50-lecie Polonistyki Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego

„Promień w błogosławionym czynie”…

I tak to już zapewne zostanie do moich dni ostatnich. Gdy pójdę w odwiedziny na Polonistykę, za każdym razem w miarę wspinania się schodami serce mi coraz bardziej będzie sadowić się na ramieniu. Ze zmęczenia, bo choćbym nawet bardzo chciał, coraz cięższe brzemię lat na karku nie pozwoli jak za czasów studenckich podmuchem halnego znaleźć się na piątym piętrze. Ale również ze wzruszenia. Bo, cokolwiek by powiedzieć, każde moje takie spotkanie po latach – to również okraszone dużym sentymentem spotkanie z młodością. Nie sztubacko-uczniowską a dojrzałą, w pełni odpowiedzialną za czyny i postępowanie.

Pozwól więc, kochana Polonistyko, że w roku, znaczącym półwiecze Twego istnienia w murach dawnego instytutu a dziś Uniwersytetu Pedagogicznego, pokuszę się o reminiscencję. W imieniu własnym, ale również być może tych, którzy po otrzymaniu dyplomów bardziej z woli własnej niż losu zaczęli pracować nie tak jak zdecydowana większość kolegów i koleżanek w szkole, a znaleźli swe powołanie w dziennikarstwie, czyli jęli mocować się ze słowem. Z tym najpiękniejszym, z tym najświętszym ze wszystkich słów, jakże trafnie Ojczyzną-polszczyzną nazwanym. Ośmielam się ponadto reprezentować tych, co to dochowali wierności nieco innej, bo wierszowanej postaci Słowa Polskiego, mierząc się z Jej Wysokością Poezją.

Kiedy w latach 1970-1975 uczęszczałem na wykłady, w naszym „zaułku” na piątym piętrze panowała atmosfera szczególna. Wystarczyło tu ledwie się znaleźć, a już się czuło zapach dymu tytoniowego, wytwarzanego przez szczególnie zapamiętałych palaczy. Aż boję się liczyć, iluż studentów Polonistyki procentowo wtedy ćmiło. Kto cygaro (jak np. Zygmunt Grochowski), kto fajkę, kto papierosa. Przodowała w tym oczywiście płeć męska, choć dziewczyny też niewiele ustępowały.

Ci palacze przyprawiali z pewnością o niejeden siwy włos naszego polonistycznego Ojca – drogiego Dziekana Pana Włodzimierza Czeczota. Bo sam pamiętam, jak kilku wykładowców spoza wydziału, mających u nas wykłady, ostro protestowało, że w tak szkodliwych warunkach dla zdrowia nie zamierza pracować. Nasz Dziekan z jemu tylko wiadomą dyplomacją potrafił te konflikty tonować, łagodzić, wyciszać...

Obok najbardziej „zakopconego” Polonistyka w moich czasach uchodziła za najbardziej, że tak powiem, „owłosiony” i „zadżinsiony” wydział instytutu. Podczas gdy inni chodzili w spodniach sprasowanych na kant i pod krawatami, u nas królowały dżinsy, na różne sposoby niczym owoc zakazany sprowadzane z Polski. Im bardziej sfatygowane, tym cenniejsze. Paradowaliśmy w nich na co dzień i od święta. Ba, w tym przyodziewku odważyliśmy się stawiać nawet na zaliczenia i egzaminy.

Zdarzyło się więc kilka wypadków, by wykładowcy innych wydziałów, zrażeni pełnią własnego majestatu, protestowali w sposób jakże drastyczny, odsyłając nas z kwitkiem, nawet nie dawszy wyciągnąć biletu. Na powtórkę wypadło przyjść, oczywiście, w garniturku i krótko ostrzyżonym. Te wymuszone powtórki jak też egzaminy w ogóle nie przysparzały nam wszak większych trudności. Bo wtedy, w latach 70., prócz tego, że chodziliśmy z papierosami i w dżinsach jako wydział potrafiliśmy we współzawodnictwie studenckim być prymusami na cały instytut, za co z kolei Dziekan nie musiał się wstydzić.

