Podglądy

Tysiąc kilometrów kolczastego drutu i…ojczyzna uratowana

Jakież to musi być dla prawdziwych patriotów straszne. W kraju notowana jest kompletna dewaluacja narodowych świętości. W dodatku, gdzie nie spojrzysz – tam wróg, zdrajca, sprzedawczyk.

No, bo to i spasiony na krwawicy „dobrej ciotuchny SoDry” agresywny emeryt, który jeszcze nie tak dawno na wiecach Sajudisu skandował „Precz z sowietem!”, a teraz podczas antyrządowych zadym drze gębę, że za sowieta żyło mu się lepiej. To i oszalałe z emancypacji babsko, które po wyjściu za mąż rezygnuje ze „świadczącej o świętej przynależności do rodziny oraz małżeńskiej wierności” końcówki -iene. Okazuje się bowiem, że wybierająca skróconą wersję litewskiego nazwiska mężatka (np. jakaś Bite zamiast Bitiene) „świadomie zdradza jeden z najcenniejszych skarbów litewskiego języka”, „depcze jego perłę”. Nie dziw, że prawdziwi patrioci próbowali ten perwersyjny proceder ukrócić żądając od Państwowej Komisji Języka Litewskiego, by zabroniła kobietom takich eksperymentów z nazwiskami. Wszak Litwa ma „jedyny taki w świecie”, w dodatku „zachwycający i unikalny, najdoskonalszy system tworzenia nazwisk”.

Ale co tam poszczególne babsko, ostatnio do zdradzania i deptania wyrywa się prawie połowa mieszkańców Litwy. Taki procent opowiada się za liberalizacją ustawy o pisowni nazwisk. A jak oceniać Judasza-Kubiliusa? Niby swój, a też próbował się targnąć na ten najcenniejszy skarb i perłę.

A gdzie jeszcze różnego rodzaju pseudoautorytety, jak pożal się Boże, profesor Tomas Venclova, który chlapnął niedawno, że „ojczyznę, naród i litewskość należy kochać, ale nie bezrefleksyjnie” i nie „upatrując wroga w każdym Polaku, Rosjaninie czy Żydzie”. Albo taki bezczelny wicenaczelny dziennika „Lietuvos rytas” Rimvydas Valatka, który onegdaj pod adresem tych najprawdziwszych rzucił ciężką obelgę: „słomiani patrioci wyrastają nam jak muchomory”. A ich wzniosłe uczucia określił pogardliwie „patriotyzmem podwórkowych kogutów”. I to ma być sygnatariusz Aktu Niepodległości? A historyk Arunas Gumuliauskas, który przed wyborami prezydenckimi w Polsce martwił się publicznie, że wraz ze zwycięstwem Bronisława Komorowskiego polska polityka będzie zorientowana na Zachód, my zaś „będziemy jeszcze głębszą prowincją niż jesteśmy”. Bezczelny! My – północne Ateny i geograficzne centrum Europy – prowincją?

Zresztą, historycy są w zdradzaniu i szarganiu narodowych wartości najgorsi. Ot, chociażby taki Kęstutis Girnius, który stawia pozornie tylko niewinne pytania w stylu: „Dlaczego mamy przymusowo zlitewszczać nazwiska ludzi, którzy tego nie chcą?”. Tak i korci huknąć: „Bo zlitewszczone brzmią piękniej, tumanie!”.

A już to, co ci dziejoszargacze wyczyniają ze zwycięstwem księcia Witolda Wielkiego pod Grunwaldem, woła o pomstę do Perkunasa. Weźmy takich Staliunasa z Nikžentaitisem. Sączą w uszy narodu jad zwątpienia, że nasza wiktoria pod Grunwaldem nie była ani tak wielka, ani tak ważna jak sądzimy. Pierwszy uparł się, że mit (zresztą, ponoć antyzachodni i antyimperialistyczny) Grunwaldu zawdzięczamy sowietom, którzy w ten sposób próbowali ukształtować w litewskim narodzie postrzeganie Niemców jako wrogów wywodzących się bezpośrednio od Krzyżaków. Drugi nie tylko mu wtóruje, ale też bredzi w stylu: jakie tam zwycięstwo, raczej przegrupowanie sił na korzyść Litwy i Polski. Co więcej, zdaniem historyka, o tym przegrupowaniu zadecydował nie tyle heroizm naszych pułków, co ogromne zadłużenie i finansowe osłabienie Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny.

