Dom Kultury Polskiej w Wilnie świętuje jubileusz 10-lecia

Niczym gniazdo orle na skale...

Generowana od dłuższego czasu pokątnie idea zaistnienia u nas Domu Polskiego wzorem tak popularnych u rodaków na Zaolziu i pośród Polonii na świecie nabrała realnych kształtów na V nadzwyczajnym zjeździe Związku Polaków na Litwie, jaki miał miejsce 14 sierpnia 1994 roku. Wtedy to ów temat został ujęty w specjalnej uchwale z postulatem do władz litewskich o przydział parceli pod biało-czerwone „gniazdo” w Wilnie. Po tym, gdy w łeb wzięły wszystkie usilne starania u tychże władz, by na potrzeby społeczności polskiej został zwrócony jeden z już istniejących budynków – np. byłego teatru „Reduta” na Pohulance albo tego na nadbrzeżu Wilii, nieopodal Zielonego Mostu, gdzie przez długi okres lokowało się Towarzystwo Przyjaciół Nauk. Mieliśmy do nich poniekąd spadkowe prawo, gdyż zostały swego czasu pobudowane w całości ze składek społecznych naszych rodaków.

Musiało wprawdzie upłynąć nieco czasu, by idea, o której powyżej, mogła się zmaterializować: wypadło bowiem uzyskać w wieczystą dzierżawę parcelę, gdzie owe „gniazdo” miałoby być uwite. Marudzono z tym nieco, nim wskazano, że zostanie ono zlokalizowane u zbiegu ulic Kowieńskiej i Nowogródzkiej. Jako dar Państwa Polskiego rodakom na Litwie. W podzięce za heroiczne trwanie na ziemi ojców i dziadów, gdy Polski na Kresach nie stało.

Po tym, gdy planowana budowa zaistniała u planistów na brystolu, w czym zresztą końcowy retusz poczynili znani w Macierzy architekci, i po tym, gdy rozpisany konkurs na wykonawcę robót wygrała budowlana spółka akcyjna z Poniewieża, 17 kwietnia 1998 roku odbyła się wielce podniosła uroczystość wmurowania kamienia węgielnego. Ten, by wymowa symbolu była większa, sprowadzono wprost z krakowskiego Wawelu. Nie trzeba mówić, że wywołało to nie lada entuzjazm wśród społeczności polskiej na Litwie. Nie zabrakło też jednak sceptyków. Ktoś mruczał pod nosem, że daleko stąd do śródmieścia, ktoś, że przygotowany projekt jest do kitu, jeszcze ktoś powątpiewał, czy aby nasz wspólny dom nie posłuży izolacji i nie wytworzy polskiego getta.

Dawszy słowo, że budynek zostanie przekazany pod klucz z dniem 31 maja 2000 roku, budowlańcy poniewiescy zakrzątnęli się w rytmie skocznej polki. Ponieważ główny fundator – Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” – dysponował pękatą sakiewką i nie skąpił pieniądza, by dotrzymać terminu zakończenia robót, pracowano w świątki, piątki i niedziele. A że od świtu do zmierzchu, w prasie litewskiej pojawiły się na ile zjadliwe, na tyle naszpikowane podziwem komentarze, iż Dom Polski wyłania się z rusztowań... nawet nocą.

Wszystko to spowodowało, że ludzie kielni dotrzymali słowa. Okazała budowla o łącznej powierzchni ponad 6 tysięcy metrów kwadratowych, która kosztowała Państwo Polskie 5 milionów dolarów, naprawdę cieszyła oko. Gotowa służyć dwóm podstawowym celom, jakie zakładano. Po pierwsze, być siedzibą polskich organizacji, domem wszystkich Polaków w Wilnie i poza nim, pełniąc przede wszystkim rolę ośrodka kultury. Po drugie, stanowić miejsce, gdzie byłyby też promowane osiągnięcia i kultura Rzeczypospolitej Polskiej.

I tu nastąpił paradoks. Im bliżej było końca budowy, tym większy ból głowy od przybytku miał prezes Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” prof. Andrzej Stelmachowski. Szczególnie po tym, kiedy wiosną 1998 roku doszło do rozłamu w łonie Związku Polaków na Litwie – wieczystego posiadacza parceli jak też od samego początku organizacji wiodącej, która zgodnie z ustaleniami miałaby najwięcej do powiedzenia w zagospodarowaniu i zarządzaniu tym jakże okazałym darem Macierzy. Zaistnienie dwóch związków i dwóch prezesów: tego autentycznego – Jana Sienkiewicza oraz farbowanego – Ryszarda Maciejkiańca wytworzyło błędne koło, przyprawiające zapewne profesora Stelmachowskiego o niejeden siwy włos. Tym bardziej, że Maciejkianiec po dokonaniu wolty ani myślał oddać prawowitemu zarządowi Związku insygniów władzy: pieczątki i całej dokumentacji, o co wypadło wystąpić na drogę sądową.