Czynię w tym miejscu wielki ukłon pamięciowy wobec dżinsów, papierosów i długich włosów również dlatego, bo stanowiły naonczas nie tylko pogoń za zachodnimi trendami mody. Odważę się stwierdzić, że były swoistymi formami protestu. Protestu przeciwko sowieckiemu systemowi, który brutalnie wszystko i wszystkich pozbawiał własnej twarzy, ujednolicał, wpychając w zawczasu ustalone ramy.

Dżinsy, hipisowskie włosy, esy-floresy papierosowego dymu formowały więc niepowtarzalną atmosferę Polonistyki tamtych dni. Atmosferę, w której „muza-natchniuza”, że powtórzę za Mironem Białoszewskim, czuła się wręcz idealnie. Żeby śpiewać pod brzękanie w struny piosenki „Beatlesów” i „Czerwonych Gitar”, „Skaldów”, Czesława Niemena albo „Trubadurów”, w czym naonczas prym wiedli: Staszek Korczyński, Romek Mieczkowski, Michałek Treszczyński i Staszek Panteluk. Żeby urządzać wieczorki poetyckie. Jak nie Norwida – to Baczyńskiego, jak nie Baczyńskiego – to Leśmiana, jak nie Leśmiana – to Wojaczka, będącego wtedy na ustach wszystkich młodych-gniewnych. Wreszcie, żeby tworzyć.

Jeśli o wierszopisarstwo idzie – kiedym studiował, dobra gwiazda musiała wisieć nad Polonistyką. Do łapiących cwałującego Pegaza za grzywę należeli: wspomniany już Romek Mieczkowski, Bożenka Rafalska, Józek Szostakowski, Staszek Panteluk, śp. Janek Wojsiat, a na domiar wielu w mowie wiązanej pisało do tzw. szuflady. My byliśmy odważni o tyle, że zamieszczaliśmy swe próbki w gazetce ściennej „Polonista” albo łączyliśmy te wiersze w coś na wzór tratwy, by w ten sposób wypływać na „szersze wody”, którymi były wówczas łamy „Czerwonego Sztandaru”, a konkretniej – ukazująca się tam dość regularnie „Kolumna Literacka”. Że wena była łaskawa, potwierdzają niezbicie wiersze, opatrzone rubryką „Z twórczości kółka literackiego polonistyki”. Dla mnie stanowiły one zaszczyt tym większy, że przez pewien okres najgorliwiej jak umiałem prezesowałem temu kółku.

Z upływem lat nie wszyscy potraktowali poezję poważnie. Jest jednak Romek Mieczkowski, jest Józek Szostakowski, jest Maria Łotocka, jest (niech ostatnio za „wielką wodą”) Mirosława Wojszwiłło, jest Apolonia Skakowska, jest Alina Lassota, jest Regina Pszczołowska, a i ja od czasu do czasu również poetycko „grzeszę”. Na nasz wspólny dorobek składa się dziś sporo większych i mniejszych tomików. Kiedy spotykamy się razem, pół żartem, pół serio snując wspomnienia przywołujemy skrzydlate powiedzenie Zygmunta Krasińskiego na wieść o śmierci Adama Mickiewicza: „My z Niego wszyscy”. Bo w rzeczy samej: jak polscy poeci romantyczni są z Wieszcza, tak my w większości jesteśmy z Polonistyki wileńskiej.

Nadmieniłem już, że sporo naszych wierszy debiutowało nie drukiem a ręczną pisaniną w gazetce ściennej „Polonista”. Dla wielu ta gazetka ścienna, regularnie zresztą odnawiana w treści, była też doskonałym dziennikarskim poligonem przed późniejszym zawodem, z którym związaliśmy własne losy. Z mojej promocji-1975 pracę w „Czerwonym Sztandarze” podjąłem wraz z Bożenką Rafalską. Nieco wcześniej uczynił to Romek Mieczkowski. Nieco później: Józek Szostakowski, śp. Heniek Juchniewicz, Michał Mackiewicz, Helenka Ostrowska, Janka Lisiewicz, Krysia Marczyk, Czesława Gudalewicz, Alina Lassota.

Wszyscy mieliśmy poniekąd przetarte szlaki, zostaliśmy tu bowiem życzliwie przyjęci przez starszych wychowanków Polonistyki – Łucję Brzozowską, Alwidę Bajor, Halinę Jotkiałło, Helenę Gładkowską-Vitieniene, Julittę Tryk, przez śp. Stefana Gudalewicza, Jerzego Surwiłę i Jadwigę Kudirko. Z nimi właśnie i ze sobą przepracowaliśmy wspólnie kupę lat. Miał wtedy Pan Dziekan absolutną rację, z dumą twierdząc, że w „Czerwonym Sztandarze” jest „połowa naszych”...

Wraz z początkiem lat 90., kiedy na rodzimym rynku czytelniczym wytworzyła się zupełnie nowa sytuacja, kiedy niczym grzybami po deszczu sypnęło polskimi tytułami, rozsypaliśmy się po nich. Dziś starsi wiekiem koledzy i koleżanki są już na emeryturze albo nadal współpracują z „Kurierem Wileńskim”, „Tygodnikiem Wileńszczyzny”, „Magazynem Wileńskim”, a wszyscy nie kryjemy radości, gdy na dziennikarskim firmamencie pojawia się (szkoda jednak, że zbyt rzadko) nowe nazwisko wychowanka Polonistyki, powszechnie uważanej za „kuźnię inteligencji polskiej” na naszych terenach.

Nie muszę mówić, że na ten jakże szczytny przydomek zapracowali w pierwszą kolej ci, kto podjął się nauczycielskiej pracy w szkołach. Takowych, odkąd w roku 1964 wręczono pierwszych 19 dyplomów na studiach dziennych – całe multum. To właśnie oni zaszczepiają młodzieży miłość do mowy ojczystej, pomagają zgłębić tajniki fonetyki, ortografii i składni, wyczulają na piękno poezji. A podziw tym większy dla tych, kto oświaty kaganiec niósł albo niesie w maleńkich wiejskich szkółkach, dokąd postęp cywilizacyjny zdąża wyraźnie lelum-polelum. Ci, co na tym edukacyjnym „szańcu” bez bohaterskiego wypinania piersi do odznaczeń wytrwali nieraz nawet po kilkadziesiąt lat, wiedzą najlepiej, jakim wysiłkiem i wyrzeczeniem wypadło przypłacić za prostowanie ścieżyn do umysłów i serc wychowanków.

Szczytem mistrzostwa zawodowego pedagoga w obowiązującym obecnie systemie oświatowym na Litwie jest miano nauczyciela-eksperta. Nadawane za całokształt działalności z uwzględnieniem doświadczenia w zakresie nauczania przedmiotu, zaangażowania w pracę lekcyjną i popularyzatorską, udział w pisaniu podręczników, przygotowywanie pomocy dydaktycznych, systematyczne uczestnictwo w różnych formach doskonalenia zawodowego. Zważywszy powyższe, ręce składają się do mimowolnych oklasków, gdyż z obecnych 16 nauczycieli-ekspertów języka polskiego aż 14 ma za sobą studia „w Pedagogicznym”. Na tym świeczniku są: Anna Gulbinowicz, Wiktor Kirkiewicz, Danuta Korkus, Teresa Król, Janina Kuckiene, Lilia Kutysz, Teresa Michajłowicz, Irena Moracz, Sabina Naruniec, Czesława Osipowicz, Aneta Polakiewicz, Ludmiła Siekacka, Grażyna Siwicka i Danuta Szejnicka.

Ten pisany złotymi zgłoskami mistrzowski poczet trzeba koniecznie wydłużyć o autorów podręczników z gramatyki bądź literatury, o szykujących laureatów Olimpiad Literatury i Języka Polskiego na Litwie i w Polsce, o prowadzących szkolne teatrzyki albo sposobiących młodzież do występów na konkursach recytatorskich „Kresy”, co się odbywa po lekcjach. Kosztem czasu własnego i zabieranego rodzinom.

Poza świetnym nauczaniem przedmiotu, absolwenci naszej Polonistyki nierzadko doskonale sobie radzą w administrowaniu, piastując odpowiedzialne stanowiska dyrektorów bądź wicedyrektorów szkół średnich i podstawowych. Ba, dorobiła się też Ona nawet swego księdza (Tadeusz Jasiński), posła na Sejm i prezesa Związku Polaków na Litwie (Michał Mackiewicz), mera rejonu solecznickiego (Zdzisław Palewicz), kierownika wydziału oświaty rejonu wileńskiego (Lilia Andruszkiewicz), gawędziarki ludowej ciotką Franukową zwanej (Anna Adamowicz)…

A na domiar nie brak tych, kto dobre imię wileńskiego polonisty z powodzeniem ugruntowuje poza granicami Litwy: Halina Subotowicz-Romanow prezesuje Kongresowi Polaków Rosji; Roma Jadzińska-Alper jest wziętą aktorką Teatru Polskiego w Moskwie; Krystyna Marczyk pracuje w Departamencie ds. Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP; Stanisław Panteluk od lat wielu redaguje „Dziennik Kijowski”; Bożena Rafalska położyła nieocenione zasługi dla „Gazety Lwowskiej”; Sabina Giełwanowska – do niedawna prezenterska „lwica” Radia „Znad Wilii” – użycza dziś aksamitnego głosu jednej z radiowych stacji polonijnych w Kanadzie; przebywająca w Niemczech dr Liliana Narkowicz nie ustaje w trudzie dokumentowania w postaci książkowej dziejów Wilna i Wileńszczyzny, a Walentyna Krupowies jest nauczycielem akademickim na Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach.

Zresztą, dzisiejsza kadra akademicka naszej Polonistyki – to w lwiej części wychowankowie macierzystej uczelni. Barbara Dwilewicz, Irena Masojć (obecna kierownik katedry), Romuald Naruniec, Henryka Sokołowska, Krystyna Syrnicka, Józef Szostakowski i Halina Turkiewicz po ukończeniu jej kto kiedy niczym na zgodną komendę obronili następnie doktoraty w Polsce. Po to, by cały zasób wiedzy w nowoczesnych formach przekazywać obecnie tym, kto w prologu XXI wieku pragnie początkowo posiąść zawiłości ojczystej mowy sam, a potem nauczać tego innych.

Skoro o wykładowcach mowa, trzeba koniecznie odnotować dla potomnych, że nasze polonistyczne pokolenie nauczali niezrównani Profesorzy: wspomniany już Dziekan Włodzimierz Czeczot, Genadiusz Rakitski, Margarita Lemberg, Irena Kaszkarowa, Helena Gustin, Anna Kaupuż, Maria Niedźwiecka (pełniąca nadto funkcję opiekunki naszego roku). Dziś, kiedy odwiedzam Polonistykę, by było raźniej, mimowolnie się otaczam ich świetlistymi Cieniami, gdyż wszyscy już mają na własność Zaduszki. Podobnie jak Franciszka Tyszkiewicz – z etatu wieloletnia laborantka, a tak naprawdę – niezrównana Pani Frania – nas wszystkich Niania. Wiem, na pewno wiem, że nikt tak jak Ona nie potrafi dobrodusznie westchnąć: „Ech, wy – żuliki wileńskie...”.

Po raz ostatni byłem u studenckich źródeł 24 listopada 2011. Wiedziony okazją jakże szczególną – uroczystą akademią z okazji półwiecza Polonistyki, połączoną ze spotkaniem jej absolwentów różnych lat. Ci, co przybyli, mogli się poczuć jedną wielką rodziną. Zatroskaną wszak wieścią, że tego roku wraz z pierwszym września na Polonistykę nie została przyjęta żadna osoba, a na roku drugim są ledwie dwie, co jest efektem ciągłego majstrowania przy oświacie litewskich władz. Traktujących mniejszości narodowe niczym macocha pasierbicę i nie kwapiących się zapewnić im finansowanych przez państwo miejsc w ławie studenckiej.

Nie bacząc na te „kłody pod nogi” musisz, Polonistyko, trwać! I niech Ci przesłaniem będą wielce zobowiązujące strofy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego:

Nic ciemność. Przez nią przepłyniem,

a ręce na niej – promień

w błogosławionym czynie,

w żyjącym gromie,

bo i z krzemienia się śpiewa

wieczność rosnąca – drzewa....

Henryk Mażul,

absolwent 1975 roku

Wstecz