Polak też potrafi!

Masarnia, gdzie Mereczanki nurt

Iście burzliwe przemiany towarzyszyły wejściu w zawodowe życie Jerzemu Michałowi Borkowskiemu, gdyż to przypadło akurat zaraz po tym, kiedy Litwa w roku 1990 wybiła się na niepodległość. Gospodarką jął targać istny rozgardiasz: niczym domki z kart rozsypywały się mniejsze i większe zakłady przemysłowe, kołchozy i sowchozy, a opętańczy rozbrat ze wszystkim, co sowieckie, powodował, że z przysłowiową kąpielą wylano niejedno dziecko.

Samochodziarz – masarzem?

Obracał więc Jerzy w ręku zdobyty w roku 1991 dyplom inżyniera samochodziarza Wileńskiego Uniwersytetu Technicznego nie za bardzo wiedząc, co czynić. Jedno było pewne: ma się liczyć prywatna inicjatywa. Obroniona na uczelni dyplomowa praca na temat stacji obsługi samochodów w rodzinnych Jaszunach nakierowywała go jakby na przekucie jej w rzeczywistość. W tym celu upatrzył już nawet budynek byłej sowchozowej zlewni mleka, popadającej teraz bezpańsko w ruinę.

Namowy kolegów, którzy akurat w Warszawie kończyli pobieranie nauk na kierunku technologów przetwórstwa mięsnego, oraz Zygmunta Śliżewskiego, zajmującego się wtenczas sprowadzaniem z położonego na Śląsku Olkusza wędlin, sprawiły, że zmienił jednak zdanie. Zdecydował spróbować sił w masarstwie, czemu zresztą gorąco przyklaskiwali olkuszanie, gotowi wejść w interes poprzez przekazanie niech nieco sfatygowanego sprzętu, jaki im dotąd służył. Tak to się zrodziło wspólne przedsiębiorstwo „Olkusjana”, będące nazewniczym zlepkiem Olkusza z Jaszunami.

Obawami znaczony start

Po wspomnianej byłej zlewni mleka, położonej nad brzegiem Mereczanki, tuż przy szosie u wylotu z Jaszun w kierunku na Soleczniki i Lidę, gdy ta zaczęła być adoptowana na masarnię, praktycznie nie ocalała żadna ze ścian. Wielu z tych, kto pracował przy tym na rusztowaniach, zajęło zresztą później miejsce przy taśmowcu, jaki miał puszczać pod nóż warchlaki oraz buhajki, przekształcając je w wieprzowinę lub wołowinę na surowo bądź produkując smakowite wędzonki. Ten taśmowiec ruszył w maju 1994 roku. Zaraz po tym, gdy masarnia była jako tako gotowa, gdy z Olkusza otrzymali niezbędny do produkcji sprzęt, gdy przemierzyli istną drogę przez męki przy pozyskiwaniu multum glejtów weterynaryjno-sanitarnych oraz innej niezbędnej dokumentacji.

Daleki od ryzykanctwa Jerzy Michał Borkowski nie ukrywa, że na wstępnym etapie toczyły go obawy co do przyszłościowej perspektywy. Również z powodu właśnie masarskiej wpadki, jaką wspólnie z bratem Henrykiem zaliczyli. Po tym, kiedy ojciec po zabiciu chowanego jak to na wsi na swe potrzeby jednego z prosiaków, dał im do podziału połowę tuszy. Zdecydowawszy cokolwiek uszlachetnić mięso, pobudowali wędzarnię. Brak wprawy sprawił jednak wyraźne przeszarżowanie z zadawaną temperaturą, co spowodowało, że zamiast wędzonki wyszło… pieczyste. Które, żeby nie zmarnować, zważywszy krótkie terminy spożycia, wypadło rozdać krewnym i znajomym.

Niech inni będą molochami...