Jeszcze inny zaprzaniec, historyk Rimvydas Petrauskas, wyrwał się z teorią, że zwycięskie wojsko zabawiło trzy dni na polu walki, m. in. ze względu na specyficzny łup – zapasy wina pokonanych ojczulków. Dosadnie mówiąc – schlało się w drzazgi i czarnoziem. Co za bezczelne insynuacje! Że w libacji mogli uczestniczyć polscy woje – w to wierzę. Ale żeby praszczurowie akademika Zinkevičiusa, posła Songaily czy doktora nauk humanitarnych Garšvy – tego nie dam sobie wmówić nawet za trzy miliony złotych rubli (o których poniżej). Uczulam więc tych panów na zuchwalstwo fałszywca, który swoją obrazoburczą teorię okrasił następującą opowiastką: „(...) Jest takie znane XVI-wieczne wydarzenie, gdy to wojsko krzyżackie po wtargnięciu do jednej z litewskich miejscowości nawet nie miało z kim powalczyć, wszyscy mężczyźni leżeli „ścięci”.

O sprzedawczykach na razie tyle (będzie więcej), a teraz o wrogach. Proszę tylko spojrzeć – jakich Litwa ma sąsiadów? Zlituj się Boże! Padalce, prymitywy i szuje. Wystarczy się zagapić, a rozszarpią nas jak kruki i wrony. Weźmy takich „Polskich panów”. Nic, tylko ciągle kombinują jak by tu na powrót zacharapcić Wilno i Wileńszczyznę, a też narzucają Litwie swą „polską wiarę” i „chamską mowę” (autor tego trafnego spostrzeżenia – Bronius Saplys, przewodniczący Związku Litwinów Wileńszczyzny na Wychodźstwie). Dodając krzywdę do zniewagi zaczęli się jeszcze ostatnio demonstracyjnie obciskiwać z Ruskimi. Pewnie liczą, że jak im samym nie wyjdzie, to Wilno – najpierw okupowawszy – odda im Putin, jak 70 lat temu Stalin... Tylko, że wówczas było chyba jakoś na odwrót?

Teraz Rosjanie... Zresztą, jacy tam Rosjanie? Raczej „sowieci” lub „kacapy”, dla których jedynym uzasadnieniem istnienia jest nękanie Litwy. To szczęście, że dzięki nieustającej czujności Vytautasa Landsbergisa – patriarchy konserwatystów (jak go niekiedy nabożnie tytułują media) – wszyscy u nas wiedzą, że nie ma takiego łajdactwa, którego Ruscy nie byliby nam w stanie wyrządzić... Chociaż ostatnio staruszek albo złagodniał, albo też padł ofiarą ciężkich upałów. Wprawił dziennikarzy BNS w osłupienie komunikatem, że „sowiecka Rosja bywała dążącym do pokoju i pomagającym Litwie państwem”. Z tym tylko, iż ta fajna „to była Rosja leninowska, nie stalinowska”. Patriarcha pochwalił się nawet, że w trakcie nasilania się na Litwie (na przełomie lat 80. i 90.) ruchów niepodległościowych „Sajudis nieraz zwracał się do Gorbaczowa nawołując go, by szedł drogą Lenina, a nie Stalina”. Ten zachwyt leninowską Rosją zrodził się u Landsbergisa z okazji 90-lecia podpisania litewsko-radzieckiego traktatu.

