Podglądy

Małe nie znaczy kurduplowate duchem

„Gazeta Wyborcza” piórem jednego ze swoich autorów proponuje władzom Polski, by zakluczyły Litwę w ramionach, po czym pieściły ją tak długo, miłośnie i całuśnie, aż z niej wyparuje cała nieufność wobec większej sąsiadki i strach wobec jej rzekomych neokolonialnych zapędów.

„By trafić do serc i umysłów Litwinów, Warszawa obok władz litewskich powinna stać się piastunką litewskości” – nawołuje dr Aleksander Gubrynowicz w artykule o jednoznacznym tytule „Litwo, ojczyzno Litwinów”.

Zdaniem pana doktora, Polska upomniawszy się ostatnio u władz Litwy o spełnienie składanych przez kilkanaście lat obietnic i realizację traktatowych zapisów tak nastraszyła Litwinów, iż ci popadli w ciężki prześladowczy obłęd. A to niebezpieczne.

„(...) przerażony Litwin powoli przestaje oceniać sytuację racjonalnie, podejmując działania, które niekiedy – jak w przypadku kwestii pisowni nazwisk – przeczą zdrowemu rozsądkowi” – ostrzega. Panie doktorze, z tym wpędzeniem Litwinów w stan przerażenia mocno pan Polsce schlebia. Nie zna pan moich rodaków, a ściślej moich rodaków-polityków.

Tak się oni Warszawy i jej neokolonialnych zapędów boją jak ja ugotowanej w pancerzu krewetki. Te wyłupione czarne ślipki, te wstrętne chropowate wąsiska i liczne odnóżki... Brrrr! Brzydzę się! Ale gdy mnie ktoś robactwem natrętnie częstuje, pokonując odrazę – jem. Bo tak nakazują względy grzecznościowe (w polityce – dyplomatyczne). Co wcale nie znaczy, że zniosłabym, gdyby mi taki skorupiak zaczął stawiać jakieś wymagania albo, co gorsza, okazywać amory. Proszę mi wierzyć, że przyjmowanie polskich pieszczot jest ostatnią rzeczą, jakiej życzyliby sobie songailopodobni politycy, a to oni ostatnio nadają ton w litewskiej polityce wobec RP.

Sygnały wysyłane przez litewskie elity polityczne w kierunku Warszawy nie świadczą o żadnym przerażeniu. To są wyłącznie urażone ambicje, „cotojaizm” („co to ja...!”) i podszyta zdziwieniem irytacja. „Nie będzie Polak pluł nam w twarz i alfabet nam polaczył...” – takie przesłanie od jakiegoś czasu dedykują Warszawie minister spraw zagranicznych Audronius Ažubalis i jego liczni partyjni kamraci. Politycy plasujący się powyżej MSZ-owskiego „zdrowego nacjonalisty” w relacjach z Polską stosują więcej dyplomacji, ale i z ich zachowań da się odczytać: „Możecie nam skoczyć i się pobujać ze swoimi nazwiskami czy dwujęzycznymi tablicami...!”. To zrozumiałe.

Gdybym miała kumpelę, która po kilkunastu latach okazywania mi cielęcego zachwytu („mojaż ty piękna, wyzwolona, dumna i odważna...!”) i włóczenia mnie po zaprzyjaźnionych salonach nagle tej admiracji zaprzestała, też bym uznała ją za wredną francę. A gdyby tak jeszcze zaczęła marudzić, że nie spełniam danych jej w ramach dozgonnej przyjaźni obietnic, których zresztą i wcześniej nie spełniałam, stwierdziłabym, że jest natrętną chamówką. Wszak, jak poucza (w obszernym artykule o wymownym tytule „Wyparcie się litewskości ceną za polską przyjaźń?”) mój ulubiony poseł Gintaras Songaila: „za prawdziwą przyjaźń zapłaty się nie wymaga”. I dziw się tu, człowieku, że Litwę drażni niespodziewane nasilenie polskich monitów w kwestii przestrzegania praw mniejszości.