Z tym, co debiutancko wyprodukowała „Olkusjana”, tak, na szczęście, się nie stało. Wręcz odwrotnie, walory smakowe, jakie zdradzały kiełbasy, polędwice czy balerony kazały nabywcom mimowolnie paluszki lizać, a im – producentom – zacierać ręce na znak zadowolenia. Owszem, te w lwim stopniu przypominały wędliny z południa Polski, gdyż, nim „obrośli we własne piórka”, pełną garścią korzystali z tamtejszych receptur.

Już wtedy, stawiając wprawdzie wyraźnie na wytwarzanie tych wzorem dziadów i pradziadów, czyli sposobem domowym – bez tak dziś modnych ulepszaczy smakowych, barwników i innej masarskiej „chemii”, która czyni produkty powabnymi dla oka, ale plastikowymi w smaku. Temu zresztą pozostają wierni do dziś. Doskonale wiedząc, że w czasach, kiedy konkurenci prześcigają się dosłownie w zgłaszaniu ofert, a klienci w mięsiwie i jego pochodnych mogą przebierać niczym w ulęgałkach, trzeba, by te były świeże, smaczne, jak też cenowo najmniej kąśliwe.

Zajmująca obecnie powierzchnię 1070 metrów kwadratowych „Olkusjana” nie była, nie jest i nie będzie zakładem molochem. Zdaniem Borkowskiego, pozycja średniaka ma też swoje plusy, gdyż powoduje, że można być bardziej mobilnym, manewrować produkcją, a wykorzystując mniejsze samochody dostawcze częściej docierać ze świeżonką do ewentualnego klienta. Do sklepów własnych: tuż przy masarni w Jaszunach, w Rudominie i Skojdziszkach, gdzie obowiązują zresztą ceny producenta, tak też do tych rozsianych po Wileńszczyźnie, a handlujących wieprzowiną i wołowiną w różnych postaciach. Adresy konsumenckie wiodą ponadto do stołówek szkół, przedszkoli, szpitali, domów dziecka i innych placówek, pod warunkiem wprawdzie, że wcześniej się wygra rozpisane przez nie konkursy na żywieniowych dostawców.

Podażą popyt rządzi

Te konkretne zamówienia kształtują właśnie ich codzienne moce przerobowe, oscylujące między 3 a 5 tonami surowego mięsa bądź na różne sposoby przyrządzonymi z niego wyrobami z wędzonymi włącznie. Tymi mniej lub bardziej wyszukanymi smakowo, a przez to zróżnicowanymi w kosztach – na kieszeń bardziej majętną, tak też tę, komu w kryzysowych czasach naprawdę się nie przelewa. Proza życia jest bowiem taka, że ów „barometr” popytu leci stromo w dół wraz z końcem jesieni, kiedy wypada kupić opał na zimę, a sezon grzewczy zaczyna dotkliwie pustoszyć portmonetki mieszkańców blokowców. Wtedy masowe oferowanie takiej polędwicy albo innych drogich wyrobów trąciłoby kpiną, gdyż niejednego stać jedynie na kaszankę, podroby, wątrobiankę.

Myli się srodze ten, kto mniema, że zimą, kiedy niby człowiek spala więcej kalorii, mięsne apetyty szczególnie dają znać o sobie. Otóż nic z tego. Dzień jest wtedy krótki, ludzie mniej obcują, gromadząc się przy wspólnych stołach. Co innego natomiast latem, kiedy po upalnym dniu błogim wieczorem tak przyjemnie posiedzieć w swojskim towarzystwie nad wodą przy szaszłyku albo tak niebiańsko pachnących kiełbaskach z grilla. 17-letnia obecność „Olkusjany” na rynku pozwala poniekąd z pamięci wiedzieć o tych „wyżach” (utożsamianych m. in. z Wielkanocą, Bożym Narodzeniem i innymi świętami kalendarza liturgicznego bądź świeckiego, długimi weekendami) i „niżach” w popycie, a co za tym idzie – dostosować się do nich.

