Podglądy

Niech żyje obskurantyzm!

Uważam, że premier Kubilius pedałował po Białorusi haniebnie niepatriotycznie. To co? U nas już niby nie ma gdzie zakręcić pedałem? A może brak fajnych pejzaży, chłodzących napojów lub szwankuje turystyczna infrastruktura? Nigdy w to nie uwierzę. Dlatego pytam się: jak można zasilać budżet „baćki” pieniędzmi, których Litwie tak rozpaczliwie brakuje?

Dla mnie osobiście urlop spędzony na Białorusi jest równoznaczny jaraniu ichnich szmuglowanych „fajek” czy poniewieraniu się wódą „Biełaja Ruś” lub nalewką „Biełowieżskaja”. I w jednym, i w drugim przypadku litewskie państwo jest okradane z pieniędzy, które powinny zostawać w kraju – do dyspozycji rządzących. Pamiętajmy, że litewskie wychodźstwo naszej upadłej w całej rozciągłości gospodarki samotnie nie podźwignie. A przecież się stara. Z patriotyzmu pije wyłącznie „Švyturysa”, jak przegryza go serkiem, to koniecznie „Rokiškio”, zaś oszczędności chowa tylko w litewskich skarpetach (te zapewnienia przewodniczącego Związku Litwinów Wileńszczyzny na Wychodźstwie przyjmuję na wiarę). Fakt, że w tym czasie kwiat naszej polityki raczy się jakimś wrażym „Lidskim” czy „Krynicą” uważam za skandaliczny...

No... chyba, że ta głośna wycieczka to jedna wielka ściema. Nie wykluczam, że Kubilius skrzyknął kumpli-polityków, powbijał ich w stroje cyklistów, wsadził na siodełka i hajda! hasać po łukaszenkowskich włościach wyłącznie dla kamuflażu. Znaczy się – dla zmylenia wroga. Zważcie no tylko, kto mu w tych harcach towarzyszył. Ni mniej, ni więcej tylko ministrowie gospodarki i opieki socjalnej oraz grupa posłów-konserwatystów. Kto by uwierzył, że całe to nawykłe do śródziemnomorskich (co najmniej) kurortów towarzycho nagle uznało, że nie ma to jak kanikuła w Oszmianie, Gierwiatach i Rymdziunach. W dodatku z siodełkiem rowerowym uwierającym w nawykłe do innych siedzisk pośladki. Wersja, że nasi kopnęli się do sąsiedniego państwa wyłącznie na zwiady, wydaje się więc być prawdopodobna. Może chcieli własnoocznie kuknąć, na co też „baćka” przeznacza klepaną na przemycie na Litwę kasę lub jak to się dzieje, że u nich gorzała i szlugi tanie, pola obsiane, stolica zadbana, a lud czapkuje swojemu przywódcy, choć to zamordysta i satrapa.

Co prawda, jest jeszcze jedno prawdopodobne uzasadnienie tego rajdu. Nie wykluczam, że nasz śliczny, lecz tyci-tyciutki kraik jest już zwyczajnie za ciasny dla przywódczego geniuszu premiera Kubiliusa. Może chciałby w wielkim stylu odbijać od dna również sąsiednie nadwątlone kryzysem gospodarki? Może ckni mu się do rządzenia państwem na skalę WKL – od Bałtyku aż po Morze Czarne? To dopiero było księstwo na miarę ambicji naszych konserwatystów – skrojone z ziem dzisiejszej Litwy, Białorusi, północno-wschodniej Polski, większej części Ukrainy, a nawet zachodnich kresów Rosji.

Że co? Że „to se ne vrati”? A niby dlaczego? Historia, jak fortuna, kołem się toczy. Dziś ichnie górą, jutro nasze. A nuż Białorusini obalą Łukaszenkę i poproszą się pod litewskie skrzydła. Polacy – zachwyceni naszą sprawnością w zduszaniu recesji – też. Zwłaszcza, że na prezydenta wybrali sobie prawie Litwina – chłopaka rodem z Kavoliškis. A potem już tylko patrzeć, jak podciągną się Ukraińcy i Rosjanie.