„Traktat (podpisany w Moskwie 12 lipca 1920 roku) określił po raz pierwszy i jedyny, że Rosja bezwzględnie przyznaje samodzielność i niepodległość państwa litewskiego i dobrowolnie na wieki zrzeka się roszczeń wobec narodu litewskiego” – przypomniał nasz sztandarowy antysowiet. A przecież to jeszcze nie wszystko, co wówczas leninowcy nam dali. „Zobowiązali się i udzielili wszelkiej pomocy materialnej – (nadali) prawo do wyrębu lasów, (dostarczyli?) zestawy pociągów i temu podobne. I trzy miliony rubli w złocie obiecali i wypłacili” – wyliczył „tetušis” nie wdając się w to, czego dobrodzieje oczekiwali w zamian. A zażądali, jak dziś powszechnie wiadomo, pomocy Litwy w wojnie z Polską. Tak czy siak, przez pewien czas musiało być bardzo sympatycznie, ale z nastaniem „Ojca Narodów” miła litewsko-sowiecka atmosfera prysła. Co nastąpiło – każdy wie.

Całe szczęście, że przynajmniej te ruble w złocie zostały, no, i wycięte dęby... wraz z wagonami. A tak na marginesie. Gdyby patriarchę nie chronił mandat europarlamentarzysty, obawiałabym się, że po tych słodkich wyznaniach pod adresem leninowskiej Rosji albo zapłaci karę, albo wyląduje w ciupie. Na dwa lata nawet. Tyle bowiem, wg znowelizowanego ostatnio kodeksu karnego, grozi obywatelowi litewskiemu „za bagatelizowanie zbrodni sowieckiego reżimu”. Na szczęście, w tym wypadku Landsbergisa chroni nie tylko immunitet. Wg kodeksu, będziemy wsadzani za kratki za bagatelizowanie „w formie obelżywej czy obraźliwej”. Natomiast patriarcha czynił to w formie romantyczno-wspomnieniowej.

Ale lećmy dalej po naszych sąsiadach-kanaliach. Białorusini? To... wiadomo – zacofane wsioki. W dodatku chamy, bo chcą nam zawłaszczyć Witolda Wielkiego i jego już wzmiankowane zwycięstwo pod Grunwaldem. Litwa, jak wiemy, ze względów finansowych wycofała się z projektu stworzenia na ten temat imponującej filmowej epopei, a poddani „baćki” proszę... Już urządzili wśród naszych aktorów casting na rolę Vytautasa Didisysa i na przyszły rok (a może nawet ten) zapowiadają huczną premierę. Jak ich znam, nie zaniechają nieokrzesane żłoby podkreślić w swoim filmie, że pierwszym litewskim językiem urzędowym był... język starobiałoruski, w którym spisano nawet Statuty Wielkiego Księstwa Litewskiego. Obawiam się też, że w roli filmowego konsultanta wystąpił ichni historyk Aleś Jasinski, który bezczelnie twierdzi, że z 40 walczących pod wodzą księcia Witolda pułków tylko 4 były uformowane na etnicznych ziemiach litewskich, 8 – powstało na ziemiach ukraińskich, zaś aż 28 – na etnicznych białoruskich. I dyskutuj tu z takim barbarzyńcą, zwłaszcza, że żywych świadków wydarzeń brak.

Z czwórki naszych sąsiadów dałoby się jeszcze jakoś strawić Łotyszy, ale to też podstępne łobuzy. Nasi patrioci nigdy im nie darują, że próbowali NASZE ludowe szarfy (tautines juostos) zarejestrować jako ICH WŁASNE światowe dziedzictwo. Co prawda ichnie są dokładnie takie same jak nasze, ale pewnikiem ukradli nam kiedyś patent. Poza tym prowadzenie się ich kobiet woła o pomstę do nieba. Co to za dziwadła: Stake, Murniece, Koke, Druviete, Feldmane, Kikuste, Paegle, Seile (nazwiska łotewskich pań-polityków)? Gdzie w nich, pytam się, piękne przyrostki-perełki? Nie wiemy, jak tam u Łotyszy, ale nasi językoznawcy-patrioci już dawno orzekli: „kobiety, które małżeński przyrostek -iene wymieniły na neutralny -e żyją amoralnie i niehonorowo”. Poza tym co to za Bałtowie, którzy sprawili sobie premiera nazywającego się Valdis Dombrovskis? Toż to jakiś zamaskowany pod Łotysza Waldemar Dąbrowski, prawie jak nasz (Apage, Satanas!) Waldemar Tomaszewski.