Aby uniknąć sytuacji patowej z przekazaniem do użytku Domu Kultury Polskiej, gdyż taką nazwę, by nie jątrzyć Litwinów, przybrała pierwotnie nazywana Domem Polskim budowla, do akcji musiał wkroczyć stołeczny Oddział Związku Polaków na Litwie, prezesowany naonczas przez Zbigniewa Balcewicza. Ten manewr pozwolił pchnąć sprawę do przodu, wyjść ze ślepego zaułka i zmusić do nabrania śliny w usta przeciwników budowy, skwapliwie wykorzystujących zaistniałe trudności jako wodę na młyn w twierdzeniu, że to oni mieli rację.

18 lutego 2001 roku nastąpiła nie mniej niż wmurowanie kamienia węgielnego podniosła uroczystość przekazania do użytku tego, co w ekspresowym tempie wyłoniło się z rusztowań. Przecięcia symbolicznej wstęgi dokonali m. in. ówczesna marszałek Senatu RP Alicja Grześkowiak i prezes Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” Andrzej Stelmachowski. Poprzedziła ją Msza św. w kościele pw. Ducha św., a uwieńczył koncert w wykonaniu rodzimych artystów polskich oraz Bal Wileński z tłumami uczestników. Wśród życzeń, jakie padły, niczym refren przeplatało się to o pomyślnej działalności na przyszłość.

Żeby miejscowym inicjatywom cokolwiek nadać rozpędu, strona polska podjęła decyzję o dokładaniu rocznie do DKP w Wilnie około 500 tysięcy złotych. Przez pierwsze trzy lata, po których wszelkie zobowiązania z finansowymi włącznie miałby przejąć ZPL i pozostali użytkownicy tej placówki. Niestety, niebawem „Wspólnota Polska” z powodu trudności finansowych wycofała się z dalszego dotowania, co stanowiło kubeł zimnej wody na głowę czasowo pełniącego obowiązki dyrektora Marka Pakuły. Obiecująco wyglądająca perspektywa pogrążyła się we mgle. Konieczne było radykalne posunięcie.

I wtedy powołana do zarządzania Fundacja Pomocy i Dobroczynności „Dom Kultury Polskiej w Wilnie”, której prezesował Marek Konopczyński, podjęła decyzję o rozpisaniu konkursu na objęcie stanowiska dyrektora. Jego rozstrzygnięcie nastąpiło 1 czerwca 2001 roku. Ster kierowniczy placówką powierzono Arturowi Ludkowskiemu, a jego zastępczynią ds. kultury została Beata Czaplińska. Postawiono więc wyraźnie na młodzież, nie obciążoną balastem przeszłości, zdolną wykrzesać z siebie maksimum energii, podjąć nieszablonowe decyzje, potrafiącą myśleć i działać po nowemu. Choć z drugiej strony zostali naprawdę rzuceni na głębokie wody. Przychylni zaczęli zaciskać za nich mocno kciuki, nieżyczliwi prognozowali rychłe pójście na dno.

* * *

Cóż, pora zapewne najwyższa, by w przededniu jubileuszu 10-lecia porozmawiać z niezmiennie odtąd przypisanym fotelowi dyrektora Arturem LUDKOWSKIM, przywołując czasy jak byłe minione tak też współczesne.

Czy aby zdawałeś sprawę, jak karkołomnej misji się podejmujesz?

Raczej nie do końca. Nawet teraz, po latach, nadal się dziwię, czemu to właśnie nam, względnie młodym, jeśli się zważy, że liczyłem wówczas lat 29, a Beata Czaplińska – lat 25, powierzono kierownictwo. Może przesądził o tym brak jakoś chęci ze strony starszych, spoglądających bardziej realistycznie na rzeczy i bojących się ryzykować.

Wnikliwa analiza kondycji finansowej brutalnie odarła otoczkę romantyzmu. Pozycja Polski była następująca: zapewnia ona fundusze na utrzymanie tej placówki do końca roku 2001, a dalej mieliśmy radzić sami. Przy wpływach 2-3 tysiące i… 40 tysiącach miesięcznych wydatków.