By polędwica nie sprzykrzyła się…

Jerzy Michał Borkowski nie ukrywa, że obok stawki na świeżość i maksymalną naturalność wyrobów ich „oczkiem w głowie” jest też różnorodność asortymentu. Obecnie kształtują go 64 jednostki rodzajowe z surowego mięsa oraz 66 gatunków przetworów z niego: gotowanych, pieczonych, wędzonych, a przyprawionych dla smaku przeróżnymi warzywami, owocami, ziołami. Wiedząc, że spożywane z dnia na dzień nawet królewsko brzmiące polędwica albo szynka rychło się przejadają, nie szczędzą inwencji, by w tym asortymencie wymyślać coś nowego, co mile zaskoczy nabywcę, nierzadko im tylko charakterystycznego, firmowego poniekąd.

Od pierwszych dni istnienia masarnia jaszuńska niezmiennie oferowała wyroby z wołowiny i wieprzowiny, co zresztą jakże wymownie dokumentuje jej logo. Aż do roku ubiegłego, kiedy to chcąc pozyskać dalsze względy konsumenta wystarali się o wszelkie niezbędne zezwolenia weterynaryjne na przetwarzanie dziczyzny, czyli tego, co zaoferują myśliwi: dzika, sarny, zająca albo nawet… bobra. Są świadomi, że nie będzie to produkcja masowa, aczkolwiek w gronie tych, kto mimo zapaści gospodarczej nie potrzebuje dusić grosza, na pewno znajdą się amatorzy uraczenia się owymi rarytasami. Trzeba przetestować (co też aktualnie czynią!), jak liczny będzie ów popyt, by następnie spróbować go zaspokoić.

Żywiec – podstawą produkcji

Gdy powoływali do życia zakład mięsny, już w początkach widziała się im konieczna własna przy nim ubojnia, dająca w masarskich poczynaniach zdecydowanie więcej samodzielności. To właśnie tu trafiały i trafiają pod nóż buhajki o wadze 400-500 kilo oraz ważące najczęściej 100-110 kilo warchlaki, a z dostawami żywca problemów nie ma.

Minęły czasy, kiedy trzeba było jeździć od wieśniaka do wieśniaka, by skupić pojedyncze sztuki pogłowia albo trzody chlewnej. Dziś wystarczy wybrać się do specjalizującego się w chowie tuczników Czesława Moroza w Małych Solecznikach albo do agrofirmy „Merkys”, by praktycznie o dowolnym czasie przywieźć stamtąd hurtowo potrzebną liczbę przeznaczonych na ubój zwierząt. Dobiwszy, rzecz jasna, uprzednio cenowego targu, którego wielkość w różnych latach kształtuje się odmiennie, a obecnie opiewa na 4 lity za kilo żywej wagi wieprzowiny i na 5 litów za kilo wołowiny.

Po tym, gdy w ubojni pod wprawną ręką rzeźników zwierzęta rozstaną się z życiem, zostaną obdarte ze skóry lub pozbędą się szczeciny, zostaną wykrwawione i wybebeszone (przepraszam za ten naturalizm w opisie), pod postacią tusz trafiają co najmniej na 12 godzin do chłodni. Dopiero po tym mogą się znaleźć na „stole operacyjnym”, gdzie następuje ich podział na tzw. czynniki pierwsze, w przypadku prosiaka przedstawiające się następująco: podgardle, słonina, karkówka, mostek, schab, biodrówka, polędwica, żeberka, boczek, łopatka, szynka, golonka...

Podczas pobytu w „Olkusjanie” mogłem zresztą na własne oczy się przekonać, na ile są wprawni tutejsi „chirurdzy”, czyniący to poniekąd z zamkniętymi oczyma. Wtedy też następuje selekcja tego, co z kością, a co bez, co zostanie rozdrobnione z myślą o farszu, kiełbasach i parówkach, co ma trafić do peklowania, pieczenia, a co – do wędzenia. Ta ostatnia czynność, od której tak niefortunnie zaczął swą masarską karierę Jerzy Michał Borkowski, wymaga naprawdę wielkiej, bardziej chyba praktycznej niż teoretycznej wiedzy.

