak u Pana Boga za piecem dopełniał sielski-anielski pejzaż z pobliskim pełnym jagód i grzybów lasem, łąkami i jeziorem, gdzie można było do woli wędkować. Pogłębiając rybackie nawyki, zdobyte w będącej w zasięgu ręki od rodzinnego domu Wilii. Zresztą, „strumieni rodzicę” przywołuje z zakamarków pamięci jako coś magicznego, gdyż w jej rześkich nurtach szukał z kolegami ochłody podczas letnich skwarów albo zapamiętale łowili tzw. oklejki. Oczywiście, nie mógł wtedy przypuszczać, że ta rzeka dzieciństwa jak w naturze tak w przenośni zatoczy w jego życiorysie jeszcze niejedno zakole.

Nie obejrzeli się, a beztroskie „zbijanie bąków” przerwał dzwonek, zwący do nauki dzieci wojny. Żeby czuć się raźniej, mimo dwóch lat różnicy, zważywszy dobre domowe przygotowanie, zostali z siostrą z mety przyjęci do klasy drugiej pobliskiej litewskiej szkoły przy Wiłkomierskiej, albowiem ta po polsku pozostawała na razie w sferze marzeń. Fredzio podczas sprawdzianu kwalifikacyjnego błysnął nie lada zmysłem, gdyż zapytany przez dyrektora o litewską literkę „v”, miał rezolutnie odeprzeć, że gdyby ją podwoić, to… wyszłoby normalne polskie „w”, co się mocno spodobało egzaminującemu.

Po roku, gdy tylko nauka w języku ojczystym stała się możliwa, Fryderyk i Anna Szturmowiczowie zmienili edukacyjne barwy na biało-czerwone. Pierwotnie ukończyli szkołę początkową nr 24, usytuowaną w okolicy ulicy Lwowskiej. Maturę Fryderyk zrobił natomiast w 1956 roku w legendarnej wileńskiej „piątce” na Antokolu, chodząc tam i z powrotem co dnia z Wiłkomierskiej na piechotę przez Zielony Most i dalej nadbrzeżem wzdłuż Wilii (ech, znowuż ta „strumieni rodzica”!). A otrzymawszy upragnione świadectwo dojrzałości, gotów był w pas dziękczynnie się pokłonić niepowtarzalnym nauczycielom: Jabłońskiemu, Kowalewskiemu, Święcickiemu, Rymarczykowi, Pieniążkowej i wielu innym. Za to, że po mistrzowsku przekazywali wiedzę z poszczególnych przedmiotów, a na domiar formowali z wychowanków osoby o mocnych patriotycznych „kręgosłupach”, co miało procentować w dorosłym życiu żarliwym przywiązaniem do mowy, wiary i tradycji przodków.

Z tych światłych postaci grona pedagogicznego dla Szturmowicza zdecydowanie na czoło wysuwa się polonistka Maria Czekotowska, potrafiąca tak zafascynować literaturą, że zapominali o dzwonkach na przerwę, gotowi w nieskończoność chłonąć to, o czym mówiła. To właśnie ona w niemałym stopniu zadecydowała, iż Fryderyk rozsmakował się w zawodzie pedagoga, obierając dalszą naukę w Instytucie Nauczycielskim w Nowej Wilejce. Co prawda, nim tu dostał się w 1957, by wypełnić dotkliwy brak nauczycieli, on, świeżo upieczony maturzysta, przez rok szkolny nauczał w klasach początkowych w „kuźni wiedzy” w Mieżańcach, położonych nieopodal Dukszt Pijarskich, a mały wzrost i drobna postura sprawiały, że można było mieć wątpliwość: kto tu nauczyciel, a kto – uczeń.