Co gorsza, nie za bardzo miało się na czym zarabiać, gdyż niewykończony był hotel, restauracja, w sali brakło kurtyn, nagłośnienia, oświetlenia. Zdawaliśmy sprawę, że najszybsze zyski może przynieść hotel, stąd jego możliwie najszybsze uruchomienie strząsało sen z powiek.

Cokolwiek lżej oddychać się zrobiło, odkąd w końcu października udało się uruchomić pierwszych 10 pokoi noclegowych, w których umeblowaniu i wyposażeniu nieocenionej pomocy udzieliły Oddziały „Wspólnoty Polskiej” w Rzeszowie, Białymstoku i Krakowie. Dobrym słowem i wsparciem finansowym wspomagali nas skarbnik „Wspólnoty Polskiej” i członkini zarządu Fundacji Krystyna Bożemska, senatorowie Witold Gładkowski i Tadeusz Rzemykowski.

10 kolejnych pokojów na drugim piętrze wyposażaliśmy na własną rękę. Dosłownie po jednym meblu: tu łóżko, tam – fotelik, jeszcze tam – stolik pod telewizor. Ubogo to wyglądało, ale innego wyjścia nie było. Udało się też znaleźć inwestora dla odnajęcia restauracji.

Czyli krok po kroku zdążaliście do przodu...

W czym zresztą znajdowaliśmy zrozumienie zarządu Fundacji. Również wtedy, gdy na uruchomienie poddasza na hotel zdecydowaliśmy zaciągnąć pożyczkę w banku. Po połączeniu tej kwoty z zarobionymi już 100 tysiącami i 300 tysiącami otrzymanymi z Senatu polskiego udało się nam urządzić 15 kolejnych pokojów, co kosztowało 750 tysięcy litów. Inwestycja okazała się bardzo na czasie, gdyż już niebawem zarówno koszty materiałów budowlanych jak też robót poszły stromo w górę. Firma, która zaadoptowała poddasze na hotel o łącznej powierzchni 440 metrów kwadratowych, twierdziła, że w nowych realiach bez półtora miliona litów o takim zleceniu by nawet nie rozmawiała.

Zaciągniętą na 5 lat pożyczkę spłaciliśmy w trzy lata i mogliśmy odetchnąć z wielką ulgą. 120 miejsc hotelowych stanowiło nieoceniony kapitał. Był to zresztą jedyny dług, jaki nam się przydarzył za bez mała 10 lat działalności.

Słucham tego, co mówisz i głowa mimowolnie się kręci z niedowierzania, że w tych kryzysowych czasach potraficie być samowystarczalni w zarządzaniu Domem, który jest istnym molochem. Jak wam to się udaje?

Wszystkie posunięcia w stronę samowystarczalności kosztowały naprawdę wiele wysiłku. Pracowaliśmy jak w transie w dni powszednie i w święta, nie wiedząc co to urlopy. Za to wszystko chciałbym serdecznie podziękować wspomnianej już Beacie Czaplińskiej, odpowiedzialnej za finanse Krystynie Zimińskiej, administratorom Alicji Korwiel i Danielowi Jezulewiczowi, rozruszającym komercję Mieczysławowi Palewiczowi i Władysławowi Wojniczowi.

Powiem szczerze, że sam nie potrafię do końca odpowiedzieć, jak nam wychodzi to wiązanie końca z końcem. Ale wychodzi, mimo że koszty utrzymania astronomicznie wzrosły. Jeśli w początkach, by wyżyć rok, potrzebowaliśmy około 500 tysięcy litów, to obecnie kwota ta sięga prawie dwa miliony. I te dwa miliony musimy jakoś zarobić.

Łatwo nie jest. Tym niemniej nawet kryzysowe lata 2009-2010 potrafiliśmy zakończyć z lekkim plusem, nie zmniejszając wypłat dla pracowników ani redukując ich liczby, co dziś jest tak nagminnie praktykowane. W znacznym stopniu podratowali nas turyści z Polski, znajdujący zakwaterowanie w hotelu. Niestety, inne źródło naszych dochodów – odnajem czterech sal konferencyjnych – wyraźnie przyschło z braku chętnych.

Domyślam się, że boleśnie też w was uderzył nocny przewrót podatkowy, jaki ni z tego, ni z owego zgotowali rządzący...

Ależ oczywiście! Ich pochopną decyzją VAT na hotelarstwo podskoczył raptem z 5 do 21 procent, co przypominało nóż w plecy dla tej branży. Arytmetyka jest prosta: z każdych 100 zarobionych litów 21 wypadło oddać państwu. Ostre protesty hotelarzy spowodowały, że od stycznia podatek został zmniejszony do 9 procent, co wróży nieco lepszą perspektywę, aczkolwiek to przychylne posunięcie podjęto jedynie na rok.