Razem na dobre i złe

Tę wiedzę praktyczną w „Olkusjanie” zdobywali społem, gdyż wśród 54 obecnie zatrudnionych naprawdę wielu takich, którzy z nią się zrośli od pierwszych dni istnienia. Trzymają ich w miarę stabilne zarobki, będące w zasięgu ręki miejsce pracy, bo w masarskim fachu parają się tu z reguły mieszkańcy Jaszun i okolic, a w lwiej większości – Polacy.

Z wrodzoną skromnością broni się Borkowski, kiedy zaczynam mówić o wdzięczności, jaką zapewne winni go darzyć ci, kogo zatrudnia mimo powszechnego widma bezrobocia. Będąc zdania, że wdzięczność ta jest dwukierunkowa, gdyż dorobili się wszystkiego wspólnym wysiłkiem. On, dyrektor, mógł przecież popaść w panikę, gdy parę lat temu sektor budowlany niczym sztucznie nadmuchany balon robił nie lada furorę, a kusząc astronomicznymi zarobkami powodował masowy odpływ siły roboczej do prac z kielnią i pacą.

Jeśli „Olkusjana” wtedy bynajmniej się nie wyludniła, jakże wymowny to znak, że kto tu pracuje, czyni to dla czegoś więcej niż li tylko dla prozaicznego chleba. Zresztą, dobrym przykładem przywiązania i „stałości uczuć” świeci sam głowa masarni. Wystarczy bowiem spytać pierwszego z brzegu mieszkańca Jaszun, a każdy powie, że to zawołany społecznik i gorliwy patriota swej małej Ojczyzny, dzięki czemu jest nieocenionym kapitałem: jak dla starościny gminy Zofii Griaznowej, tak też dla całej lokalnej wspólnoty.

Po chrześcijańsku

Palców rąk nie starczy przecież, by zliczyć poczęte przezeń inicjatywy, wsparte ponadto nakładami finansowymi. Służy pomocą, gdy o takową prosi miejscowa szkoła średnia, mająca za patrona Michała Balińskiego; gdy latem 2002 roku organizowano huczne obchody 600-lecia miasteczka; gdy wypadło odnowić kaplicę św. Antoniego w pobliżu miejscowej stacji kolejowej, którą swego czasu pobudował Eugeniusz Franciszek Orczykowski za dopomożenie w znalezieniu zgubionych ważnych dokumentów bankowych, a którą pół wieku temu zniszczył grasujący sowiecki ateizm; gdy wypada nadać „ludzki wygląd” usytuowanemu nieopodal pałacu rodzinnemu cmentarzykowi Śniadeckich i Balińskich, zwanemu przez miejscowych „pańskimi mogiłkami”; gdy trzeba wesprzeć remont kościółka pw. św. Anny albo uczynić zadość innym potrzebom, o jakich zadecyduje rada parafialna, której zresztą Jerzy Michał Borkowski prezesuje.

A temu wszystkiemu towarzyszy odruch bynajmniej nie na pokaz, tylko wynikający z głębokiego przeświadczenia: z bliźnim – jak naucza Kościół – trzeba podzielić się tym, co się ma. To przeświadczenie powoduje, że tak dziś wszechwładny Jego Wysokość Pieniądz nie przesłonił i nie przesłoni dyrektorowi „Olkusjany” widoków na świat. „Bo na Królestwo Boże trzeba starać się zarobić dobrymi uczynkami w doczesnym życiu” – rozważa z filozoficzną prostotą.

