Podglądy

Wskrzeszamy LitBieł?

Coraz więcej publicystów po obu stronach granicy wieszczy załamanie polsko-litewskiego partnerstwa strategicznego. Jedni szczerze nad tym boleją, inni nie kryją złośliwej satysfakcji. Osobiście należę do tych pierwszych. Zawsze uważałam, że dobre stosunki na najwyższym szczeblu politycznym promieniują z góry w dół – kropla po kropli, jak woda kamień, drążą opinię społeczną. Dowodem na to jest okres stanowienia litewskiej niepodległości oraz to, co nastąpiło w ciągu minionych dwóch dziesięcioleci.

Wszyscy pamiętamy tę wrogość wobec litewskich Polaków namiętnie podniecaną w społeczeństwie na przełomie lat 80. i 90. przez grupkę sztandarowych sajudisowców na czele z ich ideologiczną „lokomotywą” Landsbergisem. Strach było w urzędzie czy u lekarza wymienić polsko brzmiące nazwisko, bo wzbudzało niechęć lub co najmniej ironię. Po ulicach Wilna latali garšviści z plakatami w stylu „Lenkai lauk!” czy „Ne – Lenkijos konsulatui Vilniuje!”, Vytautas Landsbergis wytyczał rodakom okrężne drogi na Zachód („poproszę przez Skandynawię, bo Polska to wróg”), a po Wileńszczyźnie grasowała nie kryjąca inkwizytorskich zapędów rządowa Komisja ds. Litwy Wschodniej.

Tropiła tam proautonomiczne i... prokomunistyczne nastroje, a była wobec lokalnej ludności tym surowsza, że przewodniczył jej... ekskomuch z 18-letnim stażem w KPL Romualdas Ozolas. Przy tym ani jego osobiście, ani ludzi z jego gwardii nie peszyło, że polują na komunistyczne czarownice wśród ludu procentowo najmniej skomuszonego czy zateizowanego, za to z gruntu antysowieckiego, bo przez sowieta pokrzywdzonego najbardziej. Do wywózek, nacjonalizacji mienia i innych represji dołożył im bowiem przetrzebienie poprzez repatriacje.

Najgorsze zaś było to, że media – udostępniając łamy nacjonalistycznym bębniarzom – delektowały się tą antypolską histerią i pilnowały, by przypadkiem nie osłabła. No, i się porobiło – żyjący dotychczas w przyjaźni i zgodzie sąsiedzi zaczęli patrzeć na siebie wilkiem, krewni z mieszanych rodzin naparzali się (na szczęście, przeważnie słownie) na rodzinnych imprezkach o Piłsudskiego i Smetonę, trzeszczały w szwach wieloletnie przyjaźnie, mieszane małżeństwa przeistoczyły w pola walki o wyższość litewskości nad polskością i odwrotnie.

Osobiście nie odnotowałam obrzydliwszego okresu w moim życiu niż ów właśnie. Dlatego włos mi się jeży, gdy stwierdzam, że po 20 latach wraca stare. Że w kwestiach litewsko-polskich ton w rządzącej partii nadaje dziś niegdysiejszy sekretarz wspomnianej komisji Gintaras Songaila, a jej przewodniczący Romualdas Ozolas jest znów gwiazdą medialną. Zasłynął m. in. z tego, że publicznie – ramię w ramię z faszyzującą nacjonalistyczną młodzieżą – opowiedział się za legalizacją podżegania do narodowościowych waśni.

A przecież w międzyczasie przeżyliśmy okres względnego spokoju i zgody. Wraz z poprawą międzypaństwowych polsko-litewskich relacji wrogość wobec polskiej mniejszości zaczęła ustępować na rzecz obojętności, a niekiedy nawet zrozumienia dla jej sytuacji i potrzeb. Warto zaznaczyć, że duża w tym zasługa litewskiej lewicy, która aż na dwie kadencje wykopsała zrodzonych przez Sajudis konserwatystów ze sterowniczego kokpitu państwa. Postkomuniści w żaden sposób Polaków nie rozpieszczali, w kwestii zwrotu ziemi krzywdzili jak wszyscy pozostali, ale przynajmniej zrezygnowali z agresywnej antypolskiej tramtadracji. Okazali się od poprzedników mądrzejsi. Zamiast boksować się z nieszkodliwą grupą społeczną i straszyć nią współobywateli, skoncentrowali się na akcesji do NATO, UE.