Ponieważ tak wysokie ceny odstraszyły przybyszy z Zachodu, walka o polskiego turystę, który w znacznym stopniu zaludnia nasz hotel, znacznie się zaostrzyła. Wyjścia nie ma: trzeba sprostać tej konkurencji!

Rozumiem, że hotel – to wasza „złota żyła” zysków. Jak znaczna?

Sięga około 40 procent ich ogółu. Dalsze 30 procent plus minus czerpiemy – jak już nadmieniłem – z odnajmu sal konferencyjnych, sali koncertowej. Mniej więcej tyle samo dochodu przynosi nam restauracja.

Wiem skądinąd, że z tą restauracją mieliście sporo problemów…

A wynikały z niezbyt fortunnych jej dzierżaw. Był jeden właściciel, potem – drugi, a jakoś nie wywiązywali się należycie ze zobowiązań. Po tych gorzkich nauczkach, w roku 2007, kiedy mocniej stanęliśmy na swych nogach, zdecydowaliśmy przejąć ją we własną gestię. Wcześniej nie mogliśmy tego uczynić z braku środków, gdyż jedynie sam sprzęt kucharski, nie mówiąc o wyposażeniu sali, kosztuje ponad 100 tysięcy litów.

Owszem, prowadzenie restauracji na własną rękę obarczyło nas dodatkowymi obowiązkami, zmusiło zatrudnić 18 osób. Warto było jednak poczynić ten krok, gdyż dobra kuchnia jest przy hotelu wręcz konieczna.

Jedno skrzydło DKP, zgodnie z pierwotnymi założeniami, służy za siedzibę naszym organizacjom społecznym. Ile ich kwateruje tu obecnie i czy aby nie są to lokatorzy problemowi?

Liczba ta jest ruchoma i aktualnie sięga ponad 30, wliczając te najbardziej renomowane, że wymienię Związek Polaków na Litwie lub Polską Macierz Szkolną. Ponadto gnieżdżą się tu: nasz najstarszy Ludowy Zespół Pieśni i Tańca „Wilia” oraz dwa teatry: Polskie Studio Teatralne i Polski Teatr w Wilnie. Jedni użytkownicy zajmują mniejsze, a inni – większe pomieszczenia.

W roku 2001, gdy trwał etap rozruchowy, każda z organizacji z wielką radością otrzymała klucze, urządziła się i po cichu liczyła, że będzie mogła gratisowo z tego korzystać. Gdy pozbawieni dotacji z Polski na utrzymanie budynku-molocha zdecydowaliśmy zawrzeć umowy z każdym użytkownikiem, emocji było co niemiara.

Nie każdy chciał się pogodzić ze świadomością, iż wypadnie płacić czesne, czyli pokryć koszty użytkowania – wydatki za ogrzewanie, prąd elektryczny, wodę, sprzątanie pomieszczeń. A są to kwoty naprawdę niebagatelne. W grudniu ubiegłego roku jedynie za ogrzewanie wystawiono nam rachunek równy 36 tysiącom litów, podczas gdy kiedyś kwota ta sięgała 8-9 tysięcy. Do tego 12 tysięcy litów dochodzi za elektryczność, a wliczając opłatę za wodę, wypada wyłożyć miesięcznie ponad 50 tysięcy litów.

Jest bardziej niż oczywiste, że skoro znajdujesz się pod wspólnym dachem, wypada przyczynić się finansowo do utrzymania budynku, co – niestety – również dzisiaj nie wszyscy rozumieją, będąc notorycznymi dłużnikami. W przededniu jubileuszu nie chce mi się jednak wymieniać ich w szczegółach.

Rozległym polem waszej działalności jest krzewienie ojczystej kultury. Co możesz o tym powiedzieć?

Zdecydowanie bardziej kompetentna w temacie jest koordynator Bożena Mieżonis. Ogólnie rzecz biorąc, trudno zliczyć imprezy, jakich jesteśmy gospodarzami. Są to koncerty wykonawców jak naszych, tak też przybyłych z Polski, przeróżne spotkania, konkursy, przedstawienia teatralne, kiermasze. Niektóre z nich, jak chociażby andrzejki, zapusty, świętowanie Dnia Dziecka, bal sylwestrowy czy walentynki stały się tradycyjnymi. W murach DKP mają też miejsce uroczyste akademie z okazji świąt Państwa Polskiego, tu gromadzimy się na inicjowane przez Związek Polaków na Litwie spotkania opłatkowe.