Jego dobrodziejstwa daleko zresztą wyszły poza granice gminy jaszuńskiej, zataczając umowną rubież, która zwie się polskością na Wileńszczyźnie. Gdy redakcja „Kuriera Wileńskiego” wyłania najpiękniejszą dziewoję i zwraca się o ufundowanie nagrody, on szerokim gestem przeznacza laptopa. We wdzięcznej pamięci wypada też przywołać przyczynek dyrektora „Olkusjany” do zlotów turystycznych Polaków na Litwie, do Olimpiad Literatury i Języka Polskiego, do imprez, organizowanych przez Solecznicki Oddział Rejonowy Związku Polaków na Litwie albo takiż oddział Akcji Wyborczej Polaków na Litwie.

Owy przyczynek wyraża się jak w pieniądzach, tak – dajmy na to – w wędlinach, o ile rodakom przewidziany jest wspólny poczęstunek. A jego synonimem jest znowuż mocno sformowane przekonanie o dzieleniu się z bliźnim po chrześcijańsku. Tego nauczyli go dziadkowie i rodzice. Tę cnotę wraz z żoną Ireną zaszczepiają teraz własnym latoroślom: 20-letniemu Jarosławowi, 13-letniej Ewelinie oraz 4-letniej Annie.

Radnego troski i radości

Osobną „działkę” w społecznej działalności Jerzego Michała Borkowskiego stanowi funkcja radnego samorządu rejonu solecznickiego, którą z ramienia AWPL niezmiennie pełni od roku 2000. I najpewniej tę „tekę” – wyraz zaufania mieszkańców, będzie piastował również po przewidzianych na 27 lutego br. kolejnych wyborach do władz lokalnych. Plasuje się bowiem wysoko na rejonowej liście kandydatów AWPL, a na domiar elektorat z Jaszun i okolic, świadom dotychczasowych niestrudzonych działań dyrektora „Olkusjany” dla dobra ogółu, na pewno stanie zań w głosowaniu prawdziwym murem.

Jeśli tak nastąpi, wypadnie najpewniej nadal pracować w komitecie ekonomiki, budżetu i finansów. Strategicznym poniekąd w machinie całego rejonu, gdyż m. in. rozdysponowującym środki pieniężne wedle tych najbardziej pilących w załatwianiu potrzeb. A zmuszeni przypominać w tym krawca, który tak kraje, jak mu materii staje, srodze się gimnastykują, by ustalić inwestycyjne priorytety. Zważywszy, że już drugi rok z rzędu z powodu kryzysu rząd zmniejsza przeznaczaną na potrzeby rejonu kasę aż o 20(!) milionów litów, nolens volens trzeba na później odkładać niejeden z projektów, nakierowanych na żywotnie ważne potrzeby mieszkańców.

Nie załamują jednak bezczynnie rąk. Wręcz odwrotnie: zaciskając gdzie się da oszczędnościowego pasa, pod wprawną „batutą” mera Zdzisława Palewicza śmiało stają w szranki, by pozyskać fundusze europejskie, wyzwalają wszelkie oddolne inicjatywy. I – przyznać trzeba – zabiegi te z nawiązką procentują.

Przed samym nowym rokiem 2011 w Solecznikach przekazano do użytku supernowoczesną oczyszczalnię ścieków (ech, przydałaby się takowa też w Jaszunach!), zrenowowano niejeden budynek mieszkalny, obiekty o przeznaczeniu socjalnym, szkoły. Dumą radnego jest, że do niepoznania zmieniła też ostatnio wygląd polska „kuźnia wiedzy” w rodzinnych Jaszunach. Dzięki środkom samorządowym i pozyskanym z Macierzy wygląda teraz niczym z pocztówki i na pewno zawleka oczy bielmem zazdrości tym wszystkim, kto na gwałt, na siłę lansuje nauczanie naszych dzieci w litewskich placówkach oświatowych.

Cieszą też oko współgospodarzącego z woli wyborców rejonem solecznickim Jerzego Michała Borkowskiego zdecydowanie na lepsze przemiany rolnicze. Bo gdzie do niedawna pola stały ugorem porastając chwastami, dziś zaczynają plonować. Tu i tam można też zobaczyć nowoczesny rolniczy sprzęt, w którego posiadanie dzięki pozyskiwaniu strukturalnych funduszy z Brukseli wchodzi coraz więcej farmerów. Jest więc nadzieja, że uprawa roli i hodowla bydła stanie się mocnym atutem tutejszych mieszkańców wsi.

