Podglądy

Ileż jeszcze tej pokory?

Zlekceważenie (nazwijmy rzecz po imieniu) przez przedstawicieli najwyższych władz Polski zaproszenia do Wilna na obchody rocznicowe Dnia Obrońców Wolności miało być czytelnym sygnałem: „Już się nie bawimy w grę, że może ciut-ciut się na siebie boczymy, ale w gruncie rzeczy jesteśmy jak stare dobre małżeństwo – nierozłączni”.

Niestety, w ostatniej chwili – sądzę, że pod wpływem apeli „Rzeczpospolitej” i „Gazety Wyborczej” – prezydent Bronisław Komorowski zdezerterował i jednoznaczną wymowę sygnału złagodził. Wystosował do prezydent Litwy Dali Grybauskaite list z usprawiedliwieniem się ze swej nieobecności oraz zapewnieniem, że „litewski zryw do niepodległości odcisnął trwałe piętno w procesie budowania wolności i demokracji w naszej części Europy”. Według litewskich mediów, obiecał też, iż swoją absencję nadrobi 16 lutego – w Święto Odzyskania Niepodległości Państwa Litewskiego.

Nie podejmuję się oceny czy 20. rocznica tragicznych styczniowych wydarzeń była trafnym momentem do zademonstrowania Litwie, że w stosunkach polsko-litewskich panuje już nie ochłodzenie tylko prawdziwa Antarktyda, ale... Przypomina się mi tu mądra rada dla aktorów (w tym wypadku sceny politycznej) angielskiego pisarza i dramaturga Williama Somerseta Maughama: „skoro wziąłeś pauzę – trzymaj ją tak długo jak możesz”. Otóż to!

Niedotrzymanie tej ogłoszonej „we wzorowych polsko-litewskich stosunkach” pauzy pozostawi uraz w sercach wielu litewskich polityków, a jednocześnie pozwoli im dalej udawać, „że może ciut-ciut się na siebie boczymy, ale w gruncie rzeczy jest miło”. To znaczy, że polska mniejszość nadal będzie dostawała lanie za to, iż się opiera asymilacji... przepraszam, integracji.

A przez chwilę wydawało się: wóz albo przewóz. Gdy okazało się, że zaproszenia na wileńskie uroczystości 20. rocznicy styczniowych wydarzeń nie przyjął ani prezydent RP Bronisław Komorowski, ani też marszałkowie Sejmu i Senatu, litewskie media uznały to za „zemstę za Polaków” i ciężką zniewagę. Podobnie jak zwlekanie z decyzją: czy w ogóle ktoś będzie reprezentował Polskę na tych obchodach? Gdy ogłoszono, że jednak będzie, skład polskiej delegacji też odczytano jako afront: „Zaledwie wicemarszałek Sejmu Ewa Kierzkowska i jakiś tam Tadeusz Aziewicz, poseł” – donosili rozczarowani dziennikarze.

Co prawda, Kierzkowska jest współprzewodniczącą Polsko-Litewskiego Zgromadzenia Poselskiego, a Aziewicz – szefem Polsko-Litewskiej Grupy Parlamentarnej, poza tym do delegacji dołączył prezydencki doradca Henryk Wujec i liczna grupa wspierających Litwę w okresie tragicznych wydarzeń polskich działaczy niepodległościowych, ale i tak wykombinowano, że „to wymierzony Litwie przez Polskę policzek”. Zresztą, i strona polska dała do zrozumienia, iż „jakie stosunki – taka delegacja”.

„Ta chłodna i wstrzemięźliwa reakcja ze strony polskiej – to odpowiedź na ostatnią politykę Wilna wobec polskiej mniejszości na Litwie” – bez owijania w bawełnę wyznał dziennikowi „Rzeczpospolita” wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Robert Tyszkiewicz. Wprawdzie przewodnicząca Sejmu Irena Degutiene nie dostrzegła w tym oznak pogorszenia się polsko-litewskich stosunków, premier Andrius Kubilius też uznał, że nie ma się czym przejmować; nie zabrakło jednakże i urażonych.