A skoro już przy tym ostatnim jesteśmy – to dopiero wróg na własnej krwi wyhodowany! Mało, że na forum Parlamentu Europejskiego nieraz „oszkalował dobre imię Litwy”, bo poinformował, jak się tu traktuje Polaków, to jeszcze nie dał się zawlec przed Litewską Główną Komisję Etyki Służbowej. A ta aż przebierała nogami, by denuncjatora ukarać. Usłyszeć jak się kaja pyskaty europoseł Tomaszewski – bezcenne. A tu nici z przyjemności. Mało że europoseł popsuł inkwizytorom z GKES fajną zabawę, to jeszcze napuścił na nich Parlament Europejski. Ten zaś ostrzegł Litwę, że to naruszenie Statutu i Regulaminu PE.

Okazuje się otóż (co za przykrość!), że żadna „instytucja państwa członkowskiego nie ma prawa wpływać na europosła, bo tym samym narusza jego wolność wykonywania mandatu i godzi w swobodę działania Parlamentu Europejskiego”. Jeżeli więc nasi nie ustaną w próbach kneblowania Tomaszewskiego, to Litwie grozi w tej sprawie postępowanie Komisji Europejskiej. Makabra! A było warto słuchać czołowych patriotów (vide Ozolas), gdy ostrzegali, że wchodząc w związek z UE podpisujemy kolejny cyrograf z diabłem. Dopiero co wyrwaliśmy się ze szponów moskiewskiego Lucyfera i fruuuu... w objęcia brukselskiego Szatana. Tyle więc tylko i łyknęliśmy tej niepodległości co za dobrego wujaszka Lenina.

Zresztą, brukselski antychryst jest po stokroć gorszy od moskiewskiego. Zamiast lud Boży izolować i przez to konserwować w nim kołtuństwo, zaściankowość, narodowy egoizm oraz wrogość wobec wszystkiego, co inne, obce, nieznane, narzuca nam takie bzdety jak otwartość, pluralizm, tolerancja, a też respektowanie praw i wolności obywatelskich. Sprzyja też podróżowaniu, poszerzaniu horyzontów i zachęca do samodzielnego myślenia oraz wyciągania wniosków, a to już katastrofa.

Ostatnio przykładem takiego myślenia wykazał się szef Instytutu Prawa dr Petras Ragauskas. Tym samym dołączył do listy narodowych renegatów. Wykoncypował on otóż, że skoro za dwujęzyczne napisy informacyjne (na domach i autobusach) karze się u nas Polaków, to należałoby ukarać też MSZ, administrację lotniska i dworca kolejowego, właścicieli knajp oraz... kierownika administracji samorządowej miasta Wilna (pamiętacie te eleganckie litewsko-angielskie ulicowskazy?). W ogóle wyszło mu, że nie ma na Litwie ani jednej państwowej instytucji, która nie zasługiwałaby na takież mandaty, jakimi każe się u nas krnąbrnych polskojęzycznych przewoźników czy starostów gmin.

Panowie patrioci, panie Landsbergis, larum grają, ojczyzna, język ojczysty w niebezpieczeństwie, obsiedli ją zdrajcy i wrogowie, a wy nie chwytacie za szable... Chociaż niezupełnie, np. patriarcha jest czujny. Na letnim zlocie rodzimej partii przypomniał, że jednym z filarów wolności, niepodległości i ideałów Sajudisu jest „narodowa świadomość obywateli, którą trzeba stale nadzorować”.

Święta prawda. A taki prof. Venclova będzie ci kpił z „pseudointelektualistów, którzy niepodległą Litwę najchętniej otoczyliby drutem kolczastym, w obawie, że zaleje ją jakaś obca zaraza”, a postawę najzagorzalszych patriotów określał mianem „prowincjonalizmu” i „prymitywnego nacjonalizmu”. Nie dziw, że tacy nadzorcy narodowej świadomości, jak poseł Gintaras Songaila, wzdychają do rządów autorytarnych i narzekają, że demokratyczne swobody we łbach ludziom poprzewracały. Przypomnę, że aby to się zmieniło, wystarczy bardzo niewiele: przejęcie władzy przez songailopodobnych, posłanie w diabły UE i NATO oraz zaledwie 1 702 km kolczastego drutu. To cała długość naszych granic.

Lucyna Dowdo

Wstecz