Skoro o funduszach z Brukseli mowa, godzi się w tym miejscu nadmienić, o korzystaniu z takowych również przez „Olkusjanę”. Które są jakże pomocne, by po scaleniu ich z własnymi zdobyć się na kolejną (trzecią zresztą, odkąd masarnia w Jaszunach prosperuje) gruntowną modernizację niezbędnego sprzętu. Bardziej wydajnego, energooszczędnego, pozwalającego ulżyć wysiłkowi mięśni.

Spuścizna przodków zobowiązuje!

Przy tych pozytywach, gdy się spogląda zdecydowanie dalej niż czubek własnego nosa, zmuszony został Borkowski-radny do przełknięcia ostatnio gorzkiej pigułki. Co tym boleśniejsze, że ta dotyczy tak mu sercu bliskich Jaszun, a konkretnie – popadającego w coraz większą ruinę tutejszego okazałego pałacu Śniadeckich i Balińskich, zbudowanego w latach 1824-1828. Widząc, co się święci, pomne pieczy nad spuścizną przodków, a zdominowane przez radnych Polaków władze samorządowe przez lat kilka usilnie zabiegały o jego odbudowę z myślą o urządzeniu tu ośrodka turystycznego.

Gdy już mieli w tym celu zgromadzoną całą potrzebną dokumentację i wykroili w przypominającym krótką kołdrę budżecie znaczne na ten cel fundusze, a budowlańcy gotowi byli wysoko podwinąć rękawy w gruntownym remoncie pałacowego budynku (notabene pamiętającego Julka Słowackiego, który tu nieszczęśliwie smalił cholewki i miłośnie wzdychał do Ludwisi Śniadeckiej), niczym grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że litewskie ministerstwo gospodarki wycofuje obiecaną kwotę finansowego wsparcia. Powód? Rzekoma wątpliwość, czy aby obiekt ten ściągnie dostateczną liczbę chętnych kwaterowania.

Oni natomiast są pewni, że przybędzie tu niejedna wycieczka z Polski. Położone nad Mereczanką miasteczko ma przecież ponad 6 wieków ciekawej historii, którą bez wątpienia uświetnili swym zamieszkaniem Śniadeccy i Balińscy, a smaczku szczególnego dodaje bez wątpienia obecność w Jaszunach wspomnianego Juliusza Słowackiego. Ba, sam Adam Mickiewicz tędy nieraz przejeżdżał, udając się z Wilna do stron rodzinnych albo do ukochanej Maryli Wereszczakówny (również wtedy, gdy już hrabiną Puttkamerową była). Stąd też ręką sięgnąć do Pawłowa pod Turgielami, gdzie pozostały ruiny słynnej w latach 1767-1794 Republiki Pawłowskiej, założonej przez księdza kanonika Pawła Ksawerego Brzostowskiego.

Ta pewność co do dziejowych atrakcji rejonu sprawia, że poprzez modyfikację projektu odnowy pałacu Śniadeckich i Balińskich ponawiają próbę przekonania władz centralnych o celowości inwestycji. Z nadzieją, że zdominowana przez Polaków Wileńszczyzna nie będzie budziła u nich niepotrzebnych fobii politycznych i przestanie być traktowana po macoszemu.

Nie nawykły do rzucania słów na wiatr Jerzy Michał Borkowski, który w pierwszym dniu Bożego Narodzenia-2010 świętował swe 44 urodziny, jest lakoniczny w obietnicy: wraz z „Olkusjaną” gotów się zatroszczyć, by każdy przybyły gość wraz z wrażeniami duchowymi wywiózł też stąd siódme niebo pod podniebieniem, spowodowane spożyciem wędlin z położonej nad Mereczanką masarni.

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz