Podglądy

RE funduje mniejszościom niedźwiedzią przysługę

Eksperci Rady Europy w dość elegancki, ale stanowczy sposób obsobaczyli Polskę za to, że na jej terenie brak dwujęzycznych napisów, uwzględniających, powiedzmy, takie mniejszości jak: kaszubska, łemkowska czy ukraińska.

To nie w porządku, pouczyli eksperci władze RP, że polska ustawa o mniejszościach narodowych i etnicznych przewiduje takie napisy w gminach zamieszkanych aż(!) przez 20 proc. przedstawicieli innej niż polska narodowości. Ten limit jest stanowczo zawyżony – ogłosili w specjalnym opublikowanym w połowie grudnia raporcie.

Najdziwniejsze, że gdy raport się ukazał, polskie media (znanym mi skądinąd zwyczajem) nie popadły w histerię, że oto ktoś próbuje dyktować Polsce, jak ma traktować „własne mniejszości narodowe”, że ten ktoś „brutalnie wtrąca się w wewnętrzny dialog władz z własnymi obywatelami”, a też „próbuje pomniejszyć znaczenie języka państwowego” poprzez umieszczenie w jego sąsiedztwie jakichś obco brzmiących tekstów.

„Jest nam trochę głupio, bo okazuje się, że władze Polski nie nadążają za pewnymi europejskimi standardami. Trzeba coś z tym zrobić...” – w takim mniej więcej tonie polskie media donosiły o uwagach i zaleceniach Rady Europy. Wiem to z autopsji, bo w czasie, gdy raport się ukazał, byłam akurat w Polsce... Więcej. Słuchając w Radiu ZET doniesienia o tym, że niektóre mniejszości w Polsce mogą się czuć przez brak dwujęzycznych napisów pokrzywdzone, śmigaliśmy z mężem po województwie opolskim. Mijaliśmy więc liczne polsko-niemieckie tablice. A że w tych okolicach bywamy często, przyzwyczailiśmy się już do tego, że Dobrodzień – to jednocześnie Guttentag, Olesno – Rosenberg, Radłów – Radlau, a Chrząstowice – Chronstau. Dwujęzyczne tablice na Opolszczyźnie są w 25 gminach, a w Dobrodzieniu widziałam też dwujęzyczne nazwy ulic.

Przyznam, że gdy przed kilku laty po raz pierwszy ujrzałam te wszystkie rosenbergi i guttentagi, dech mi ze wzruszenia zaparło. Namiętnie robiłam im zdjęcia i wykłócałam się przez CB-radio z tymi kierowcami, którzy na widok niemieckich nazw marudzili: „A po co nam to” lub się oburzali: „Jakim prawem...!”. Byli i tacy, co tu kryć. Jednakże z czasem umieszczone obok polskich niemieckie nazwy miejscowości przestały budzić emocje. Polacy uznali je za normę. Incydenty zamalowania którejś z nich jeszcze się zdarzają, na szczęście, coraz rzadziej.

„Nie ma nic gorszego niż aktywna głupota” – mawiał Johann Wolfgang Goethe. I miał rację. Ale głupota nie ma narodowości. Cierpi na nią pewnien odłam każdego społeczeństwa. Dowód? Na Opolszczyźnie zdarza się, że oszołomy lecą sprayem nie po niemieckich, a właśnie po polskich nazwach. Taka to już ich – oszołomów – kołtuńska misja, żeby nie było zbyt przyjaźnie, miło i tolerancyjnie. Najważniejsze, by politycy i media nie czyniły z kołtuństwa sztandaru, którym należy powiewać w szlachetnych narodowych intencjach. A zdarza się, nie?