Strategiczne partnerstwo z Polską tylko temu służyło. Zaś Warszawa na polityczny sojusz z Wilnem wręcz chuchała i dmuchała, aby przypadkiem początkowo wątły jego płomień nie przygasł. Z sentymentu do wspólnej historii, a też z wielkiego podziwu dla dzielności niedużego kraiku, który tak brawurowo wyrwał się ze stalowych objęć Sojuza. Jako kraj większy i bardziej wpływowy, właściwie nieformalny lider aspirujących do wspomnianych struktur krajów, Polska na arenie międzynarodowej występowała jako lobbysta i adwokat Litwy. Później – już na forum unijnym – w kwestiach politycznych ostentacyjnie demonstrowała z naszym krajem solidarność oraz wspólnotę interesów, przytrzymywała się tej samej co my polityki wschodniej etc. etc.

Nie dziw, że wkrótce politycy po obu stronach granic zaczęli z coraz większym zachwytem cmokać nad „wspaniałością polsko-litewskich relacji”. Jednocześnie obywatele Litwy, lekceważąc nakazy Landsbergisa, by jeździć do Niemiec przez Szwecję, Norwegię i Danię, uparcie podróżowali na skróty przez Polskę. Po drodze oswajali nie tylko nowe smaki (flaczki, żurek, bigos), ale też cały sąsiedni kraj, przekonując się przy okazji, że nie taki diabeł straszny.

Niestety, w międzyczasie pod dywan coraz śliczniejszych międzypaństwowych i coraz normalniejszych wewnątrzpaństwowych stosunków zamieciono ćwierćmilionową polską społeczność wraz z jej problemami. Przez 20 lat obie strony zwodziły nas obietnicami ich rozwiązania oczekując, że w zamian będziemy... jak w tej piosence Grzegorza Turnaua, „cichosza-cichosza!”. Czyli zaniechamy latania po Strasburgach, Luksemburgach i różnych tam Brukselach. No, bo „są to sprawy proste i łatwe do rozstrzygnięcia tu – w kraju”. Poza tym mieliśmy świadomość, że nie godzi się – nagłaśniając takie dyrdymałki – psuć wizerunku niedużego, ale jakże bohaterskiego państwa.

Święta racja, żal tylko, że zamiast obiecanych luzów – gwarantowanych zresztą przez liczne porozumienia, zarówno polsko-litewskie jak i unijne – litewskie władze metodą „cichosza-cichosza” dokręcały miejscowym Polakom śrubę, uszczuplając nawet wolności, wywalczone jeszcze za czasów ZSRR. A gdy ostatnio do władzy na Litwie wrócili konserwatyści, a wraz z nimi – grupka gorliwych zwolenników antypolskiej polityki Landsbergisa, nastąpiła powtórka z rozrywki pt. „Goń Polaka, goń!”.

Ale ot strapienie! Polak już nie ten co 20 lat temu. Dojrzał politycznie. Jest świadom swoich praw, nie godzi się na postawę á la milczenie owiec i oberwawszy w lewy policzek prawego nie nadstawia. W ogóle stawia się władzy i pyszczy. Wybrał też sobie przedstawiciela do PE, który nie patyczkując się interpeluje tam w sprawach dyskryminacji Polaków, czyli – używając retoryki songaiłowców – „narusza w Parlamencie Europejskim dobre imię Litwy”. Nie dziw, że wkurzeni konserwatyści reagują na to represjami w stylu grzywien za używanie dwujęzycznych nazw, a też majstrowaniem przy polskojęzycznym szkolnictwie.