„Gdzie jest dzisiaj ta Polska, która tak po bratersku i dzielnie wspierała Litwę po tragicznych wydarzeniach 13 Stycznia?” – sapał jadowicie architekt litewskiej niepodległości Vytautas Landsbergis w trakcie poprzedzającej główne uroczystości konferencji pt. „Rada Najwyższa – ostatnia barykada”.

Osobiście wiem, gdzie dziś ta Polska? Tam, gdzie ta Litwa, która w 1994 roku (Traktat Polsko-Litewski) zobowiązała się, że nie będzie czyniła polskiej mniejszości tego, co jej było w „związku republik swobodnych” niemiłe. Że nie będzie odbierała jej godności i przynajmniej prawa do swobodnego posługiwania się ojczystą mową.

Polska przez kilkanaście lat nienachalnie przypominała litewskiej stronie o tej obietnicy. W obawie, że swoją stanowczością urazi strategicznego partnera czy – uchowaj Boże – nadszarpnie mu opinię najpierw w unijnej poczekalni, a potem na salonach UE. Zdobyła się na stanowczość dopiero w drugiej kadencji na tych salonach brylowania i... doczekała oskarżenia o radykalizm. Padło ono z ust posła Justinasa Karosasa, szefa sejmowego komitetu spraw zagranicznych.

„My nie widzimy zmian w sytuacji polskiej mniejszości na Litwie. (...) Powstaje pytanie – dlaczego obecnie ten problem jest zaostrzany? Odpowiedź widocznie brzmi – że jest to związane z radykalizmem (obecnych) polskich władz” – poskarżył się poseł agencji BNS.

Któż jak nie Karosas ma prawo zarzucać władzom Polski radykalizm?! Przypomnę, że chodzi tu o tego samego polityka, który niedawno pouczał mieszkających na Litwie Polaków, iż albo zaakceptują prowadzoną wobec nich wynaradawiająca politykę władz, albo niech się z Litwy wynoszą.

„Polacy z kulturalnym i politycznym życiem Litwy integrują się gorzej niż, powiedzmy, Rosjanie – klarował Karosas dziennikowi „Vilniaus diena”. – Nie znają litewskiego. Jeżeli chcą mieszkać na Litwie, powinni się do niej zbliżać, a nie od niej oddalać. Uważam, że ci, którzy chcą inaczej, niech jadą do Polski – wszak (panuje) swoboda przemieszczania się”.

Hm... Gdyby w ten sposób, np. o mieszkających w Niemczech Turkach, wypowiedział się Herr Ruprecht Polenz, szef komisji spraw zagranicznych niemieckiego Bundestagu, jako polityk byłby skończony. Tego samego dnia musiałby złożyć dymisję ze wspomnianej funkcji, a sądzę, że również mandat. Założę się, że odcięłaby się też od niego Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna (CDU) – partia, której jest sekretarzem generalnym. I to przy tym, że Turcy w Niemczech nie są (jak Polacy na Litwie) zamieszkałą od wieków rdzenną ludnością, tylko zarobkową imigracją, która zaczęła się tu osiedlać po 1960 roku.

Coś jeszcze. Mam koleżankę z Polski, która choć mieszka w Niemczech już 19 lat, z tutejszym „kulturalnym i politycznym życiem” integruje się dość opornie. Po niemiecku (choć rozumie) potrafi się zaledwie przywitać i pożegnać, ewentualnie życzyć „alles Gute”, ale co dziwne – nikt jej stąd nie wyprasza. Żeby było jasne: wcale takiej językowej ignorancji nie popieram, jednak co począć, skoro dla Uli Deutsch jest jak dawny mur berliński, nie do przeskoczenia.