Ale polscy publicyści jakoś nie mogą wyjść ze zdumienia, że obojętne: czy się Litwę pieści, czy okazuje jej dawnych uczuć oziębienie – ta złożonych obietnic nie dotrzymuje. Najwyżej, zamiast dawnego nie nazbyt entuzjastycznego, ale jednak poddawania się pieszczotom Warszawy, okazuje rozdrażnienie.

„Aż strach spekulować, co może być dalej. Z polskiej strony nie skutkuje ani dawanie serca na dłoni, ani demonstrowanie, że Litwa nie może liczyć na nasze poparcie w ważnych dla niej projektach” – trwożył się jesienią ub.r. publicysta „Rzeczypospolitej” Jerzy Haszczyński.

Toż pan, panie redaktorze Haszczyński, jako redaktor śp. tygodnika „Słowo Wileńskie”, nastawionego do przemian wolnościowych na Litwie równie entuzjastycznie co bezkrytycznie, osobiście się do tej sytuacji przyczynił. Nie ma się więc co dziwić, że „nacjonalizm i antypolonizm litewski (...) nie tylko nie zanika, ale nieoczekiwanie zatacza coraz szersze kręgi”. Ani bić się w piersi: „Jeszcze do niedawna łuski tkwiły na oczach wielu zwolenników bezwarunkowej przyjaźni z Litwą. Także na moich. Ale spadły z hukiem”.

Chciało się, to się ma. A wystarczyło nie traktować Litwy jak ślicznego niedorozwoja, który, co prawda, próbuje urwać kotu ogon, ale nie można mu psuć zabawy, bo się spłoszy. Maltretowanemu kotu (czyli w tym wypadku mniejszości polskiej) te bolesne eksperymenty kazano znosić pokornie. „Cierpliwości. Przecież oprawca kiedyś z tego wyrośnie i zacznie was lepiej traktować” – poszturchiwali nas obiecująco polscy politycy. Litwa ochoczo przystała na te reguły gry. Jak w tej przedwojennej kabaretowej piosence kokietowała: „Bo ja jestem taka mala, proszę Pana...”. Ale z zamordyzmu wobec Polaków nie wyrosła, właśnie go nasila. Uznała go za normę. Rozumieta?

Trzeba było układać stosunki z Litwą po partnersku od początku, już w latach 90., a nie kilkanaście lat później, gdy „taka mala” wydorośleje i okrzepnie. Przyjaźnić się z nią i ją wspierać, ale też stanowczo ujmować się za polską mniejszością i konsekwentnie egzekwować to, co litewska strona naobiecywała. Małe i wrażliwe wcale bowiem nie oznacza kurduplowate duchem. Litewscy politycy – to twardzi i wcale niepłochliwi gracze. Udowodnili to wyprowadzając Litwę z ZSRR (wbrew pogróżkom Moskwy, jej ingerencji zbrojnej i ekonomicznym sankcjom), demonstrują to i teraz – w dobie polsko-litewskiego oziębienia. Wystarczyło nieco zdecydowaniej upomnieć się o prawa litewskich Polaków, by się przekonać, że Litwa woli nawet sprzeniewierzyć się europejskim standardom, ale wobec nieco ostrzejszej postawy partnera nie ustąpi. Zamiast tego dokręca Polakom śrubę, coby nie zapomnieli, kto tu rządzi.

Jest to, jak zauważył dziennik „Lietuvos rytas”, zachowanie „rozkapryszonego dziecka”. A przecież „dziecku” już wąs się sypnął i głos zmutował w całkiem słuszny baryton. Najwyższy czas, by zacząć je traktować jak równego sobie partnera. I jakkolwiek przykry (dla obu stron) byłby ten proces dojrzewania, na miejscu Polski już nie wracałabym do infantylnego: „ach, ty słodkie mysio-pysio” czy „koci-koci łapci, pojedziem... do Brukseli (ew. Kijowa, Tbilisi etc. etc. – niepotrzebne skreślić)”. Tymczasem publicyści „Wyborczej” taki, moim zdaniem, uwłaczający samej Litwie, powrót proponują.