Jak wspomina, ta drobna postura i cherlawość, wynikające zapewne w niemałym stopniu z niedożywienia, gdyż za brane do szkoły „kanapki” służyły z reguły przysypane cukrem i zwilżone wodą pajdy razowca, które budziły pod podniebieniem istne siódme niebo, podrażniały jego męskie ambicje. By podbudować się fizycznie, za namową kolegi z klasy Zbigniewa Stecewicza, notabene późniejszego mistrza Litwy, zaczął uczęszczać na treningi do sekcji zapaśniczej „Spartaka”, robiąc dzięki treningom do siódmych potów widoczne postępy. Na tyle, że sięgnął nawet po „złoto” w mistrzostwach Wilna wśród juniorów w koguciej kategorii wagowej. Dalszą karierę w kładzeniu rywali na łopatki przerwało jednak zakończenie w roku 1959 nauki w Nowej Wilejce podbudowanej dyplomem nauczyciela języka polskiego szkół siedmioletnich oraz powołanie jesienią tegoż roku do wojska.

Tak to wypadło coraz bardziej godzić się z sowiecką rzeczywistością, choć niejeden z kolegów bądź koleżanek z klasy w trakcie nauki lub zaraz po jej zakończeniu wraz z rodzicami w ramach tzw. repatriacji udawał się na resztę życia do Polski. Szturmowiczowie zresztą jeszcze podczas pierwszej wyjazdowej ruchawki w roku 1946 też o mało nie podzielili ich losu. Gorąco zachęcani przez brata ojca – Józefa, który ze swoimi domownikami ruszył na ziemie odzyskane. W obawie, że nowi czerwoni władcy mogą jego – właściciela sklepu – w ramach tzw. razkułacziwanija bydlęcymi wagonami wywieźć na białe niedźwiedzie. Mimo tych namów, rodzic po długim ważeniu wszystkich „za” i „przeciw” zdecydował jednak pozostać w rodzinnych stronach, z którymi czuł się zrośnięty na dobre i złe.

Gdyby repatriowali, nie miałby Szturmowicz-junior w swoim życiorysie 20-letniego rozdziału w tle z „Wilią” – zespołem powołanym, by krzewić polską pieśń i taniec. Fryderyk trafił tu za namową stryjecznej siostry Aliny Raczyckiej (późniejszej Lavrinavičiene) w roku 1957, ledwie w dwa lata po spontanicznym jego założeniu w niemałym stopniu właśnie przez wychowanków wileńskiej „piątki”, co spowodowało, że był świadkiem historycznych wydarzeń, jakie przypadły w udziale temu bastionowi polskości w naszych powojennych dziejach.

Do zespołu bez wahania wrócił też po zdjęciu munduru żołnierskiego, by nadal nurzać się w niepowtarzalnej atmosferze prób i występów, początkowo tenorem, a później barytonem wtapiać się głosowo w wykonywany repertuar na wyraźnie patriotycznej nucie. Chwil, kiedy oni mieli zaszklone łzami oczy ze wzruszenia, widząc, jak nie wstydzi się też ich widownia, nie zapomni do końca życia. Podobnie jak pierwszego wyjazdu zespołu do Macierzy, gdy w roku 1966 z rozmachem nie lada obchodzono milenium Państwa Polskiego. Trasa koncertowa była naprawdę rozległa, a wszędzie gotowano im iście królewskie przyjęcie, jakże dodające skrzydeł w dalszym szlifowaniu artystycznego kunsztu.

Zespołowi „Wilia” zawdzięcza ponadto Fryderyk Szturmowicz znajomość z również chórzystką Władysławą Umecką, z którą 25 sierpnia 1972 roku stanęli na ślubnym kobiercu w asyście przyjaciół w krakowskich strojach, a owocami ich miłości stały się przychodzące na świat w odstępie 5 lat córki Bożena i Justyna. Skoro mowa o „wiliowych” splotach, wypada odnotować, że wybrankiem starszej z pociech został Robert Anuszkiewicz – syn Jana Anuszkiewicza, z którym nie przypuszczając o przyszłym swatostwie scalali wielogłos w zespole.