To i nie dziwota, że Andrius Kubilius z partyjnymi współtowarzyszami po dawnych WKL-owskich ziemiach podróżuje i je gospodarskim okiem rewiduje. W ubiegłym roku pedałował po polskim Podlasiu, w tym – dokonał pobieżnej inwentaryzacji związanych z Giedyminem i Mendogiem zamków w Lidzie i Nowogródku, a też dawnych rezydencji rodu Radziwiłłów w Mirze i Nieświeżu. W przyszłym roku pewnie przyjdzie kolej na obskoczenie naszych ziem, znajdujących się chwilowo pod jurysdykcją Miedwiediewa i Janukowycza. A może nawet w tym. Urlopu Kubilius ma po kokardy. Po powrocie z Białorusi spłynął już Niemenkiem, tzn. – kajakiem po Niemenku, ale ludzie z jego otoczenia nie wykluczają, że premier jeszcze tego lata „puści się w kolejny zagraniczny rowerowy rajd”.

A jak wypadła inwentaryzacja na Białorusi? Partyjny kolega premiera Jonas Urbanavičius zdradził mediom, że ogólnie to się naszym u Łukaszenki podobało. Szczególnie „wspaniałe pałace i zamki dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Serdeczny stosunek tubylców też. Ale ta atakująca zewsząd postsowiecka spuścizna! A, fe! „Praktycznie w każdym miasteczku stoi popiersie lub pomnik Lenina, w większych miastach – pomniki żołnierzy-wyzwolicieli. Czuć też planową, regulowaną gospodarkę. Na wszystkich stacjach benzynowych cena paliwa była jednakowa” – poskarżył się Urbanavičius agencji BNS.

A nie pisałam, że Białorusini to zacofane wsioki? Wszak o wizycie przedstawicieli litewskich politycznych elit wiedzieli zawczasu. Że naszych mierzi socrealizm – to dla białoruskich szpionów pewnie też nie tajemnica. Zasady gościnności wymagały więc zamaskowania tych ideologicznie niesłusznych pomników. Ciut smykałki, parę worków gipsu, trochę akrylowej farby miedzianej i liczne Leniny mogłyby udawać na przemian to Giedymina, to Mendoga, to znów Witolda Wielkiego. Wstydliwe obeliski upamiętniające żołnierzy-wyzwolicieli można by na czas nalotu dostojnych kolarzy jakoś przysłonić. Np. billboardami z napisem: „Witamy dostojnych potomków Wielkiego Księcia Witolda!”. Zresztą, skąd im się wzięli ci wyzwoliciele? Niby to źle było Białorusinom za Niemca? Było bosko, ale trzebaż pecha – przylazł sowiet i tę nazistowską sielankę obrócił w gruzy i perzynę.

A tak a propos wrażeń Urbanavičiusa. Zawsze mi się wydawało, że wara nam od tego, co zdobi postumenty innych państw. Białorusini mogą sobie na każdym skwerze ustawić nawet marmurową podobiznę Kim Ir Sena z Kim Jong Ilem przy piersi, bo taki mają kaprys czy poczucie estetyki. Publiczne obśmiewanie sąsiedzkich makatek z jeleniami źle świadczy nie o ich posiadaczach jeno o kpiarzach. Zwłaszcza gdy wleźli do sąsiada niespecjalnie zapraszani, tym niemniej przyjęci zostali serdecznie. Poza tym polityków obowiązują dość ścisłe zasady dyplomacji. Choć naszych, zdaje się, nie. Uważają, że nieokrzesani białoruscy fufajkarze ich subtelnej ironii nie wyczują. Oby się nie zdziwili.

Jeżeli zaś chodzi o ichnią cenę paliwa – „na wszystkich stacjach jednakową” – na miejscu kubiliusiarni unikałabym tego tematu jak diabeł święconej wody. Jest to prowokowanie własnych obywateli do porównań, co uważam za wysoce ryzykowne.