Rocznie, wliczając te komercyjne, odbywa się u nas około 600 imprez. Nic więc dziwnego, że czasem dochodzi do ich spiętrzenia, w wyniku czego nie możemy zadowolić wszystkich życzeń. Nie zawsze też widownia potrafi zmieścić wszystkich chętnych. Co, oczywiście, mocno nas cieszy, stanowi jakże wymowny dowód, że jesteśmy potrzebni.

Znakiem tej potrzeby jest również inicjowana przez nas z roku na rok w adwencie „Gwiazdka dla sierot”, polegająca na gromadzeniu darów rzeczowych i pieniężnych, które trafiają do polskich Domów Dziecka w Wilnie i na Wileńszczyźnie.

Budynek u zbiegu Kowieńskiej i Nowogródzkiej – to istny moloch. Czy jednak z wielkością idzie w parze jego funkcjonalność?

Z przekąsem przyznaję, że nie. Co niech obrazowo potwierdzi zderzenie dwóch liczb. Z łącznej powierzchni ponad 6000 metrów kwadratowych ta użytkowa stanowi zaledwie 2400, czyli około 35 procent. Reszta – to wyraźnie przesadnie „rozdmuchane” hole, przejścia, korytarze. Dotyczy to również hotelu. Na drugim i trzecim piętrach lokuje się po 10 pokoi, na poddaszu natomiast, które w pełni urządzaliśmy sami, zdołaliśmy takowych zmieścić 15, chociaż liczy ono łącznie 440 metrów kwadratowych, podczas gdy wspomniane piętra – po metrów 600.

Nie biorę się osądzać projektantów, ale miejscami w rozplanowaniu jakby wyraźnie zabrakło logiki. Dziwnym trafem np. przy hotelu nie usytuowano wymiarowo należytej recepcji. Ta mieściła ledwie 6-7 osób, podczas gdy reszta przybyszy przy meldunku musiała... stać pod gołym niebem. By temu zaradzić, zmuszeni byliśmy wyburzyć niepotrzebne przegródki, przesunąć o 3 metry w głąb jedną ze ścian, dzięki czemu zyskaliśmy na powierzchni i obecnie recepcja pod tym względem prezentuje się naprawdę „po ludzku”.

Czy wyraźne forsowanie przez budowlanych tempa nie rzutowało na jakość prac? Pytam o to, gdyż za każdym razem, jak tu jestem, widzę, że coś ciągle przerabiacie.

Owszem, pozostawia ona wiele do życzenia. Na pewno przy przyjmowaniu budynku trzeba było być bardziej surowym i przyczepskim, bo było do czego. Na potwierdzenie tego przywołam fakt, że już w lipcu 2001 roku po jednej z większych ulew przeżyliśmy istny potop, gdyż woda porozrywała rury mające ją odprowadzać. Ktoś był mądry na tyle, by zawory ustawić w odwrotnym kierunku, co spowodowało, że spłynęła do nas potokiem deszczówka z miasta, blokując spływ tej z naszego dachu.

Pomniejszych usterek jest całe multum: tam zapomniano położyć izolację, tam ocieplić, tam uszczelnić. Istną plagą są też pękające ściany. Po części może również dlatego, że budynek został jakby wtłoczony między dwie ruchliwe arterie komunikacyjne i na pewno odczuwa ich niekorzystne wpływy, wynikające z przemieszczania się tędy transportu. Z tym wszystkim staramy się być na bieżąco.

Pierwszy jubileusz z zerem w końcu nakazuje wręcz wybiec myślami w przyszłość. Jak tobie ona się widzi?

Na roboczo. Na pewno nie ma potrzeby rewolucjonizować działalności. To, co sprawdziło się w czasie, trzeba zachować, wzbogacając o nowe formy i treści, by nie popaść w rutynę równoznaczną regresowi. Jestem dobrej myśli, że pomysłów nam nie zabraknie. Tego przynajmniej życzę sobie i 35 pracownikom, którym przy okazji chcę szczerze podziękować za dotychczasowy wysiłek.

Mile widziana byłaby też przez nas stabilność finansowa – przynajmniej dotychczasowa, stwarzająca podwaliny rozwojowe. Chcielibyśmy, najlepiej jak potrafimy, służyć naszym rodakom, będąc miejscem, dokąd ciągnęliby niczym do rodzinnego domu, tworząc jedną wielką polską rodzinę.

Rozmawiał Henryk Mażul

Wstecz