Ale wracając do tematu. Skoro Polacy pewne narodowościowe animozje i lęki przezwyciężyli, znaczy się i Litwini kiedyś do tego dojrzeją – myślałam po pierwszym zderzeniu z Guttentagiem. Chyba logicznie? Na wieść, że podobne dwujęzyczne tablice zdobią też aż w 30 z 33 wsi gminy Puńsk, byłam prawie pewna, że wcześniej czy później i w podwileńskim starostwie Avižieniai zaświeci słonko tolerancji. Że zamiast karania pani Heleny Tomaszewskiej za dwujęzyczny napis „Maisto prekes/Sklep spożywczy” dojdzie tam do umieszczenia (chociażby skromnej) tabliczki w języku używanym przez narodową mniejszość (a lokalną większość) – Awiżenie. Dziś obawiam się... że wątpię.

Za to nie wątpię, że niebawem dwujęzycznych napisów przybędzie... w Polsce. I dobrze! Zaleca RE, by możliwość dwujęzycznego znakowania mniejszości stworzyć, gdyby tego chcieli, też Łemkom? Alleluja i do przodu! Co prawda, mieszka ich w Polsce zaledwie około 6 (oficjalnie) lub 60 (jak sami twierdzą) tysięcy, w tym zwarcie – 10 proc., ale dlaczego niby liczebność obywateli ma decydować o respektowaniu ich praw? Zresztą, jestem przekonana, że Polska wiedziała, co czyni, ratyfikując Europejską Kartę Języków Regionalnych lub Mniejszościowych. Tym bardziej, że sama przy tym zadeklarowała bardzo dużą liczbę języków objętych ochroną.

Teraz Strasburg słusznie oczekuje od polskich władz „szkolenia nauczycieli i oferowania nauczania w językach mniejszości białoruskiej, niemieckiej, kaszubskiej, łemkowskiej i ukraińskiej”, więc będą musiały „szkolić i oferować”. Nawołuje do „zwiększenia wysiłków” w kwestii rzadszych w Polsce języków mniejszości – ormiańskiego, czeskiego, karaimskiego, romskiego, rosyjskiego, słowackiego, tatarskiego i jidysz – nie wątpię, że się wysilą. I stawiam carskie czerwońce przeciwko kapslom od piwa, że przez te wysiłki państwo polskie ani padnie, ani sczeźnie, ani swej dumy narodowej nie utraci. Języka też.

„Polaków w odróżnieniu od Litwinów jest dużo, ich językiem mówi około 60 milionów osób, więc mogą sobie eksperymentować i z karaimskim, i z romskim, i z jidysz też” – uważa szef MSZ Audronius Ažubalis wraz ze swoim guru – patriarchą Zigmasem Zinkevičiusem i licznymi innymi powielaczami takich opinii.

Pytam się więc uprzejmie: a Finowie (też zresztą sygnatariusze Karty)? Przez sześć wieków byli częścią Szwecji, więc mogliby (jak niektórzy nasi politycy i historycy) napawać się kompleksami i pielęgnować urazy wynikające z „zawłaszczenia państwa, niepodległości, historii”. Nie napawają się i nie pielęgnują. Jest ich tylko 5 milionów, a przecież zafundowali sobie drugi język urzędowy – szwedzki właśnie. Można go używać u lekarza, w sądzie, w wojsku i w każdym urzędzie. I chociaż Szwedzi stanowią w Finlandii tylko 5,5 procent ludności, ich języka – jako obowiązkowego – naucza się we wszystkich szkołach. W fińskich, oczywiście, też. Zresztą, po szwedzku w Finlandii można się uczyć od przedszkola po wyższą uczelnię.

Co tam Szwedzi? Jest taka maciupeńka mniejszość, która zamieszkuje tereny północnej Szwecji, Finlandii, Norwegii i Rosji. Nazywa się Saamowie (lub Saami). Liczy zaledwie od 40 do 70 (dokładna liczba nieznana) tysięcy luda. W Finlandii mieszka raptem 6,5 tysiąca Saamów, a przecież mają tam cud piękności szkoły. Dzieci uczą się w nich dialektów Saami (a są takowe trzy), natomiast znaki drogowe i dokumenty na terenach przez nich zamieszkanych są pisane w dwóch językach – ojczystym i fińskim.