Ale samodestrukcyjne zapędy ekipy Kubiliusa podziwiam nie od dziś. Od chwili przejęcia władzy konserwatyści i ich przystawki dosłownie wyłażą ze skóry, by jak najstaranniej siebie ludowi obrzydzić. Gdy zdarzy im się przez pewien czas nie robić nic głupiego ani wrednego – to starają się obywateli przynajmniej wkurzyć chlapiąc trzy po trzy.

I premier Kubilius wybierając się na urlop starannie zadbał o to, by tradycji stało się zadość. Swoje obowiązki na ten czas przekazał najzdolniejszej ministerce wśród wszystkich blondynek i najbardziej blondziastemu kociakowi wśród wszystkich ministrów – Ingridzie Šimonyte. Ta zaś natychmiast potwierdziła tezę Abrahama Lincolna, iż „lepiej milczeć, narażając się na podejrzenie o głupotę, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”. Podczas gdy rząd do tematu planowanego (kolejnego) zwiększenia podatków podchodzi jak do zdechłego jeża – chciałby ruszyć, ale boi pokłucia i smrodu – Šimonyte się nie patyczkuje. Już zapowiedziała „obowiązkowy wzrost akcyzy na papierosy i paliwo” (poddani Łukaszenki zacierają ręce), a nieco poczekawszy obwieściła pogodnie, że chleb nasz powszedni, w związku z dręczącymi świat klęskami żywiołowymi, też niechybnie zdrożeje. „Dla sprzedawców (żywności) może to być dobra nowina, dla kupujących – niezupełnie dobra” – wykoncypowała rozsądnie w wywiadzie dla „žiniu radijas”.

Kubiliusowa pańcia od finansów już nieraz udowodniła, że nie ma co się ceregielić z głoszeniem ludowi hiobowych wieści. Skombinowała, że czasem dobrze jest najpierw motłoch porządnie nastraszyć, by potem wielkodusznie od małej części pogróżek odstąpić. W ten oto sposób pospólstwo, zamiast się obruszyć, będzie wdzięczne, że ucięto mu palec, nie dłoń. Zauważyłam, że Šimonyte sianą przez siebie grozą wyraźnie się delektuje. Chore to jakieś. Tym bardziej, że i bez tego ględzenia wszyscy dobrze wiedzą, że w najbliższej przyszłości będzie tylko drożej i gorzej. Prosimy jednak o odrobinę wytchnienia. Nam też się jakiś urlop należy, przynajmniej od efekciarskich lub wzniosłych tramtadracji kubiliusiarni.

Na próżno to wołanie. Oni tak łatwo nie odpuszczą. Będą ględzić i straszyć. Kolejnym tego przykładem – mój ulubiony polityk Rimantas Jonas Dagys (do niedawna wielce kontrowersyjny minister pracy i opieki socjalnej, obecnie przewodniczący sejmowej komisji tegoż tytułu). Mój stosunek do eksministra pięknie wyraził angielski pisarz Thomas Hardy: „Przyjemnie jest słuchać, jak ten człowiek milczy”. Niestety, Dagys z determinacją rozpędzonego walca drogowego forsuje ideę tzw. „Narodowego porozumienia w sprawie tworzenia przyjaznego rodzinie otoczenia”, więc gada. Przypomnijny: liberalne i lewicowe środowiska na ten dokument kręcą nosem.

Myśl przewodnia porozumienia jest bowiem taka, że na wsparcie materialne oraz moralne zasługują w naszym państwie wyłącznie takie rodziny, gdzie mamusia i tatuś mogą się wylegitymować świadectwem zawarcia związku małżeńskiego. W dodatku dostatnie i udane. Nawet najbardziej zgodnych i obsypanych liczną dziatwą związków partnerskich, a już tym bardziej hołoty z rozbitych familii Dagys – i jego porozumienie – za rodziny nie uważają. Szef sejmowej komisji opieki socjalnej nawet rozumie, że takie stanowisko kłóci się z zapisami litewskiej Ustawy Zasadniczej, ale poucza wyniośle: „taki antykonstytucyjny pogląd na rodzinę jest właśnie bardzo nowoczesny”. A nie mówiłam, że chłop pięknie milczy?