Zresztą, z zespołem, co niczym tak miłe sercu echo, nie rozstaje się Fryderyk również po dzień dzisiejszy. Jest bowiem aktywnym członkiem założonego przed 5 laty Klubu Weteranów „Wilii”. Chęć bycia nadal razem powoduje, że w miarę regularnie odbywają spotkania, urządzają wspólne wycieczki w bliższe i dalsze okolice, snują miłe wspomnienia. Nieobca jest też im troska o śpiewaczo-taneczny narybek, któremu świecą przykładem, wychodząc jak za dawnych lat na scenę, gdy mają miejsce jubileuszowe koncerty.

Nie trzeba mówić, że lata spędzone w „Wilii” moszczone były wyrzeczeniami w życiu prywatnym, gdyż czasochłonne próby i występy wypadło godzić m. in. z pracą zawodową. O jej kierunku w przypadku Szturmowicza przesądziła natomiast służba wojskowa w rozlokowanej w Wyborgu jednostce obrony przeciwlotniczej, naszpikowanej mnóstwem przeróżnego, najbardziej doskonałego jak na owe czasy sprzętu, w tym – obliczeniowego. To właśnie on wzbudził we Fryderyku ciekawość tak wielką, że zdecydował zaspokoić ją również po powrocie do cywila. A ponieważ nadarzyła się okazja zgłębić wiedzę na półtorarocznym zaocznym szkoleniu w Moskwie, nasz bohater chętnie z tego skorzystał. By następnie wdrażać ją praktycznie przy naprawie arytmometrów, tabulatorów oraz innego pokrewnego sprzętu kolejno w kilku stołecznych zakładach, awansując ze stanowiska mechanika do kierownika działu maszyn obliczeniowych.

Najdłużej, gdyż aż 29 lat zawodowej kariery poświęcił Fryderyk Szturmowicz znanej na cały Związek Sowiecki Wileńskiej Fabryce Obrabiarek „Żalgiris”, gdzie kolejno piastował stanowiska kierownika działu maszyn obliczeniowych, zastępcy i kierownika tworzonego od zera wydziału marketingu. Po tym, gdy w rachunkowości istną rewolucję zaczęły robić komputery, którym nie był w stanie sprostać. Na tym ostatnim posterunku dotrwał aż do zamknięcia zakładu. Co nastąpiło niedługo po tym, kiedy ten za ledwie 25 tysięcy litów trafił w ręce jakiegoś nowobogackiego jegomościa, nie szczędzącego obietnic o przywróceniu niedawnej jego renomy, a tak naprawdę w lewo i prawo rozprzedającego wszystko, co się dało. By nabiwszy w sprytny sposób kabzę, ogłosić bankructwo i zwolnić zatrudnionych jeszcze pracowników. Bez skrupułów, że ci nie otrzymali zaległych wypłat, które w przypadku Szturmowicza opiewały nawet na 20 tysięcy litów. Tak to sromotnie padł zakład, który w latach swej świetności był dumą całej gospodarczej Litwy, zatrudniając robotnicze tłumy.

Zostawszy bezrobotnym, nie nawykły do siedzenia ze złożonymi rękoma Szturmowicz jął się wnet rozglądać na strony w poszukiwaniu zatrudnienia. Szczęśliwym trafem dowiedział się o rozpisanym akurat przez samorząd rejonu wileńskiego konkursie na etat pracownika ds. turystyki. Zgłosił się bez namysłu, a okazawszy się zwycięzcą, przez lat 9 pełnił tę funkcję. Nie szczędząc wysiłku w opracowywaniu i wydawaniu drukiem tras poznawczych z uwzględnieniem rozsianych w najbliższych Wilnu okolicach zabytków i atrakcji przyrodniczo-wypoczynkowych, z rozmachem szykując rejonowe stoiska na mające miejsce w „Litexpo” doroczne międzynarodowe targi „Vivattur” oraz próbując ambitnie pchnąć z martwego punktu rozwój turystyki wiejskiej, w czym uskrzydlał go fakt, że gdy zaczynał, na terenie stołecznego rejonu nie było zagrody, gotowej przyjąć pod swój dach chętnych zwiedzania i wypoczynku przybyszy, a gdy w roku 2009 odchodził na zasłużony odpoczynek, takich zagród było już 20.