No, i efekt mamy „na lico”, jak mówią nasi wschodni sąsiedzi. „W rejonie wileńskim między Litwinami i Polakami toczy się zażarta walka o ziemię, oświatę, kościoły, a nawet pisownię nazwisk” – napisał ostatnio „Tygodnik Powszechny” w artykule pt. „Litwo, Ojczyzno czyja?”. Autor tekstu (który szczerze polecam) Michał Olszewski dokonał bardzo solidnej analizy patowej sytuacji, do jakiej doszło między polską mniejszością i władzami Litwy. Zapomniał tylko dodać, że w tej walce sztab dowodzenia strony litewskiej rozlokował się w Sejmie, w gmachu rządu, ministerialnych i innych urzędniczych gabinetach, zaś polska mniejszość uprawia klasyczną partyzantkę. Po tamtej stronie jest władza, pieniądze oraz wszelkie instrumenty represyjne i prawne, po tej – wyłącznie przekonanie o własnej słuszności i upór.

I oto po latach takiej partyzantki Polacy otrzymali sygnał, że mogą liczyć na odsiecz. Przede wszystkim ze strony uczulonego na łamanie praw mniejszości Parlamentu Europejskiego, ale też ze strony Polski, która po dojściu do władzy pragmatycznej ekipy Donalda Tuska, nagle stanęła dęba. Ustami ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego zapowiedziała, że na dalsze polsko-litewskie polityczne pieszczoty Wilno może liczyć wyłącznie w razie wykazania dobrej woli w kwestii przestrzegania praw polskiej mniejszości. Wilno odpowiedziało kombinacją z trzech palców, przy okazji jeszcze gorliwiej zabierając się za nękanie „partyzantów”. A kontynuatorzy polityki Landsbergisa podnieśli lament, że oto wyszło szydło z worka: Polska, podstępna franca, zadawała się z Litwą wyłącznie chcąc zrobić dobrze polskiej mniejszości na Litwie, „przedkładając ją ponad strategiczne projekty energetyczne”.

Zgodnie z tą logiką: 250 tys. polskojęzycznego luda – to pryszcz, o którym w obliczu wspólnych planów budowania AE czy czego tam jeszcze nie wypada nawet wspominać. Autor tej tezy, poseł Songaila, czując w kraju przyjazny takim pohukiwaniom klimat, nie omieszkał przywalić Polsce z ciężkiej haubicoarmaty. Strzelił, że to „dzięki strategicznemu partnerstwu z Polską Litwa od dziesięcioleci pozostaje rosyjską wyspą energetyczną w Europie”, oskarżył też strategicznego partnera... o ludobójstwo Litwinów. „Ile dziesięcioleci jeszcze minie, zanim (...) na drodze samochodowej przez Warszawę przestaną masowo ginąć ludzie?”. Polska nie tylko więc sprzedała Litwę Rosji, ale też świadomie przerabia swoje drogi na śmiertelne pułapki dla obywateli Litwy. Na miejscu polskich polityków odgryzłabym się, że może przez Sztokholm byłoby bezpieczniej...

Inni są bardziej dyplomatyczni, ale też wieszczą koniec polsko-litewskiego sojuszu. Zanim Songaila ogłosił swoje rewelacje, niejaki Romas Bilinskas (publicysta, a może polityk) obwieścił, że polsko-litewski miesiąc miodowy skończył się dlatego, iż Warszawa skoncentrowała się na uwodzeniu Berlina. „(...) Oparte o idealistyczne wartości litewsko-polskie partnerstwo pomogło nie tylko otrząsnąć się z wzajemnej nieufności, ale też zaczęło się „materializować” we wspólne projekty energetyczne. (...) Jednak minister spraw zagranicznych Polski zamienił strategiczne partnerstwo z Litwą na rzecz przylgnięcia do politycznej linii Niemiec, składając w ten sposób interesy całego naszego regionu na ołtarzu własnych wielkomocarstwowych (ohoho!) celów” – ujawnił (na portalu ATN.LT) zdradę Polski. Ujawnił też straszną tajemnicę. Minister Sikorski „nałożył embargo na współpracę z Litwą, wydając dyplomatom swojego resortu wyraźne zalecenie: ograniczyć wszelkie strategiczne projekty z Litwą do chwili, aż my nie rozstrzygniemy prawdziwych i wydumanych problemów polskiej mniejszości narodowej zgodnie z oczekiwaniami Polski”.