Czyli można powiedzieć, że poszanowanie dla praw mniejszości padło Finom na dumę narodową i ją w perzynę obróciło. A przecież mimo to Finlandia pozostaje Finlandią, a język fiński – fińskim. Nie wiem, czy Finowie, podobnie jak nasi politycy w odniesieniu do polskiej mniejszości, chwalą się, że stworzyli Szwedom najcudniejsze pod słońcem warunki do pobierania nauki w języku ojczystym. Jeżeli tak, to mają czym, bo jak już stworzyli, to nie próbują przy nich majstrować, coby pogorszyć. No, i nie uważają, jak większość przedstawicieli rządzących nam miłościwie konserwatystów, tych warunków za wyrządzoną Szwedom „niedźwiedzią przysługę”. Przypominam: „Jestem dumny z tego, że nasze mniejszości narodowe mają prawo do nauki we własnym języku. W gruncie rzeczy jest to sprawa unikalna. I sądzę nawet, że ta unikalność wyświadcza swego rodzaju niedźwiedzią przysługę. Nie sprzyja dostatecznej integracji ze społecznością” – to wypowiedź szefa litewskiej dyplomacji dla agencji BNS.

Nie dziw, że nasi ratyfikacji Europejskej Karty Języków Regionalnych lub Mniejszościowych unikają jak alergik sianokosów. A warto przypomnieć, iż niebawem miną dwa lata, odkąd Thomas Hammarberg, komisarz ds. praw człowieka Rady Europy, namawiał do tego listownie i naszego premiera Andriusa Kubiliusa, i panią marszałek Sejmu Irenę Degutiene. Bezskutecznie. A swoją drogą – wielka jest naiwność różnych europejskich komisarzy. W dobrej wierze namawiać Degutiene z Kubiliusem, by nie przymuszeni podpisywali takie kwity...? To tak samo, jak namawiać zapalonych myśliwych, by zamiast płoszyć dzikie króliki, urządzili sobie z nimi piknik na usianej zajęczą kapustą leśnej polanie. I co, że szkoda żadna... Zresztą, niezupełnie żadna. Szkodaż by było patrzeć, jak łowny zwierz się bezstresowo pasie.

Litwa, gdyby nawet wspomnianą Kartę ratyfikowała, to niespecjalnie by się przejmowała tym, co tam kto napisał. A już spełnianiem podjętych w ten sposób zobowiązań – nie zaprzątałaby sobie głowy na pewno. Dowodem na to i polsko-litewski Traktat, i Konwencja Ramowa o Ochronie Praw Mniejszości Narodowych. Przypomnę, że ratyfikowaliśmy ją 11 lat temu, a przecież gdy taki Hammarberg na spółkę z Vollebaekiem (komisarz OBWE ds. mniejszości narodowych) zaczynają marudzić, że jej nie respektujemy, odpowiadamy: „Tam są tylko deklaracje, do których realizacji nikt nie może nas zmusić”. Nie chce nam się, panowie komisarze! Poza tym gonienie króliczków jest zajęciem o wiele ciekawszym, a też odwracającym uwagę społeczeństwa od spraw gospodarczych niż kontemplacja ich bezstresowego kicania.