Tym niemniej ma babka niemieckie obywatelstwo, pracę, piękne socjalne mieszkanie i opłacany przez Sozialamt czynsz (należy jej się, bo ma niewysokie zarobki). Każdy porozumiewający się z nią przez tłumacza urzędnik traktuje Ulę jak kruchą porcelanową filiżankę. Delikatnie i z estymą, coby przypadkiem nie pomyślała, że jest w tym kraju niemile widziana. Twierdzi, że nigdy nie zetknęła się tu z określeniem: „Scheißpolin” (odpowiednik niezwykle popularnego u nas „šudlenkis”). Nigdy też żaden pracownik administracji czy urzędnik (o politykach nawet nie wspomnę) nie rzucił jej w ślad, że jako słabo zintegrowana „verdammte Ausländerin!” („przeklęta cudzoziemka!”) powinna się wynieść do Polski.

Tu też są nacjonaliści, a nawet rasiści. Jednak dziwnym zwyczajem wypowiedzi á la Karosas skazują ich na ostracyzm; władze i społeczeństwo się od nich stanowczo odcinają. Przykład – to reakcja na skandaliczną książkę niemieckiego ekonomisty i polityka Thilo Sarrazina pt. „Niemcy likwidują się same: Jak wystawiamy nasz kraj na ryzyko”. Autor zarzucił w niej muzułmańskim imigrantom genetyczny brak inteligencji i lenistwo.

Po ukazaniu się tego dzieła prezydium SPD – macierzystej partii Sarrazina – wszczęło procedurę wykluczenia go z szeregów (procedura trwa). Prezydent Niemiec Christian Wulff wezwał literata do ustąpienia z funkcji członka zarządu Bundesbanku, co też ten uczynił. Zresztą, musiał. Kierownictwo banku – w związku z jego wypowiedziami – nie widziało możliwości dalszej z nim współpracy. Kanclerz Angela Merkel też potępiła jego twierdzenia jako „pogardliwe wobec całych grup społecznych”. A przed berlińskim budynkiem, w którym odbywała się prezentacja książki Sarrazina, protestowali zwykli obywatele. Ostatecznie Sarrazin ocenzurował nowe wydanie swojej książki, ale jego polityczną karierę można uznać za skończoną.

Ale z kim ja porównuję naszych polityków? U nas ksenofobia i nacjonalizm, szczególnie wobec Polaków, są ostatnio bardzo modne i uprawiane na najwyższych salonach władzy. Nikt nie reaguje, gdy sygnatariusz Aktu Niepodległości nazywa ich „piątą kolumną”. Nikt nie oburza się, gdy posłowie – przedstawiciele partii rządzącej – postulują, by skargi Polaków, że dzieje im się krzywda, traktować „jako podżeganie do waśni narodowościowych”; gdy nawołują do odebrania samorządom Wileńszczyzny spraw oświaty; gdy domagają się inwigilacji przez służby specjalne polskich portali internetowych na Litwie.

Również polityk opozycji, wskazujący Polakom drzwi, nie doczekał żadnej reprymendy ze strony czołowych przedstawicieli władz. Jedyną reakcją była publikacja Šarunasa Liekisa, dziekana wydziału nauk politycznych i dyplomacji Uniwersytetu Witolda Wielkiego w Kownie, publicysty miesięcznika „IQ The Economist”. Liekis stwierdził, że „podobna wypowiedź jest trudno wyobrażalna nawet wśród najbardziej ksenofobicznie nastawionych polityków”. No, i przywalił przemądrzały profesorek własnym władzom retorycznym pytaniem: „Skoro nie potrafimy ustępować w symbolicznych kwestiach, o jakim strategicznym partnerstwie może być mowa?”. No, właśnie!