Niejaki Jacek Pawlicki, przed obchodami 13 stycznia, w artykule pt. „Zakończmy swary z Litwinami” pouczył, „że Warszawa powinna podchodzić do Wilna tak jak Berlin traktował Warszawę w okresie różnych napięć”, a „ta strategia wymaga oczywiście cierpliwości, samozaparcia oraz pokory”. Zaś cytowany wyżej Aleksander Gubrynowicz nawołuje Polskę do podlizywania się kapryśnej sąsiadce poprzez wspieranie litewskich szkół (chodzi o te na Litwie, nie w Polsce). I nie tylko. „Polska mogłaby wesprzeć szerzej litewskie programy kulturalne lub edukacyjne, zastanowić się nad kształceniem litewskich nauczycieli w Polsce, wsparciem litewskich produkcji filmowych czy dzieł literackich” – wylicza entuzjastycznie. Ale, uwaga! „Strona polska winna wykazać się przy tym olbrzymim taktem i delikatnością w przedkładaniu konkretnych propozycji Litwinom” – ostrzega. Czyli „cierpliwość, samozaparcie, pokora, olbrzymi takt i delikatność” – to cnoty, którymi Polska powinna kierować się w relacjach z Litwą. No, bo przecież ona „taka mala”, płochliwa, wrażliwa.

Cóż, w takim razie poszłabym dalej. Jak szaleć, to szaleć! Niech premier Tusk przyjedzie do Wilna, uklęknie na Cmentarzu Antokolskim przed wzniesioną ku czci poległych 13 stycznia 1991 roku obrońców litewskiej niepodległości Pietą i przeprosi za Polskę. Tak jak przed pomnikiem Bohaterów Getta w 1970 roku uklęknął kanclerz RFN Willy Brandt. Co prawda, Brandt miał powód do okazywania takiej skruchy. Hitlerowcy zamordowali trzy miliony polskich Żydów (ogółem w II wojnie światowej zginęło około 6 mln polskich obywateli), a Warszawę po powstaniu zrównali z ziemią, tymczasem pod wileńską wieżą telewizyjną ludzie ginęli bynajmniej nie z rozkazu generała Jaruzelskiego, a jednak...

Redaktor Pawlicki jakieś analogie w obu tych narodowych dramatach wypatrzył. Strofując prezydenta i premiera RP za nieobecność w Wilnie 13 stycznia, podczas uroczystych obchodów Dnia Obrońców Wolności, zaapelował do ich i pozostałych rodaków imaginacji: „(...) wyobraźmy sobie co byśmy czuli, gdyby niemiecka kanclerz odmówiła przyjazdu na 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej z powodu np. sporu o niemieckojęzyczne tablice na Opolszczyźnie?”. Hm... Bez komentarza.

A już pomijając to osobliwe porównanie – Frau Merkel nie miałaby powodów, by się wymigać od przyjazdu do Polski z powodu braku tablic. Niemieckojęzyczne tablice – w tym drogowe – na Opolszczyźnie walą po oczach w dziesiątkach miejscowości. I co dziwne, dotychczas widokiem swym nie zabiły żadnego polskiego megapatrioty.

Teraz o propozycji dra Aleksandra Gubrynowicza w kwestii ewentualnego finansowania przez Polskę litewskiego szkolnictwa i kultury... Popieram. Jeżeli Polskę na to stać to: Alleluja i do przodu! Ale nie można przy tym ani na chwilę zapominać, że Litwa „taka mala” i płochliwa, więc nadmiarem uwagi, uczuć i pieniędzy można ją przestraszyć bardziej niż apelami, by nie karać Polaków za dwujęzyczne napisy.