Mniejszości na Litwie i bez takich deklaracji są rozbestwione i bezczelne do granic wytrzymałości. A polska – to już w szczególności. Weźmy takiego Edgara Obłoczyńskiego, dyrektora zajezdni autobusowej w Solecznikach. Nękany grzywnami za umieszczenie w autobusach dwujęzycznych napisów informujących o trasie przejazdów, zamiast płacić i cieszyć się, że wspiera chybotliwy budżet państwa, włóczył się po sądach…

Aż (ot, namolny) wywłóczył orzeczenie, że takie napisy nie tylko „nie naruszają prawa”, ale też – kto by się spodziewał? – „nie pomniejszają wartości języka państwowego”. No, i „nie przeczą ustawie o języku państwowym”. Tym bardziej, że jak napisał w swym uzasadnieniu Najwyższy Sąd Administracyjny, „informacje po polsku są napisane mniejszą czcionką niż litewskie i znajdują się pod informacją w języku urzędowym”. A swoją drogą, ciekawam, co by sąd orzekł, gdyby czcionki były identyczne? O zbrodni zapisania obu nazw na tym samym poziomie lub polskiej ponad litewską boję się nawet myśleć.

Tak czy siak, odwaga Najwyższego Sądu Administracyjnego i imponuje, i zaskakuje. Tym bardziej, że sąd pierwszej instancji orzekł na niekorzyść Obłoczyńskiego. A ileż warta jest konfuzja Inspekcji Języka Państwowego, która to domagała się i karania za te napisy, i ich usuwania? Nasi inspektorzy językowi są w szoku. Choć od decyzji Najwyższego Sądu Administracyjnego nie można się odwołać, zapowiadają, że się jednak odwołają. Słusznie. Przecież „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Jak widać, Inspekcja Języka Państwowego prezentuje mentalność starej Pawlakowej, która jadącemu na rozprawę synowi wręczała granat. Na wypadek, gdyby „sprawiedliwość okazała się po niewłaściwej, czyli nie po naszej stronie”.

Ale mogę panów inspektorów uspokoić. Jedna bitwa, co prawda, przegrana, ale wojna przeciwko polskim napisom toczy się dalej. Z Obłoczyńskim im nie wyszło, to może wyjdzie z Marcinkiewiczem? Chodzi o właściciela firmy przewozowej z rejonu wileńskiego, który idzie tą samą sądową drogą co kolega z Solecznik. Marcinkiewicz o bezkarne zachowanie dwujęzycznych napisów wciąż się jeszcze procesuje. Jeżeli wygra, inspektorzy cały posiadany arsenał będą mogli skupić na kimś innym. Ot, chociażby na wspomnianej Helenie Tomaszewskiej i jej „sklepie spożywczym”. I tak można w nieskończoność – autobus po autobusie, sklep po sklepie, dom po domu (za dwujęzyczne tablice z nazwami ulic).

Żal tylko, że na tej wojnie po stronie inspekcji niebawem zabraknie takiego Napoleona jak Jurgis Jurkevičius – przedstawiciel litewskiego rządu na okręg wileński, niestrudzony i nieustraszony pogromca wszelkich śladów polskości na Wileńszczyźnie. Bohater słynący z takich akcji, jak domaganie się przemianowania ulicy Tuwima na Puste Pole (Tusčiolaukio). Ale nic to, jakoś nie wątpię, że ktoś go na tym froncie zastąpi.

A swoją drogą nie dziw, że Litwa nie chce widzieć Europejskiej Karty Języków Regionalnych lub Mniejszościowych nawet w koszmarnym śnie. I bez niej nie sposób spacyfikować namolnych pomniejszaczy wartości państwowego języka, a daj im jeszcze w łapy taką Kartę. To by dopiero była niedźwiedzia przysługa. W takie Karty to niech gra nadgorliwa Polska, a my się pośmiejemy, prawda? Tylko co zrobić ze stanowiskiem pani prezydent Dalii Grybauskaite, która dla litewskich Polaków chce warunków, będących „lustrzanym odbiciem tego, co jest w Polsce”. Tak orzekła w sprawie polskojęzycznego szkolnictwa, które na całego jest zaorywane. A jak już zaorzemy – to porównanie z Polską będzie wypadało nie na Litwy korzyść. Chyba że Polacy należne im prawa wyprocesują w sądach...

Lucyna Dowdo

Wstecz