Chcecie wiedzieć, dlaczego konserwatyści uwzięli się, by zawlec do urzędu stanu wszystkich kociołapowców, a też utrwalić w społecznej świadomości, że niepełne rodziny są niegodnym wsparcia marginesem? Bo chyba nawet oni sami nie wierzą, że kierują się chrześcijańską etyką czy szacunkiem dla świętych wartości rodzinnych. Co prawda, oficjalnie wabią się Związek Ojczyzny – Litewscy Chrześcijańscy Demokraci, ale o nauce Chrystusa mają tyleż pojęcia, ile ja o kulcie voodoo. Tu chodzi wyłącznie o pieniądze i alibi.

Kubiliusiarnia, która już prawie do gołego oskubała najmłodszych obywateli tnąc im wszelkie świadczenia, zasiłki i dopłaty, chce z siebie powoli zsunąć balast w postaci minimalnej nawet troski o dzieci z rodzin wspieranych socjalnie. Z drugiej strony rozumie, że „państwo (...) musi zadbać o swoje przetrwanie”. A jak zadbać? „Jedną z gwarancji przetrwania jest żywotne i młode społeczeństwo. Obowiązkiem państwa jest – korzystając z posiadanych środków i biorąc pod uwagę możliwości – przyczynić się do urzeczywistnienia pragnienia rodziców, by wychować dojrzałe młode pokolenie” – bredzi Dagys i jego porozumienie. (Bawi mnie, że gdy kubliliusiarnia wali w patriotyczne bębny, zawsze znosi ją na bolszewicką retorykę. Coś w rodzaju: „ot każdogo po sposobnosti, każdomu po trudu”.)

Konserwatyści wmawiają społeczeństwu, że nie ustają w wysiłkach, by zapewnić wychowującym dzieci obywatelom „dodatkowe socjalne gwarancje i usługi”, pod kilkoma jednakże warunkami – rodzice muszą być zarejestrowani w USC, zaś ich dzieciny – grzeczne, mądre i opływające w dobrobyt. Tylko takie „podstawowe komórki społeczne” mogą stanowić zdrową substancję narodu, więc tylko takie zasługują na pomoc państwa. Sęk w tym, że właśnie takie pomocy od państwa nie potrzebują. Świetnie sobie radzą i bez Dagysa oraz jego wzniosłych farmazanów. A zgodnie z logiką, którą kierują się konserwatyści, należałoby ogłosić też „Narodowe porozumienie w sprawie leczenia wyłącznie ludzi zdrowych”.

Kubiliusiarnia nie cierpi związków partnerskich, gdyż obawia się, że żyjący w takowych obywatele udają samotnych rodziców i wyciągają ręce po państwowe wsparcie. Ale najgorszą kategorią są dla rządzących rodzice naprawdę samotni i niezaradni – te zrzędy, jak ich elegancko określił Dagys – oraz ich zasmarkany przychówek. Ci bez pomocy państwa (choć jest ona na Litwie mikrusia) gotowi są zwyczajnie powyzdychać z głodu, a to by źle świadczyło o władzach unijnego kraju XXI wieku.

Dlatego też nasi władzodzierżcy gonią zrzędów do szukania sobie partnerów, rejestrowania związków – koniecznie „opartych na wzajemnych zobowiązaniach” – i złażenia z państwowego garnuszka. Wszak pełna rodzina powinna już sobie jakoś w tym życiu radzić. „Chcielibyśmy, by takich rodzin było więcej. To program (porozumienie) zachęty nie dyskryminacji” – przekonuje Dagys. Co na to obywatelki i obywatele pragnący „wychować dojrzałe młode pokolenie”? Rozmnażają się bardzo ochoczo... z tym, że na emigracji. Tu wszystkie dzieci „są nasze”, te z nieprawego łoża też, bo wszystkie stanowią największą wartość społeczeństwa, są gwarancją jego ciągłości, zastępowalności pokoleń.

Ale nam emigrantów nie żal, prawda? Są zarażeni liberalizmem, nie znieśliby już krępowania należnych każdemu obywatelowi wolności i praw. Niech więc trzymają się od Litwy z daleka. My wybieramy obskurancki model społeczeństwa, z ponurego średniowiecza rodem.

Lucyna Dowdo

Wstecz