Nie wiem, skąd te rewelacje, ale gdyby były prawdą znaczyłyby, że Warszawa wreszcie na serio upomniała się o litewskich Polaków. Jakież to wobec partnera nieeleganckie! W dodatku po tylu latach idealnego związku, polegającego na wzajemnych reweransach i mówieniu jednym głosem. Może i racja, ale ja się pytam: co też Litwa wniosła do tego romansu? Czy przez wiele lat, korzystając z przychylności, sympatii i wsparcia Polski, zgodziła się chociaż na mikrusie ustępstwo w kwestii praw mniejszości? Ani razu! Wręcz odwrotnie, przyduszając ją raz mocniej raz delikatniej, testowała granice tolerancji strategicznego partnera.

Wobec wspólnych projektów energetycznych (nawiasem mówiąc korzystniejszych dla Litwy niż dla Polski) również deklarowała same oczekiwania i ponaglania, zapominając, że partnerowi takie projekty też się powinny jakoś kalkulować. Polskiemu koncernowi naftowemu ORLEN, który odkupując od litewskiego rządu akcje Możejek poważnie zasilił spustoszony przez kryzys budżet Litwy oraz zainwestował w rafinerię ponad 3,5 mld USD, stworzono tak „przyjazny klimat”, że ten nie wyklucza sprzedaży całości aktywów i wycofania się z Litwy.

Miłość miłością, ale ileż można bez wzajemności? Poza tym w ciągu minionego dwudziestolecia Litwa na tyle okrzepła politycznie, że może wystarczy nam matkować? Bo niby co: jesteśmy na tyle nierozgarnięci, że bez trzymania się poły Polski zagubimy się na światowych salonach jak jeżyk we mgle? Łobuz Sikorski nie musi więc chyba włóczyć ze sobą cacusia Ažubalisa (też stronnik strategicznego partnerstwa z Polską, pod warunkiem, że ta odczepi się od problemów mniejszości) na swoje spotkania z Guido Westerwelle czy (o, zgrozo!) z Siergiejem Ławrowym.

Jak już pisałam, jestem zwolenniczką jak najściślejszego polsko-litewskiego sojuszu, ale rozumiem też, że w polityce nie ma miejsca na sentymenty. Szczególnie w sytuacji, gdy jedna ze stron związku występuje wyłącznie w roli rozkapryszonej primadonny. Polska ma prawo układać sobie coraz lepsze relacje z Niemcami oraz dobre z Rosją nie pytając, czy Litwy to przypadkiem nie obrazi.

My się jednak ustami publicystów obrażamy. Audrius Bačiulis („Veidas”) już w kwietniu tego roku zżymał się, że polski minister spraw zagranicznych „prawie demonstracyjnie ignoruje Litwę, całą swoją uwagę koncentrując na odbudowie stosunków z Niemcami i Rosją”. Nie wolno mu? Czy może prowadząc jakiekolwiek negocjacje z Niemcami ma im deklarować, że „właściwie to jest nas dwoje – my i Litwa”. Czy też, skoro Litwa uparła się na darciu z Moskwą kotów, to Polska też musi? Moim zdaniem, niekoniecznie.

Ostatnio Bačiulis ogłosił, że „budowane przed długi czas strategiczne partnerstwo Litwy z Polską może się przekształcić w strategiczne partnerstwo z Białorusią”, bo podczas gdy „stosunki polsko-litewskie ochładzają się”, litewski premier, który „(...) jeździł rowerem po Białorusi, był tam przyjmowany jak przyjaciel i partner”. Dodał, że kroją nam się z Łukaszenką energetyczne i inne strategicznie ważne projekty, „które z Polską się nie udały”.

Życzę powodzenia. Proponuję nawet wskrzeszenie LitBiełu. Przypominam jednak, że na Litwie mieszka spora grupa Białorusinów, którzy też w ramach pięknego partnerstwa mogą się upomnieć... np. o pisownię nazwisk (cyrylicą). A my przez tak chamskie żądania nie takie sojusze zrywaliśmy. No, nie..?

Lucyna Dowdo

Wstecz