Zresztą, poseł Gintaras Songaila już te podłe knowania przejrzał, więc we wspomnianym artykule ostrzega: „Wiadomo nam o scenariuszach, pielęgnowanych przez niektóre związane z badaniami „kresów” polskie akademickie środowiska, a dotyczących ukierunkowanej pracy z „litewskimi elitami o zachowanej mocnej narodowej świadomości” (...). Ten scenariusz ma nawet nazwę – określa się go mianem polskiej polityki „pozytywnej repolonizacji”. Ten kierunek wydaje się być o wiele ważniejszy niż manipulacje i naciski w kwestii praw mniejszości narodowych. Powiedziałbym, że to duży postęp w porównaniu z „polonizacją negatywną”, którą Polska prowadziła na „kresach” przed wojną. Któż dziś mógłby się obrażać o partycypowanie Polski w finansowaniu kultury i o politykę propagowania polskości?”.

I tu pana mamy, panie doktorze Gubrynowicz! Czy nie jest pan przypadkiem pracownikiem Instytutu Prawa Międzynarodowego UW oraz ISP PAN, czyli przedstawicielem polskich środowisk akademickich? Na sztandarach chce pan na Litwę nieść piastowanie litewskości, zaś w zamiarach ma propolską indoktrynację umysłów litewskich elit narodowych! A kysz więc z Litwy, a kysz, a kysz...!

Mnie się wydaje, że Polska nie ma problemu z dobraniem właściwego klucza do Litwy. Litewskie społeczeństwo jest bowiem ogółem życzliwych, spokojnych, rozsądnych, zajętych własnymi problemami ludzi. Ci ludzie nie traktują swojego patriotyzmu jak lancy, którą trzeba bezustannie i na ślepo dźgać, bo wokół czai się wróg w postaci własnych „obieżyświatów odszczepieńców”, a też „obcych drapieżników” (G. Songaila), który zawzięcie dybie na litewskość.

Polska ma problem z komunikacją z litewskimi politykami i garstką tzw. nawiedzonych megapatriotów, którzy głoszą: „naród – to my”. Dla pierwszych polska mniejszość to po prostu kłopot, bo psuje relacje z Polską, domaga się godnego traktowania, samorządzi się na obrzeżach stolicy (zagnieździła się nawet w niej samej), pyskuje, że nie zwrócono jej ziemi, nie chce oddać przeznaczonych na rzeź szkół, a gdy się ją usiłuje przydusić, kala własne gniazdo skarżąc się po różnych tam Brukselach, Strasburgach i Luksemburgach.

Ci politycy chcą Wileńszczyznę zaorać i zasiać nowym zaasymilowanym ludem, by pozbyć się bólu głowy. Dla drugich, Polak, nieważne swój czy zza granicy, to szuja, który z wrodzonej podłości chce zniszczyć litewski język, tradycje, kulturę, całe państwo litewskie. Z pierwszymi trzeba rozmawiać i rozstrzygać problemy jak z równorzędnymi partnerami. To możliwe, trzeba tylko być w swoich działaniach konsekwentnym. Drudzy do dialogu po prostu się nie nadają, bo antypolskość jest sensem ich życia. Do polskiego piastowania tak oni tęsknią jak ja do amorów krewetki.

Nic nie pokona ich obrzydzenia. Ale próbować można. Mam nawet bardzo aktualną propozycję. Wiem, że Polska (zgodnie z radą dra Gubrynowicza) chce się dorzucić do zakupu tronu Sasów. Ten wart prawie pół miliona euro fant miałby wkrótce utronić wileński Pałac Władców. Fajnie, ale problem w tym, że na sam obiekt brakuje nam jeszcze 137 milionów litów (te 230 – co włożylim – wsiąkło jak w suchą glebę.) „Sypnęlibyście brakującą kaską, panowie lenkasy?”

Ale pamiętajcie: „z olbrzymim taktem i delikatnością”! Inaczej Songaila gotów ogłosić, że prezydent Komorowski z premierem Tuskiem rychtują pałacyk dla siebie. Toż – jak już z kretesem litewskość z Litwy wytrzebią – taka rezydencja będzie jak znalazł. Zaborcy musieliby przecież podczas wizytacji Wilna gdzieś się zatrzymywać, a nasz Pałac Prezydencki mało reprezentacyjny jakiś.

Lucyna Dowdo

Wstecz