Teraz kilka zdań a propos rzekomej niechęci Polaków do integracji. Obserwując innojęzyczne społeczności w Niemczech, mogę śmiało powiedzieć: niech mchem porosnę, jeżeli nie jesteśmy zintegrowani. Żyjemy sprawami swojego kraju, gdy mamy powody, jesteśmy z niego dumni, a też nie przynosimy mu wstydu. Kibicujemy litewskim drużynom sportowym, oglądamy litewską telewizję, czytamy litewskojęzyczne gazety, a nawet chodzimy na psychodeliczne spektakle Koršunovasa. Mamy przyjaciół, znajomych i sąsiadów Litwinów, z którymi łączą nas życzliwe stosunki. Wielu z nas pracuje w litewskim środowisku, na Litwie płacimy podatki. I osobiście nie znam nikogo poniżej 70., kto nie mówiłby (lepiej lub gorzej) po litewsku. Większość zna tzw. język państwowy perfekcyjnie. Najstarsze pokolenie, które stanowi wyjątek, nie opanowało tej mowy nie ze względu na swój ośli upór, lecz przez historyczne zawirowania. Niektórzy się na tę naukę po prostu spóźnili.

Mój śp. dziadek (rocznik 1913) – wilniuk z dziada pradziada – po litewsku mówił kiepściutko, choć wiele rozumiał. Mam nadzieję, że Bóg był od Karosasa litościwszy i mu ten grzech darował. Przeżył w Wilnie (dziadek, nie Karosas; ten się urodził 24 lata później w Mariampolu) dwie niemieckie okupacje, więc trochę liznął niemieckiego, i cztery zmiany ustrojowe. Urodził się za rosyjskiego zaboru. Zmarł w niepodległej Litwie. Za jego życia Wilno osiem razy zmieniało przynależność. Przy każdej zmianie obowiązywał inny język.

Gdy na dobre nastał Sowiet, dziadek miał lat 28, gdy się ostatecznie wycofał – 78. Większa część dorosłego świadomego życia upłynęła w LSRR. Rosyjskiego nauczył się za Stalina, w tiurmie, skazany za „nielegalny chów, ubój i sprzedaż trzody chlewnej”. Wcześniej znacjonalizowano mu ziemię. Przez całe życie czuł się Polakiem, a za swoją ojczyznę uważał Litwę. Cieszył się, gdy odzyskała niepodległość, ale w ostatnich latach życia w wolnej ojczyźnie nie szczędzono mu upokorzeń (właśnie z racji na słabą znajomość litewskiego). Odzyskania ziemi nie dożył.

Mój dziadek był wobec władz pokorny. To wiadomość dla Jacka Pawlickiego, publicysty „Gazety Wyborczej”, który pisze, że chcąc rozwiązać z Litwą sporne sprawy Polska powinna wobec niej stosować „strategię cierpliwości, samozaparcia oraz (sic!) pokory”. Też nie jestem zwolenniczką konfliktów i sporów, ale na ileż jeszcze lat powinno Polsce tej pokory wystarczyć? Na kolejnych 20, 30, może 50? No, to nas w tym czasie już na Litwie nie będzie i nie będzie powodu do sporów.

Nasi politycy zwykli chwalić się tym, że polska mniejszość w naszym kraju jest w tak cudnej sytuacji, iż powinna z wdzięczności polegiwać krzyżem – raz przed Sejmem, raz przed gmachem rządu, a najlepiej i tu, i tam. Jednocześnie nie ustają w wysiłkach, by tę „cudną sytuację” zmienić w „cudną inaczej”. Nawet nie ukrywają, że zamierzają nas poddać procedurze jak najszybszej asymilacji.

Tylko brakowi pokory zawdzięczamy to, że w wolnej Litwie udało nam się jak dotąd zachować polskie szkolnictwo, utrzymać władzę w samorządach lokalnych oraz mieć przynajmniej skromną reprezentację w Sejmie i PE. Przypomnę też, że za brak tej pokory byliśmy nieraz przez przemądrzałych polskich publicystów z „Gazety Wyborczej” i „Rzeczpospolitej” łajani. „Uderzyli was w prawy? Nadstawcie lewy policzek! Wkrótce im się znudzi” – przekonywali. Otóż nie znudziło się.

Lucyna Dowdo

Wstecz