Ci, co bardziej znają Szturmowicza, zgodnie potwierdzą, że w jego przypadku pojęcie „zasłużony odpoczynek” jest czymś mocno względnym. Chociażby dlatego, że do reszty owładnięty został pasją społecznika oraz chęcią udzielania się na niwie polskości, co szczególnie się uwidoczniło ledwie wybiła godzina naszego narodowego odrodzenia, zapoczątkowanego w maju 1988 roku przez Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie.

Fryderyk poszedł za tym odrodzeniem niczym bokser za ciosem: wraz z Bolesławem Dawidowiczem z cichego błogosławieństwa „swego” dyrektora Jerzego Siwickiego w produkującym obrabiarki „Żalgirisie” założyli koło „Grunwald”, zrzeszające około 700 członków – naszych rodaków, a pełniący funkcję wiceprezesa Szturmowicz został jednym z jego delegatów na zjazd, jaki w dniach 15-16 kwietnia 1989 roku transformował rzeczone Stowarzyszenie w Związek Polaków na Litwie. Co więcej, znalazł się w ekipie prowadzącej to historyczne forum w Pałacu Kultury Związków Zawodowych na górze Bouffałowej, czyli warzył się w samym tyglu wydarzeń. Jak twierdzi, tej dosłownie stężonej od patriotyzmu atmosfery nie da się zestawić z niczym.

A ma bądź co bądź tę skalę porównawczą, gdyż w roli delegata był obecny praktycznie na wszystkich późniejszych zjazdach ZPL-u, wielokrotnie zabierał głos z trybuny, poniekąd etatowo, gdyż przez lat 15 z rzędu, był niezmiennie wybierany do najwyższych władz tej organizacji. Nie zabrakło też Fryderyka w czołówce, gdy wśród naszej społeczności generowała się kolejna arcyważna inicjatywa – wymuszone przez władze litewskie powołanie do życia z łona Związku Polaków na Litwie partii politycznej – Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, co nastąpiło latem 1994 roku. O autorytecie, jaki towarzyszył Szturmowiczowi, niezbicie świadczy fakt, że podczas jej zjazdu założycielskiego był obok Jana Sienkiewicza i Waldemara Tomaszewskiego jedną z trzech osób, entuzjastycznie zgłoszonych przez „vox populi” na prezesa, a kto wie, jakie byłyby wyniki głosowania, gdyby nie wycofał swej kandydatury z propozycją głosowania na Sienkiewicza.

W raz z powstaniem AWPL wypadło Fryderykowi Szturmowiczowi zdwajać energię, by nadążyć z działalnością na dwa fronty. Podjął się tego wysiłku, choć za czasów sowieckich „partyjniakiem” nigdy nie był (co innego wszak, według niego, organizacja polityczna z Leninem w tle, a co innego mająca za nić przewodnią działalności barwy biało-czerwone). Które to barwy, szczególnie gdy zwielokrotnione, powodują nieopisane przejawy dumy i wzruszenia.

Oto dlaczego za każdym razem krocząc w pochodach, organizowanych przez Związek Polaków na Litwie z okazji Światowego Dnia Polonii i Polaków za Granicą, bardziej stąpał niebem niż ziemią, zachłystując się tak wymowną manifestacją przez rodaków swego przywiązania do tożsamości narodowej. Za której niestrudzone ugruntowywanie z okazji 15-lecia ZPL-u został uhonorowany Złotym Krzyżem Zasługi RP, a podczas okazyjnej gali 5 lat później z rąk prezesa Michała Mackiewicza odebrał Złotą Odznakę za krzewienie polskości na Litwie. Cóż, odznaczenia trafiły do naprawdę godnego posiadacza – Polaka i Patrioty przez podwójnie duże „P”. Podobnie jak godnego właściciela w jego osobie znalazła niedawno otrzymana wraz z kolegami z koła ZPL „Grunwald”, któremu wciąż i nadal prezesuje, Karta Polaka – jakże czytelny znak pamięci Macierzy wobec rodaków na byłych Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej, którzy wolą przewrotnej historii znaleźli się poza Ojczyzną.

Kiedy Fryderyk Szturmowicz spogląda za siebie, na coraz bardziej okazały kawał życia, ma prawo czuć się człowiekiem spełnionym. Choć, jak żartobliwie zaznacza, jednego ze zobowiązań przystojących prawdziwemu mężczyźnie, nie wykona. Chodzi o syna, którego ten rzekomo miałby po sobie zostawić, żeby nazwisku dać ciągłość. Bo drzewo (i to niejedno!) własnymi rękoma zasadził, jak też dom pobudował.

O własnych ścianach, mieszkając „między niebem a ziemią”, gdyż na 7 piętrze 9-piętrowego blokowca przy ulicy Kalwaryjskiej, marzył Fryderyk od dawna. Aż wreszcie w roku 1986 na otrzymanej w Wilanowie (obecne Naujaneriai) parceli to marzenie z pomocą budowlańców wcielił w czyn. Miał to być wedle pierwotnych założeń domek letniskowy, taka dacza, służąca im za miejsce relaksu podczas urlopów i weekendów, ale w porę się opamiętał i skorygował plany na coś, co pozwoliłoby tu zamieszkać przez okrągły rok. W tym celu ocieplił ściany budynku, ustawił tu piec, którego rozpalanie dlań – to całe misterium.

W tym domu, nim w podwileńskiej Rzeszy pobudowali własny, przez cztery lata po stanięciu na ślubnym kobiercu mieszkała pierworodna Bożena z mężem Robertem. Teraz natomiast, wyniósłszy się z miasta, gdzie w upały można kręćka dostać i gdzie „na betonie kwiaty nie rosną”, na stałe gospodarują tu Szturmowiczowie-seniorzy. Wciągając w płuca cudo-powietrze, mając w zasięgu ręki jagody i grzyby, grządki z warzywami oraz rabatki z kwiatami, których pielenie pozwala cokolwiek fizycznie się rozruszać, i odległą o niespełna sto metrów Wilię (ech, ta nieodłączna „strumieni rodzica”!), gdzie można do woli wzrok metafizycznie nurzać. Wprawdzie żona Władysława, powiązana całe zawodowe życie z wyuczonym zawodem chemika, jeszcze pracuje, choć niebawem, gdy przejdzie na emeryturę, będą mogli poświęcić sobie nareszcie więcej czasu. Nadrabiając zaległości, gdy głowa rodziny dwoił się i troił w wysiłkach na rzecz aż do bólu pojmowanej sprawy polskiej, przez co był w domu istnym gościem.

Do prawa czucia się człowiekiem spełnionym Fryderyka jakże wymownie skłaniają też córy, jego rodzicielska duma. Obie po złożeniu matury w wileńskiej „syrokomlówce” ukończyły studia wyższe: starsza – cybernetykę ekonomiczną na Uniwersytecie Gdańskim, a młodsza – polonistykę na Uniwersytecie Wileńskim. Bożena, nim po raz drugi doczekała się potomstwa i obecnie jest na urlopie macierzyńskim, pracowała doradcą ekonomicznym w firmie przewozowej, a młodsza – Justyna para się w firmie ubezpieczeniowej w charakterze administratora na Litwę i Łotwę. Zdrowie im dopisuje, młodzieńcza energia rozpiera, finansowo nie muszą ciągnąć w kierunku rodziców żebrzącej dłoni – więc czyż to nie jest wiele..?

Za sprawą Bożeny Szturmowiczowie mogą się mianować zaszczytnymi tytułami babci i dziadka, a sześcioletnia Emilia Anna oraz półtoraroczny Łukasz Feliks – to ich oczko w głowie tudzież radość największa. „Wiesz, wnuka trzymać na kolanach – to prawie jak syna…” – zwierza się z rozbrajającym uśmiechem Fryderyk. A stojąc w przedsionku własnego 70-lecia, wyraża w uzupełnieniu gorące życzenie: by polskość, przy której on tak gorliwie waruje, spłynęła też potomnie na rodaków…

Henryk Mażul

Wstecz